Serca biły im żywiej, kiedy odwalali plastykowe i metalowe rupiecie z pokrywy awaryjnego generatora. Pracowali ręcznymi lewarami, tracili godziny na przekopywanie stalowych gruzów w poszukiwaniu każdej części zapasowej, każdego drobiazgu, poziomicy czy klucza, na koniec dopięli tego, że boczny generator został w całości przejrzany, rozsypane łożysko zastąpione nowym, a łopatki najmniejszej ze sprężarek - doprowadzone do stanu używalności. Inżynier zrobił to zresztą w równie prosty, co prymitywny sposób: ponieważ rezerwowych łopatek było za mało, po prostu wyciął co drugą łopatkę - wirnik oczywiście musiał działać z mniejszą wydajnością, ale w każdym razie był zdolny do pracy. O piątej nad ranem Koordynator obwieścił zakończenie robót - tak czy inaczej, powiedział, będziemy musieli podjąć jeszcze niejedną wyprawę, chociażby dla uzupełnienia zapasów wody, powodów znajdzie się zresztą więcej, a nie możemy odwrócić sobie rytmu snu i czuwania. Prześpimy się do świtu i znowu weźmiemy się do dzieła.
Reszta nocy upłynęła spokojnie. Rano nikt nie okazywał chęci, by wyjść na powierzchnię, wszyscy byli gotowi pracować dalej - i to natychmiast. Inżynier stworzył już coś w rodzaju pierwszego kompletu narzędziowego i nie trzeba było za byle głupstwem biegać po wszystkich kajutach. Najpierw sprawdzili rozdzielnię, tak rojącą się od zwarć, że trzeba ją było budować niemal od nowa. Szczątki zastępowali częściami bezlitośnie wymontowanymi z innych, nie pracujących agregatów, potem zaś przystąpili do właściwego rozruchu prądnicy. Wcielony w życie, opracowany przez Inżyniera plan był raczej ryzykowny - dynamo obracali sprężarką, którą zmieniono w turbinę pędzoną tlenem z butli. W normalnych warunkach zespół awaryjny uruchamiała wysokoprężna para wodna z reaktora - reaktor bowiem, jako serce statku, uchodzi za najoporniejszy ze wszystkich mechanizmów - ale teraz wobec całkowitego zdemolowania instalacji elektrycznej nie mogli o tym nawet myśleć. Tak więc musieli użyć żelaznej rezerwy tlenu, bezcenny gaz marnował się tylko pozornie, liczyli bowiem na to, że kiedy cała maszynownia zostanie uruchomiona, będą mogli na powrót wypełnić opustoszałe butle tlenem atmosferycznym. Innej drogi nie było - rozruch stosu atomowego bez elektryczności oznaczałby szaleństwo. Co prawda Inżynier, nikomu o tym nie mówiąc, był gotów i na ów szaleńczy krok - gdyby tlenowy projekt zawiódł. Nie wiadomo było bowiem, czy sprężony tlen nie wyczerpie się prędzej, zanim stos da się uruchomić. Doktor stał w malutkiej sztolni pod podłogą górnego piętra maszynowni i podniesionym głosem podawał cyfry spadającego ciśnienia na manometrach tlenowych. Pozostała piątka pracowała na górze, miotając się jak w ukropie. Fizyk stał przy prowizorycznej tablicy rozrządczej stosu - zmontowanej tak, że na jej widok każdemu ziemskiemu specjaliście włosy powstałyby na głowie. Inżynier, wisząc głową na dół pod cielskiem generatora, mocował szczotki pierścieni, czarny jak Murzyn od smaru - Koordynator stał obok Cybernetyka, obaj patrzeli na ślepą na razie tarczę licznika neutronowego, a Chemik biegał między nimi jako chłopiec do podawania narzędzi.
Tlen syczał, sprężarka w roli turbiny gazowej gniewnie szumiała, pobrzękując z lekka i drgając - barbarzyńsko potraktowany przez Inżyniera wirnik nie był dokładnie wyważony - obroty generatora rosły, jego zawodzenie przechodziło w coraz wyższy śpiew, lampy, zwisające u byle jak rozpiętych pod stropem kabli, dawały już biały, mocny blask.
– Dwieście osiemnaście - dwieście dwa - sto dziewięćdziesiąt pięć - słychać było monotonny, zniekształcony blaszanym echem głos niewidzialnego Doktora.
Inżynier wylazł spod dynamomaszyny, ocierając smar i pot z zarośniętej twarzy.
– Można - wydyszał.
Ręce trzęsły mu się od wysiłku tak wielkiego, że nie był nawet podniecony, kiedy Fizyk powiedział:
– Włączam pierwszą.
– Sto siedemdziesiąt, sto sześćdziesiąt trzy, sto sześćdziesiąt - miarowo recytował Doktor, przekrzykując wycie dynama, które zaczęło już dawać prąd rozruchu do reaktora i z każdą chwilą wymagało więcej tlenu dla utrzymania obrotów.
– Pełne obciążenie! - stęknął Inżynier, obserwujący zegary elektryczne.
– Włączam wszystko! - desperackim, załamującym się głosem wyrzucił Fizyk i kuląc się odruchowo, jak w oczekiwaniu ciosu, obiema rękami wcisnął czarne rękojeści.
Otworzył usta. Nie wiedząc o tym, Koordynator coraz mocniej ściskał jego ramię. Patrzeli na prostokątne, pozbawione szkieł tarcze, z wyprostowanymi naprędce wskazówkami: licznik gęstości strumienia szybkich neutronów, kontrolę cyrkulacji pomp elektromagnetycznych, wskaźnik zanieczyszczeń izotopowych i zespolone termopary wewnętrzne stosu. Dynamomaszyna jęczała, wyła, iskry sypały się spod niedokładnie kontaktujących pierścieni. We wnętrzu stosu, za grubym, lśniącym pancerzem panował martwy spokój. Wskazówki ani drgnęły. Naraz zmętniały wszystkie w oczach Fizyka, rozmazały się, zacisnął powieki, kiedy je otworzył, pełne łez, zobaczył je na pozycjach roboczych.
– Przeszedł krytyczny!! - krzyknął rozdzierająco Fizyk i zaszlochał, nie puszczając obu rękojeści. Czuł, jak wiotczeją mu mięśnie, oczekiwał przez cały czas wybuchu.
– Wskazówki na pewno się zacięły - powiedział spokojnie Koordynator, jakby nie widział, co się dzieje z Fizykiem. Trudno mu było mówić - tak zaciśnięte miał dotąd szczęki.
– Dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt jeden, siedemdziesiąt dwa… - nawoływał miarowo Doktor.
– Teraz!!! - ryknął Inżynier i ręką w wielkiej czerwonej rękawicy przełożył główny przełącznik. Generator jęknął i zaczął tracić obroty.
Inżynier rzucił się do sprężarki i zamknął oba doprowadzające zawory.
– Czterdzieści sześć, czterdzieści sześć, czterdzieści sześć - powtarzał miarowo Doktor.
Turbina przestała brać tlen z butli. Lampy bladły szybko, robiło się coraz ciemniej.
– Czterdzieści sześć, czterdzieści sześć… - nawoływał ze sztolni Doktor.
Naraz lampy rozbłysły skokiem. Dynamo ledwo się już obracało, ale prąd był, wszystkie podłączone zegary wskazywały rosnące napięcie.
– Czterdzieści sześć… czterdzieści sześć… - powtarzał wciąż Doktor, który nic nie wiedział w swojej stalowej studni.
Fizyk usiadł 'na podłodze i zakrył twarz rękami. Było prawie cicho. Wirnik generatora szumiał basowo, obracał się coraz wolniej, wahnął się jeszcze, zachybotał i stanął.
– Czterdzieści sześć… czterdzieści sześć… - powtarzał ciągle Doktor.
– Jaki przeciek? - spytał Koordynator.
– W normie - odparł Cybernetyk. - Widocznie puściło przedtem na szczycie deceleracji - automat zdążył zacementować, zanim nastąpiło zwarcie.
Nie powiedział nic więcej, ale każdy zrozumiał - jaki jest dumny z tego automatu. Jedną ręką przytrzymał palce drugiej, ukradkiem - bo mu się trzęsły.
– Czterdzieści sześć… - zawodził Doktor.
– Człowieku, przestań! - wrzasnął naraz w głąb studzienki Chemik - nie trzeba już! Stos daje prąd!!
Nastała chwila milczenia. Stos pracował, jak zawsze - bezgłośnie. W stalowej cembrowinie ukazała się blada, okolona ciemną brodą twarz Doktora.
– Naprawdę? - powiedział.
Nikt mu nie odpowiedział. Patrzeli na zegary, jakby nie mogli się nasycić widokiem wskazówek, bez drgnienia stojących na roboczych pozycjach.
– Naprawdę? - powtórzył Doktor. Zaczął się śmiać, nie wydając głosu.
– Co ten znów - powiedział ze złością Cybernetyk. - Przestań!
Doktor wygramolił się na górę, usiadł obok Fizyka i począł, jak inni, patrzeć na zegary.
Nikt nie wiedział, jak długo to trwało.
– Wiecie co? - powiedział młodym, nowym głosem Doktor. Wszyscy spojrzeli na niego jak przebudzeni.
– Nigdy nie byłem taki szczęśliwy - wyszeptał i odwrócił twarz.