IV
Późnym zmierzchem Koordynator wyszedł na powierzchnię z Inżynierem, aby zaczerpnąć tchu. Siedli na zwale wyrzuconej ziemi, zapatrzeni w ostatni rąbek czerwonej jak rubin tarczy słonecznej.
– Nie wierzyłem - mruknął Inżynier.
– Ja też nie.
– Ten stos - niezła robota, co?
– Solidna, ziemska robota.
– Pomyśl, wytrzymał! Milczeli przez chwilę.
– Piękny początek - odezwał się Koordynator.
– Pracują trochę zbyt nerwowo - zauważył Inżynier. - To jest - bieg na długi dystans, wiesz? Zrobiliśmy, między nami, mniej więcej jedną setną tego, co musi być zrobione, żeby…
– Wiem - odparł spokojnie Koordynator. - Zresztą nie wiadomo jeszcze, czy…
– Rozrząd grawimetryczny, co?
– Nie tylko. Dysze sterujące, cały dolny pokład.
– Zrobimy to.
– Tak.
Oczy Inżyniera, błądzące ślepo po otoczeniu, dostrzegły naraz, tuż za szczytem pagórka, podługowaty, niewysoki nasyp - miejsce, w którym zakopali szczątki stworzenia.
– Zupełnie zapomniałem… - powiedział zdziwiony. - Jak gdyby to się stało przed rokiem. Wiesz?
– Ja nie. Cały czas myślałem o tym, to znaczy o nim. Ze względu na to, co Doktor znalazł w jego płucach.
– Co? A, prawda, mówił coś takiego. Co to było?
– Igła.
– Co?!
– Albo i nie igła - możesz zobaczyć sam. To jest w słoiku, w bibliotece. Kawałek cienkiej rurki, ułamany, z ostrym zakończeniem, skośnie ścięty jak lekarskie igły do zastrzyków.
– Jak to?…
– Nic więcej nie wiem. Inżynier wstał.
– To zadziwiające, ale… ale sam nie rozumiem, dlaczego to mnie tak mało intryguje. Właściwie prawie wcale, jeśli mam być szczery. Czuję się teraz tak, jak przed startem, wiesz? Albo jak pasażer samolotu, który na kilka minut wylądował w obcym porcie, wmieszał się w tłum tubylców, był świadkiem jakiejś dziwnej, niezrozumiałej sce ny, ale wie, że nie należy do tego miejsca, że za chwilę odleci i wszystko z otoczenia dochodzi do niego jakby poprzez wielką odległość, obce i obojętne.
– Nie odlecimy zaraz…
– Wiem, że nie, ale takie mam uczucie.
– Chodźmy do nich. Nie będziemy się mogli położyć, dopóki nie pozmieniamy wszystkich prowizorek. I bezpieczniki trzeba jak się patrzy założyć. Stos może iść potem jałowo.
– Dobrze, chodźmy.
Noc spędzili w rakiecie, nie gasząc małych świateł. Co jakiś czas budził się któryś, nieprzytomnymi oczami sprawdzał, jak płoną żarówki, i uspokojony zasypiał. Rano wstali z nowymi siłami. Pierwszym uruchomionym był najprostszy półautomat oczyszczający, który co kilkanaście minut zacinał się, wkopany bezsilnie w stosy tarasujących wszyst ko szczątków. Cybernetyk, chodzący za nim z narzędziami, wyciągał go jak jamnika z lisiej nory, usuwał rupiecie, które okazały się zbyt wielkie dla gardła jego chwytacza, i znowu go uruchamiał. Półautomat szurgotał pospiesznie przed siebie, zajadle wgryzał się w następny kopiec gruzów i wszystko powtarzało się od początku. Po śniadaniu Doktor wypróbował swoją maszynkę do golenia, z takim skutkiem, że ukazał się towarzyszom odziany jak gdyby w brązową maskę - czoło i skórę wokół oczu miał spaloną słońcem, a dół twarzy zupełnie biały. Wszyscy poszli za jego przykładem i ledwo mogli siebie poznać w głodomorach z wystającymi szczękami.
– Musimy się lepiej odżywiać - zakonkludował Chemik, oglądając ze zgrozą własne odbicie w lusterku.
– Co powiesz na świeżą dziczyznę? - zaproponował Cybernetyk.
Chemik wzdrygnął się.
– Dziękuję, nie. Nie mów mi nawet o tym. Teraz dopiero sobie przypomniałem. Śniła mi się ta - to…
– To zwierzę?
– Diabli wiedzą, czy to zwierzę.
– A co?
– Jakie zwierzę potrafiłoby uruchomić generator? Wszyscy przysłuchiwali się tej rozmowie.
– Stwierdzono, że wszystkie istoty na wyższym stopniu rozwoju wynajdują taką czy inną odzież - powiedział Inżynier - a to dubeltowe stworzenie było nagie.
– Jak powiedziałeś? Nagie? - wtrącił Doktor.
– O co ci chodzi?
– O to, że o krowie ani o małpie nie powiedziałbyś, że jest naga.
– Bo mają sierść.
– Hipopotam czy krokodyl nie mają sierści, a nie nazwałbyś ich nagimi.
– Więc co z tego? Tak mi się powiedziało.
– Właśnie. Zamilkli na chwilę.
– Dochodzi dziesiąta - odezwał się Koordynator. - Jesteśmy wypoczęci, myślę, że zrobimy wypad w innym kierunku niż poprzedni. Inżynier miał przygotować elektrożektory - jak z tym?
– Mamy pięć sztuk, wszystkie naładowane.
– Dobrze. Szliśmy na północ, więc pójdziemy teraz na wschód. Z bronią, ale, oczywiście, będziemy się starali jej nie używać. Zwłaszcza gdybyśmy spotkali te - te dubelty, jak je nazwał Inżynier.
– Dubelt? Dubelt? - powtórzył kilka razy Doktor z nieukontentowaniem, jakby wypróbowywał tę nazwę. - Nie wydaje mi się to szczęśliwe i pewno dlatego się przyjmie. Tak jakoś bywa.
– Idziemy zaraz? - spytał Fizyk.
– Tak myślę. Zabezpieczymy tylko klapę, żeby uniknąć nowych niespodzianek.
– A nie moglibyśmy wziąć łazika? - spytał Cybernetyk.
– No… raczej nie. Potrzebowałbym co najmniej pięciu godzin, żeby go uruchomić - powiedział Inżynier. - Chyba żeby odłożyć wyprawę na jutro?
Nikt nie miał jednak ochoty odkładania wypadu - tak więc wyruszyli około jedenastej, bo trochę czasu zajęły im jeszcze przygotowania ekwipunku. Jakby zmówiwszy się, choć nikt tego nie proponował, szli dwójkami, w niewielkich odstępach, a jedyny człowiek bez broni, którym był Doktor, znajdował się w środkowej dwójce. Czy naprawdę grunt przedstawiał korzystniejsze warunki dla pieszej wędrówki, czy też szło im się raźniej, dość że przed upływem godziny stracili z oczu rakietę. Krajobraz zmieniał się pomału. Coraz więcej było smukłych szarych „kielichów”, które omijali, w odległości zaś ukazały się wzgórza, od północy połogie, kopulaste, spadające ku równinie dość stromymi grzędami i urwiskami, na wprost linii marszu zaś pokryte ciemniejszymi od gleby plamami roślinności.
Pod krokami szeleściły sucho porosty, szare, jakby przysypane popiołem, ale to była ich naturalna barwa; ich młode pędy były białawo żyłkowanymi rurkami, z których wyrastały malutkie, perełkowate bąbelki.
– Wiecie, czego tu najbardziej brak? - powiedział w pewnej chwili Fizyk. - Trawy. Zwykłej trawy. Nigdy nie przypuszczałem, że jest tak… - szukał przez chwilę słowa - potrzebna…
Słońce przypiekało. Gdy zbliżyli się do wzgórz, dobiegł ich miarowy, daleki szum.
– Dziwne, wiatru nie ma, a tam szumi - zauważył idący w pierwszej dwójce Chemik.
– To stamtąd - wskazał ręką kroczący za nim Koordynator. - Widocznie tam, wyżej, jest wiatr. Spójrzcie, ależ to zupełnie ziemskie drzewa!
– Mają inną barwę i błyszczą tak…
– Nie - one są dwubarwne - wtrącił Doktor, który miał dobry wzrok.
– Są dwubarwne na przemian - raz bardziej fioletowe, a raz niebieskie z żółtym odcieniem.
Równina zostawała za nimi. Na chybił trafił weszli w szeroko rozpostartą gardziel wąwozu o gliniastych, osypujących się ścianach, pokrytych w cieniu delikatną mgiełką, która okazała się z bliska rodzajem porostu czy też pajęczyny - zdania były podzielone, twory te przypominały nieco luźne kłęby nitek szklanej waty, przytwierdzone słabo do stoków. Podnieśli głowy, bo mijali właśnie pierwszą kępę drzew, rosnących na krawędzi urwiska, kilkanaście metrów wyżej.
– Ależ to wcale nie są drzewa! - zawołał z rozczarowaniem Cybernetyk, który zamykał pochód.
Tak zwane „drzewa” miały grube, mocno błyszczące, jakby tłuszczem natarte pnie i wielowarstwowe korony, które pulsowały miarowo, raz ciemniejąc, i wtedy wypełniały się, a raz blednąc, przepuszczały wówczas słoneczne światło tysiącem prześwitów. Zmianom tym towarzyszył powtarzający się ospale pogłos, jak gdyby ktoś, z ustami przyciśniętymi do elastycznego materiału, powtarzał szeptem „fssss - hhaaa - ffs… - hhaaa”. Kiedy dobrze przyjrzeli się najbliższemu drzewu, dostrzegli wyrastające z jego pokrętnych gałązek długie jak banany pęcherze, nabiegłe gronowatymi wypukłościami, które to nadymały się, i wtedy ciemniały, to zapadały, jaśniejąc i blaknąc.