Było chłodniej, w powietrzu wisiała wilgoć. Znajdowali się na pochyłości dużo łagodniejszej, tuż pod niskimi chmurami, które sięgały daleko, ku burym, czarniawym i szarym plamom, niewyraźniejącym w głębi doliny. Na wprost nich błyszczało coś słabo, jakby w powietrzu rozlana była warstwa oleistej cieczy, doznali takiego uczucia, jakby zamgliły im się nagle oczy. Doktor niemal równocześnie z Chemikiem podnieśli ręce, aby przetrzeć powiela - bezskutecznie. Z tego rozchybotanego błyskania wyłonił się ciemny punkt i zmierzał prosto ku nim. Łazik jechał teraz po terenie prawie równym, tak gładkim, jakby sztucznie zniwelowanym i utwardzonym, czarny punkt przed nimi rósł, zobaczyli, że toczy się na okrągłych balonach - to był ich łazik, jego odbicie w jakiejś powierzchni. Kiedy obraz stał się tak wielki, że prawie odróżniali już rysy własnych twarzy, zaczął się rozchwiewać i znikł, przez miejsce, w którym spodziewali się niewidzialnego lustra, przejechali bez napotkania jakiejkolwiek przeszkody, tylko niespodzianie musnęła ich fala mdłego ciepła, jakby przejeżdżali poprzez niedostrzegalną, rozgrzaną przegrodę. Zarazem owo „coś”, co zamgliło im przed chwilą oczy i utrudniało patrzenie, raptownie znikło.

Opony zamlaskały - łazik wjechał w płytkie, błotniste rozlewisko, raczej kałużę, grunt pokrywały łachy mętnej wody, ciągnął od niej słaby, gorzki swąd, jakby rozpuściła w sobie jakieś zgliszcza. Tu i ówdzie wznosiły się nieregularne kopce wyrzuconej, jaśniejszej ziemi, nasiąkłej wodą, ciekły od nich strumyki, zlewające się w kałuże. Dalej, po prawej stronie, ciemniały jakieś złachmanione zwaliska, nie szczątki murów, ale jakby pobrudzonych, sfałdowanych tkanin, jedne zwalone na drugie, splątane, to wznoszące się na wysokość kilku metrów, to przycupłe nad samą ziemią, z nieregularnymi, pustymi, czarnymi otworami. Jechali pośród wykopów - tego, co w nich się kryło, nie wi dzieli. Koordynator zatrzymał wóz przy jednym, podjechał do gliniastego zwału, aż otarł się on przednim kołem, wysiadł i wszedł na jego wierzch. Pochylił się do przodu nad prostokątną studnią. Siedzący zobaczywszy, jak zmieniła mu się twarz, bez słów skoczyli jego śladem, bryła gliny osunęła się pod stopą Doktora, prysnęło błoto, Chemik podtrzymał go i pociągnął za sobą.

W wykopie o pionowych, jakby ubitych maszyną ścianach leżał na wznak, zanurzony twarzą, nagi trup. Tylko sam wierzch grubych piersiowych mięśni, spomiędzy których wychodził dziecięcy tors, wystawał ponad czarne lustro wody.

Trzej ludzie podnieśli głowy, popatrzyli na siebie i zeszli z gliniastego kopca. Krople wody wyciekały z ciastowatych kawałów gliny, kiedy stawiali na nich nogi.

– Czy tylko groby są na tej planecie? - powiedział Chemik.

Stali przy łaziku, jakby nie wiedzieli, co począć. Koordynator odwrócił się, pobladły, spojrzał dokoła. Nieregularne szeregi gliniastych kopców ciągnęły się po całej okolicy, po prawej szarzały dalsze teraz fragmenty owych złachmanionych ruin, coś bielało wśród nich wężowatą, niską linią, po drugiej stronie, za plamami rozkopanej gliny, błyszczała szeroka u dołu, wyżej zwężająca się równia pochyła, jakby odlana z ziemistego, porowatego metalu. Do jej podstawy dochodziły ząbkowane smugi, daleko, między obłokami przepływającej leniwie pary widać było prześwitywanie czegoś pionowego, czarnego, jak gdyby ściany ogromnego kotła, ale było to wrażenie chwiejne i niepewne, bo przez pojedyncze rozziewy mgły czy pary przecierały się pojedyncze strzępy całości - i czuło się tylko, że stoi tam coś ogromnego, jak wyciosanego z góry.

Koordynator siadał już do wozu, kiedy dobiegło ich głębokie, jakby podziemne westchnienie, białawe tumany z lewej strony, zakrywające dotąd wszystko, rozpadły się w potężnym dmuchnięciu, które w następnej chwili owionęło ich gorzką, przenikliwą wonią. Ujrzeli wówczas wystrzelające ku chmurom cielsko dziwacznie uformowanego komina, odwróconym wodospadem bił z niego brunatny słup stumetrowej chyba grubości, roztrącał niespokojnie falujące mleko chmur i znikał. Trwało to może minutę, potem nastała cisza, znowu rozległo się stłumione stęknięcie, podmuch szarpiący ich włosy zmienił kierunek, chmury opadły niżej, oddzielały się od nich długie pióropusze i zakrywały czarną wyrzutnię, aż niemal całkowicie skryła się za nimi.

Koordynator dał im znak, wsiedli, łazik zakołysał się niezgrabnie na grudach wyrzuconej gliny i podjechał do następnego wykopu. Zajrzeli do środka. Był pusty, stała w nim tylko czarna woda. Znowu dał się słyszeć odległy, przygłuszony szum, chmury wydęły się, z wulkanicznego komina bluznął brunatny gejzer, znowu nastąpiło ssanie - coraz mniej uwagi zwracali na te miarowe przemiany i kotłowanie się chmur i dymów wewnątrz kotliny, pochłonięci jazdą i ciągłym stawaniem, obłoceni wyżej kolan, skakali w ciastowate zwały, pięli się po oślizłych zboczach i zaglądali do wykopów, czasem woda zachlupotała w którymś pod kawałem gleby obruszonej ich krokami, schodzili, siadali, jechali dalej.

Na osiemnaście zbadanych wykopów martwe ciała znaleźli w siedmiu. I dziwna rzecz - ich zgroza, wstręt, przerażenie zmniejszały się w miarę odnajdywania następnych. Powracała zdolność obserwowania. Zauważyli, że w wykopach tym mniej było wody, im bardziej zbliżali się, jadąc zygzakiem po błotnistym gruncie, ku ścianie oparów, która na przemian to zasnuwała, to ukazywała czarnego kolosa. Pochyleni nad którąś z rzędu kwadratową studnią, której całe dno zakrywał zgięty wpół kadłub, zauważyli, że różni się nieco od innych. Był bledszy i odmiennie uformowany - wrażenia tego nie potrafili sprawdzić, pojechali dalej, natrafili na dwa wykopy puste, a w czwartym z kolei, zupełnie już suchym, ledwo o kilkaset kroków od szuflowatej równi pochyłej, ujrzeli leżące na boku ciało, którego mały tors ukazywał rozpostarte ręce - jedna z nich była rozszczepiona u samego końca na dwa grube wyrostki.

– Co to jest? - nieswoim głosem wybełkotał Chemik, ściskając ramię Doktora. - Widzisz?

– Widzę.

– To jest jakieś inne - on nie ma palców?

– Może kalectwo - mruknął Koordynator. Nie zabrzmiało to przekonująco.

Zatrzymali się jeszcze raz, u ostatniego wykopu przed równią pochyłą. Wydawał się zupełnie świeży - kruszynki gliny odpadały powoli od ścian, osuwały się, drżąc, jakby ogromna łopata dopiero przed chwilą wysunęła się z czworokątnej jamy.

– Wielkie nieba… - zachrypiał Chemik i blady jak trup, omal nie przewracając się, zeskoczył w tył z ziemnego wału.

Doktor zajrzał z bliska w twarz Koordynatora.

– Pomożesz mi wyjść? - powiedział.

– Tak. Co chcesz robić?

Doktor ukląkł, chwycił się brzegów jamy i opuścił ostrożnie na jej dno, starając się wyminąć nogami rozwalony w niej wielki kadłub. Pochylił się nad nim, wstrzymał instynktownie oddech. Z góry wyglądało tak, jakby poniżej piersiowych muskułów, tuż pod miejscem, w którym rozrosły mięsiście tors wydawał z siebie w stuleniu pofałdowanej skóry drugi - wbity był w bezwładną tuszę pręt metalu.

Z bliska zobaczył, że mylili się.

Spod fałdek skóry wychodził z ciała pępkowaty wyrostek, sinawy, cienkościenny, a metalowa rurka, której drugi, zagięty koniec gubił się przytłoczony grzbietem martwego, była samym końcem wprowadzona do jego wnętrza. Poruszył ją najpierw delikatnie, potem pociągnął mocniej - nachylił się jeszcze bliżej i odkrył, że metalowy wylot, prześwitujący przez naciągniętą nań skórę, jest sczepiony z nią malutkimi, obok siebie błyszczącymi perełkami, jak gdyby ciągłym szwem. Przez chwilę namyślał się, czy nie odciąć rurki wraz z wyrostkiem - powoli sięgnął do kieszeni po nóż, wciąż jeszcze niepewny, ale prostując się, popatrzał prosto w spłaszczoną twarzyczkę, nienaturalnie opartą o ścianę studni, i osłupiał.

Tam gdzie stwór, którego sekcjonował w rakiecie, posiadał nozdrza, ten miał jedno, szeroko otwarte, niebieskie oko, które zdawało się patrzeć w niego z milczącym natężeniem. Podniósł oczy. „Co tam?” - usłyszał głos Koordynatora, zobaczył jego głowę, czarną na tle chmur, i zrozumiał, dlaczego nie dostrzegli tego z góry: główka wsparta była o ścianę i żeby spojrzeć w nią na wprost, trzeba było znaleźć się tam, gdzie właśnie stał.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: