– Podaj mi rękę - powiedział i wspiął się na palce. Uchwycił mocno opuszczoną dłoń, Koordynator pociągnął go, Chemik pomógł, porwali go za kołnierz kombinezonu i wydostał się na powierzchnię, powalany gliną. Popatrzał na nich zmrużonymi oczami.
– My nic nie rozumiemy - powiedział. - Słyszycie? Nic. Nic!!
I dodał ciszej:
– Nie wyobrażam sobie w ogóle sytuacji, w której człowiek tak nic, ale to nic nie potrafiłby pojąć!
– Co znalazłeś? - spytał Chemik.
– One naprawdę różnią się między sobą - powiedział Doktor. Podchodzili do łazika. - Jedne mają palce, a inne nie. Jedne mają nos, a nie mają oka, inne mają oko, a nie mają nosa. Jedne są większe i ciemniejsze, a inne bledsze i mają krótszy nieco kadłub. Jedne…
– Więc co z tego? - przerwał mu niecierpliwie Chemik. - Ludzie też są różnych ras, mają różne rysy, kolor skóry, i czego tu nie potrafisz zrozumieć? Tu chodzi o coś innego, kto, czemu, dlaczego robi te potworne jatki?
– Nie jestem wcale pewny, że tu są jatki - odpowiedział cicho Doktor. Stał z pochyloną głową. Chemik patrzał na niego w najwyższym osłupieniu.
– Co to ma… co ty…
– Nic nie wiem… - z wysiłkiem powiedział Doktor.
Usiłował, mechanicznie, nie całkiem tego świadomy, wytrzeć chustką glinę z rąk.
– Ale to jedno wiem - dodał nagle, prostując się. - Nie potrafię tego wyjaśnić, ale te różnice nie wyglądają na różnicę ras w obrębie tego samego gatunku. Zbyt ważne są oczy i nos, zmysł wzroku i powonienia.
– Na Ziemi są mrówki, które wyspecjalizowały się jeszcze bardziej. Jedne mają oczy, inne nie, jedne potrafią latać, inne tylko chodzić, jedne są żywicielami, inne wojownikami, czy mam cię uczyć biologii?
Doktor wzruszył ramionami.
– Na wszystko, co się zdarzy, masz gotowy, przywieziony z Ziemi schemat - odpowiedział. - Jeżeli jakiś szczegół, jakiś fakt nie pasuje do niego, to go po prostu odrzucasz. Nie udowodnię ci tego w tej chwili, ale wiem, po prostu wiem, że to nie ma nic wspólnego ani z rasową odmiennością, ani ze specjalistycznym zróżnicowaniem gatunku. Pamiętacie ten odłamek - koniec rurki, igły, który znalazłem przy sekcji? Oczywiście pomyśleliśmy wszyscy - i ja też - że na tym stworzeniu dokonano albo chciano dokonać - bo ja wiem - zabójstwa. On ma tam wyrostek, ssawkę, czy coś takiego, i ta rurka jest weń po prostu wsadzona, wprowadzona do środka. Tak jak człowiekowi wprowadza się rurkę do tchawicy przy tracheotomii. Oczywiście to nie ma nic wspólnego z tracheotomią, bo on nie ma w tym miejscu tchawicy. Nie wiem, co to jest, i nic nie rozumiem, ale to jedno przynajmniej wiem!
Wsiadł do łazika i spytał Koordynatora, który obchodził wóz z drugiej strony, aby dostać się na swoje miejsce:
– A co ty powiesz?
– Że musimy jechać dalej- odparł Koordynator i ujął kierownicę.
VII
Zapadał zmierzch. Ominęli wielkim łukiem pochylnię - nie była, jak sądzili, tworem architektonicznym, ale najdalszym, rozpłaszczonym na równinie wybiegiem rzeki magmatycznej, której całość ogarnęli dopiero teraz. Schodziła po zboczach z górnego piętra doliny, zakrzepła w dziesiątki potrzaskanych zerw i kaskad. Pełną garbów powłoką jakby metalicznego żużlu okrywała niższe połacie stoku, tylko w górze, gdzie stromizna stawała się gwałtowna, wysterczały z tego martwego potopu nagie skalne żebra.
Z przeciwnej strony zaciskał kilkusetmetrowy przesmyk o wyschłym, gliniastym dnie, pokrytym zygzakami pęknięć, wał górskiego łańcucha uchodzący w chmury. Okrywał go, o ile można to było dostrzec poprzez okna obłoków, czarniawy kożuch roślinności. W ołowianym świetle wieczoru skrzepła rzeka, zapewne pozostałość wulkanicznej erupcji, z lśniącymi czołami znieruchomiałych fal, wyglądała jak wielki lodowiec.
Dolina była daleko rozleglejsza, aniżeli można było przypuszczać, patrząc na nią z wysoka - za przesmykiem otwarło się jej boczne rozgałęzienie, wiodło płasko wzdłuż bochnowatych występów magmy, po prawej grunt występował tarasowatymi pochyłościami w górę, prawie nagi, wałęsały się tam pojedyncze, szare obłoczki. Jeszcze wyżej, przed nimi, w głębi górnego kotła, co jakiś czas odzywał się przesłonięty teraz skalnym progiem gejzer, a wtedy przeciągły, głuchy szum wypełniał całą dolinę.
Otoczenie traciło z wolna barwy, kształty niewyraźniały, jakby zatapiała je woda. W oddali rysowały się przed łazikiem rudymi załamaniami ni to mury, ni to skalne stoki, ich gmatwaninę przyprószał delikatny brzask, jakby od promieni zachodzącego słońca - chociaż było zakryte chmurami.
Bliżej, po obu stronach coraz bardziej rozszerzającego się przesmyku, stały regularnym dwuszeregiem ciemne, matzugowate ogromy, podobne do nadzwyczaj wysokich i wąskich balonów. Wjechali między pierwsze w zmroku, pogłębionym przez cień wielkich budowli. Koordynator włączył światła i poza potrójną smugą reflektorów zrobiło się od razu ciemno, jakby nagle zapadła noc.
Koła przetaczały się po ławicach zastygłego żużlu, jego okruchy potrzaskiwały jak szkło, światła wędrowały w półmroku, ściany zbiorników czy balonów zapalały się rtęciowym blaskiem, liźnięte reflektorami, ostatni ślad gliny znikł, jechali powierzchnią zakrzepłej jak lawa masy, łagodnie wybrzuszoną, w zaklęśnięciach stały czarne, płytkie kałuże, rozpryskujące się z hałasem pod kołami. Na tle chmur rysowała się cienka jak pajęczyna, czarna konstrukcja ganku, który napowietrznie łączył dwie, odległe chyba o sto metrów, maczugowate budowle, w reflektorach zajaśniało kilka machin, zwalonych na boki. Odsłaniały wypukłe dna pokryte otworami, widniały w nich zęby, z których zwisały jakieś zetlałe wiechcie. Zatrzymali się, by stwierdzić, że machiny dawno już porzucono - płyty metalu przeżarła rdza.
W powietrzu było coraz więcej wilgoci, spomiędzy baloniastych kolosów wypływały podmuchy nasycone mdłym odorem i wonią spalenizny. Koordynator zmniejszył szybkość i skręcił do podnóża najbliższej maczugi. Podjeżdżali ku niej gładką, gdzieniegdzie wykruszoną z boków płytą, ujętą z dwu stron skośnymi płaszczyznami opatrzonymi systemem wrębów, spód budowli zamajaczył na wprost długą, czarną jak smoła linią, która coraz bardziej rozszerzała się, rosła, stawała się wejściem. Ulatująca w górę znad tego wejścia, wysklepiona cylindrycznie ściana gubiła się na wysokości, niepodobna już było objąć całego jej ogromu wzrokiem. Nad czarnym rozziewem, wiodącym do niewidzialnej głębi, wysuwał się grzybiasty okap, sfałdowany i obwisły, jak gdyby budowniczy zapomniał o nim i pozostawił go w nie dokończonym, nie uformowanym kształcie, jaki wylągł mu się ze stromo wymodelowanej powierzchni.
Wjeżdżali już pod rozległy okap. Koordynator zdjął nogę z akceleratora, przestronne wejście ziało czernią, reflektory zgubiły się w niej bezradnie, na lewo i prawo biegły szerokie, z lekka zaklęsłe rynny, nabierały wysokości niczym zwitki olbrzymich spirali - łazik, przyhamowany, prawie stanął, potem zaczął bardzo powoli wjeżdżać na tę, która prowadziła w prawo.
Otaczała ich zupełna ciemność, w snopach światła pojawiały się nad obrzeżami rynny i znikały rozchylone wachlarzowato szeregi skośnych, wysuwających się z siebie teleskopowo masztów, naraz coś zagrało nad nimi wielokrotnym lśnieniem, gdy unieśli głowy, ujrzeli, że w górze majaczą korowody białawych widm. Koordynator zapalił szerokokątny reflektor obok kierownicy i uniósłszy jego wylot, wodził nim wkoło - strumień blasku, słabnąc u końca drogi, przejechał, jak po szczeblach, po białych, klatkowatych tworach, które, wyrwane z mroku, za jarzyły się kościanym blaskiem i znikły, zarazem tysiące lustrzanych odbić uderzyły ich w twarz oślepiającymi łyśnięciami.
– To na nic - usłyszeli jego głos, zniekształcony gromkim, blaszanym echem zamkniętej przestrzeni - czekajcie, mamy przecież flary!
W poświacie, którą rozpylały nad łazikiem płonące reflektory, wysiadł, czarnym cieniem pochylił się nad brzegiem rynny, coś stuknęło metalicznie, zawołał: