– Nie patrzcie tu, patrzcie w górę! - i przyskoczył do wozu. Niemal w tej samej chwili magnezja zapaliła się z przeraźliwym sykiem i upiorny, łopocący blask w oka mgnieniu odwalił ciemność na boki.

Pięciometrowej szerokości rynna, na której stali, kończyła się nieco wyżej, łukiem uchodząc w głąb przezroczystego korytarza czy raczej szybu, tak stromo nabierał wysokości i srebrnawą rurą wnikał w przeraźliwie rozjarzony gąszcz pęcherzy, które nawisały nad nimi, wypełniając - niczym nieprzeliczone rojowisko komórek szklanego ula - cały kopulasta wzniesiony przestwór. Świetlne odbicia flary zwielokrotniały się w skupiających blask, przejrzystych ściankach. Za nimi, wewnątrz szklistych komórek, o powłoce wypukłej, jakby wydętej, widniały galerie pokracznych szkieletów. Były to śnieżnie białe, iskrzące się prawie, rozsiadłe szeroko na łopatkowatych odnóżach kośćce z wachlarzem żeber wychodzących promieniście z wydłużonej owalnie kostnej tarczy, a każda taka nie domknięta z przodu klatka piersiowa zawierała w sobie cienki, na pół przechylony szkielecik ni to ptaka, ni to małpiątka o bezzębnej, kulistej czaszce. Niezliczone szpalery bielały pozamykane jak gdyby w szklanych jajach, kołując wielopiętrowymi spiralami, coraz dalej i wyżej, tysiące pęcherzastych ścianek powielały i rozszczepiały blask, tak że niepodobna było odróżnić rzeczywistych kształtów od ich zwierciadlanych odbić.

Siedzieli jak wykuci z kamienia przez sześć sekund, potem magnezjowy pożar raptownie zgasł. Rozdarta jeszcze ostatnim, pożółkłym rozbłyskiem, w którym zaiskrzyły się brzuchy pęcherzastych szkieł, zapadła ciemność. Po dobrej minucie spostrzegli, że reflektory wozu dalej płoną opierając się plamami światła o spód szklistych bań.

Koordynator podjechał do samego ujścia szybu, w które rynna przechodziła stożkowatą tuleją, hamulce zapiszczały, wóz skręcił lekko, tak aby mieć pochyłość pod bokiem, dzięki czemu nie groziło mu stoczenie się, gdyby szczęki puściły, i wszyscy wysiedli.

Tunel wiódł przezroczystą rurą ostro wzwyż, ale, rozpierając się w nim szeroko rękami, można było pokonać pochyłość. Wymontowali reflektor z kulowej obsady i weszli do szybu, wlokąc za sobą nić kabla.

Szyb - jak spostrzegli po kilkudziesięciu metrach - przenikał całe wnętrze kopuły spiralą. Przezroczyste cele mieściły się z obu jego stron, nieco wyżej zaklęsłego dna, po którym stąpali, nachylając się silnie do przodu. Było to bardzo nużące, ale rychło stromizna tunelu zmalała. Każdy pęcherz, przypłaszczony po bokach, gdzie wtapiał się w ściany innych, wysuwał do tunelu ryj owa ty wylot, zamknięty okrągłą, dokładnie wpasowaną w otwór soczewkowatą pokrywą słabo przymglonego szkliwa. Szli i szli, w ruchomym świetle przesuwały się kościane korowody. Kośćce były różnokształtne. Doszli do tego dopiero po pewnym czasie, bo te, które sąsiadowały ze sobą, niczym się prawie nie różniły. Aby odkryć rozmaitość ich ukształtowania, trzeba było dopiero zestawić ze sobą egzemplarze z odległych rozgałęzień wielkiej spirali.

Im wyżej się wznosili, tym jawniej zamykały się klatki piersiowe szkieletów, odnóża malały, jakby pochłaniane przez rozrosłą kostną tarczę, za to małym wewnętrznym potworkom rosły głowy, czaszki ich nabrzmiewały dziwacznie po bokach, skronie wypuklały się, tak że niektóre miały jak gdyby trzy zlane razem czaszkowe sklepienia, wielkie środkowe i dwa mniejsze wyżej usznych otworów.

Postępując jeden za drugim, przemierzyli półtora piętra spirali, gdy zatrzymało ich nagłe szarpnięcie. Kabel, który łączył reflektor z łazikiem, odwinął się do końca. Doktor chciał iść dalej, posługując się latarką, ale Koordynator sprzeciwił się temu. Od głównego tunelu odchodziły co kilkanaście kroków inne, łatwo można się było zgubić w tym jakby ze szkła wydmuchanym labiryncie. Zaczęli wracać. Po drodze próbowali otworzyć jedną, drugą i trzecią pokrywę, ale wszystkie były jakby stopione w jedno z brzegami przezroczystego ocembrowania.

Dna pęcherzy zalegał cienką warstewką subtelny, białawy pył, gdzieniegdzie majaczyły w nim niewyraźne rozrzedzenia, przez co przybierał formy niezrozumiałych śladów czy figur. Doktor, który szedł ostatni, co krok przystawał u wypukłych ścianek, nie mógł się wciąż zorientować, w jaki sposób zawieszony jest szkielet, co go podpiera, chciał obejść jedną z groniastych „kiści” bocznym korytarzykiem, ale Koordynator naglił, zrezygnował więc z dalszego badania, tym bardziej że Chemik, który niósł reflektor, oddalił się i dokoła panowała pełna połyskliwych ścian ciemność.

Schodzili coraz szybciej, na koniec z ulgą wciągnęli powietrze, przy łaziku daleko świeższe od zastałego i przegrzanego, które zalegało szklany tunel.

– Wracamy? - odezwał się ni to pytająco, ni to twierdząco Chemik.

– Jeszcze nie - odparł Koordynator. Zawrócił wozem na miejscu, rynna była dostatecznie przestronna, reflektory wielkim łukiem przeleciały przez łyskający mrok, zjechali po krętej pochyłości i stanęli na wprost wejścia, które jak niski, długi ekran wypełniało ostatnie światło wieczoru.

Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Koordynator postanowił objechać dokoła osadę cylindrycznej budowli. Wnikała w grunt stożkowatym, wypukłym kołnierzem z litego metalu, nie okrążyli nawet jej połowy, gdy w reflektorach zalśniły tarasujące dalszą drogę, wklinowane w siebie, podługowate bloki o ostrych jak brzytwy krawędziach.

Koordynator wzniósł wylot rzutnika i powiódł nim na boki.

Niesamowicie oświetlone, ukazało się na tyłach budowli brunatnoczarne spiętrzenie lawospadu. Schodząc z wysokości, z niewidzialnego w ciemności zbocza, magma zawisała nad otoczeniem półksiężycowatą ścianą, którą wspierał, broniąc dalszego dostępu, gęsty las przypór, skośnie zarytych masztów i ażurowych ramion. Zawiła plątanina tych konstrukcji, z cieniami, poruszającymi się w obrotach reflektora, wpierała się systemem posczepianych ze sobą, grubych tarcz w czoło martwej fali. Tu i ówdzie olbrzymie, z wierzchu zmatowiałe, na odpękłych powierzchniach poświęcające świeżym, czarnym szkliwem odłamy przedarły się ponad ogrodzeniami i runęły w dół, zawalając metalowy ostrokół gruzem, zarazem można było dostrzec, że samo czoło magmatycznego frontu, puchnąc, porozsuwało miejscami tarcze, wdarło się między nie nabrzmieniami, wygięło maszty, gdzieniegdzie wyrwane razem z klinowatymi blokami ich zakotwiczeń.

Obraz ten, przerażającego zaciekłością, zagrożonego klęską zmagania z górotwórczymi siłami planety, był tak bliski i zrozumiały ludziom, że opuścili to miejsce podniesieni na duchu. Łazik wycofał się tyłem na swobodny przestwór między maczugowatymi kolosami i pojechał dalej w głąb doliny.

Dziwaczna aleja biegła prosto jak strzelił - naraz wjechali między rosnące u ich przyziemi, wydłużone, jak łany zboża, czworoboki smukłych kielichów, takich samych jak te, które rosły na równinie wokół rakiety. Wężowe zarośla, przeszywane blaskiem, ukazywały pod błoniastą szarością powierzchni różowawy miąższ. Trafione światłami, próbowały się kurczyć, jakby przebudzone, ale ruch ten był zbyt senny, by przemienić się w jakąś zdecydowaną akcję - tylko fala bezsilnych drgnień biegła kilka metrów przed nimi w snopach reflektorów.

Raz jeszcze zatrzymali się, u przedostatniej, cylindrycznej budowli. Wejście zagradzało osypisko szczątków pobrzękujących pod krokami, poświecili nad nim do środka, ale blask latarek był za słaby, ponownie więc zdjęli reflektor z maszyny i udali się z nim do wnętrza.

Ciemność, z łażącą po niej plamą światła, wypełniał ostry zaduch, jakby organicznej materii zżartej chemikaliami. Już przy pierwszych krokach ugrzęźli wyżej kolan w złożach szklistych skorup. Chemik zaplątał się w pogmatwanej ze szczerbami metalicznej sieci; kiedy wyrwał się z niej, spod gruzów ukazały się podługowate, żółtawobiałe ułomki. Wzniesiony w górę reflektor ukazał ziejącą wyrwę sklepienia, zwisały z niej nadtłuczone pęki gron, niektóre pootwierane, puste, dokoła walały się szczątki szkieletów. Stąpając ostrożnie po chrzęszczącym osypisku, wrócili do łazika i pojechali dalej.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: