– Ale może ci prześladowani wiedzą, jak chcą żyć, tylko są jeszcze za słabi, aby to urzeczywistnić - powiedział Chemik. - A gdybyśmy tylko uratowali życie jakiejś grupie skazanych, byłoby to już wiele…
– Ale myśmy już uratowali jednego - odparł niecierpliwie Koordynator. - Może wiesz, co z nim zrobić dalej? Odpowiedziało mu milczenie.
– Jeżeli się nie mylę, Doktor jest także za startem? - powiedział Koordynator. - Dobrze. Ponieważ ja też, to znaczy, że większość.
Urwał. Jego oczy stężały w osłupieniu. On jeden siedział twarzą do drzwi - do uchylonych drzwi. W absolutnej ciszy - z ciemni dobiegał tylko słaby chlupot wody - odwrócili się, idąc za jego wzrokiem.
W otwartych drzwiach stał dubelt.
– Jak on tu się - zaczął Fizyk i słowa zamarły mu na ustach. Poznał swoją omyłkę. To nie był ich dubelt. Ten siedział zamknięty w salce opatrunkowej. Na progu stał ogromny, smagłoskóry osobnik z ugiętym nisko małym torsem, głową dotykając prawie nadproża. Okryty był ziemistą materią, która spływała płasko od dołu do góry, okalając mały tors jakby kołnierzem; owijał się wokół niego gruby splot zielonego drutu. Materia ta ukazywała przez rozcięcie na boku szeroki, metalicznie świecący pas, przylegający ściśle do ciała. Stał bez ruchu. Jego pomarszczoną, płaską twarz, o dwu wielkich błękitnych oczach zakrywała przezroczysta zasłona lejkowatego kształtu, rozszerzająca się ku dołowi. Wybiegały z niej szare, cienkie pasma, owijające wielokrotnie mały tors i spięte na krzyż z przodu, gdzie tworzyły jakby gniazdko, w którym spoczywały jego, tak samo obandażowane, ręce. Tylko węzełkowate palce wystawały, zwieszone lekko w dół, stykając się koniuszkami.
Wszyscy siedzieli tak, jak zaskoczył ich ten widok. Dubelt pochylił się jeszcze bardziej, przeciągle kaszlnął i wolno postąpił naprzód.
– Jak on wszedł?… Czarny jest w tunelu… - szepnął Chemik.
Dubelt cofał się pomału tyłem. Wyszedł, przez chwilę stał w półmroku korytarza i po raz drugi wszedł do środka, a raczej wsunął tylko głowę, pod samym nadprożem.
– Pyta, czy może wejść… - powiedział szeptem Inżynier. I wybuchnął: - Ależ prosimy! prosimy!
Wstał i cofnął się pod przeciwległą ścianę, wszyscy poszli w ślad za nim, dubelt patrzał na opustoszały środek kajuty bez wyrazu. Wszedł, powoli rozejrzał się.
Koordynator podszedł do ekranu, pociągnął za drążek, na którym był rozpięty, a gdy materiał furknął i zwinął się, odsłaniając tablicę, powiedział:
– Rozsuńcie się.
Wziął kawał kredy do ręki, narysował małe koło, dokoła niego zakreślił elipsę, na zewnątrz większą, jeszcze jedną, i jeszcze - wszystkiego cztery. Na każdej umieścił małe kółko, podszedł do stojącego w środku olbrzyma i wetknął w jego węzełkowate paluszki kredę.
Dubelt przyjął ją niezręcznie, spojrzał na nią, zapatrzył się w tablicę, pomału podszedł do ściany. Musiał się pochylić małym torsem, który wystawał skośnie z kołnierza, aby uwięzioną w bandażach ręką dotknąć tablicy. Wszyscy patrzyli ze wstrzymanym tchem. Odszukał trzecie od środka kółko na elipsie i z wysiłkiem, niezgrabnie, puknął w nie kilka razy, a potem maznął nią jeszcze, tak że prawie wypełnił je roztartą kredą.
Koordynator skinął głową. Wszyscy odetchnęli.
– Eden - powiedział Koordynator. Pokazał na kredowe kółko.
– Eden - powtórzył.
Dubelt przypatrywał się jego ustom z widocznym zainteresowaniem. Kaszlnął.
– Eden - nadzwyczaj wyraźnie i powoli powiedział Koordynator. Dubelt zakaszlał kilka razy.
– On nie mówi - zwrócił się Koordynator do towarzyszy. - To pewne.
Stali naprzeciw siebie, nie wiedząc, co robić. Dubelt poruszył się. Upuścił kredę, stuknęła o podłogę. Dał się słyszeć trzask jakby otwierającego się zamka. Ziemisty materiał rozchylił się, jakby rozpruty od góry do dołu, ujrzeli szeroki, złotawy pas, który przylegał do jego boków.
Koniec pasa odwinął się i zaszeleścił jak metalowa folia. Mały tors dubelta pochylał się, jakby chciał wyskoczyć z ciała, złamał się prawie wpół, chwycił paluszkami koniec folii. Rozwinęła się w długą płachtę, którą trzymał przed sobą, jakby im ją podawał. Koordynator i Inżynier wyciągnęli jednocześnie ręce. Obaj drgnęli, Inżynier wydał słaby okrzyk. Dubelt wydawał się zaskoczony, kilkakrotnie kaszlnął, przezroczysta zasłona na jego twarzy zafalowała.
– Ładunek elektryczny, ale niezbyt mocny - wyjaśnił Koordynator innym i po raz drugi ujął brzeg folii. Tamten puścił ją. Obejrzeli dokładnie w świetle złotawą powierzchnię, była doskonale gładka i pusta. Koordynator dotknął na chybił trafił palcem jakiegoś miejsca i znowu poczuł lekkie elektryczne uderzenie.
– Co to jest?! - mruknął Fizyk, przysunął się, zaczął wodzić ręką po folii, wciąż biły go w palce elektryczne ładunki, aż ścięgna podrygiwały. - Dajcie grafitowy proszek! - krzyknął - stoi tam na szafie!
Rozpostarł folię na stole, nie zważając na to, że mięśnie rąk drgają mu nieprzyjemnie od mrowiących ukłuć, posypał ją starannie proszkiem, który podał mu Cybernetyk, zdmuchnął nadmiar.
Na złocistej płaszczyźnie pozostały drobne czarne punkty, rozsypane chaotycznie, bez sensu.
– Lacerta!! - krzyknął nagle Koordynator.
– Alfa Cygni!
– Lira!
– Cefeusz!!
Odwrócili się do dubelta, który patrzał na nich spokojnie. W ich oczach lśnił triumf.
– Mapa gwiazdowa! - powiedział Inżynier.
– Naturalnie.
– No, jesteśmy w domu - Koordynator uśmiechał się szeroko. Dubelt kaszlnął.
– Mają elektryczne pismo?
– Tak to wygląda.
– Jak utrwalone ładunki?
– Nie wiem, może to elektret.
– Muszą mieć zmysł elektryczny!
– Możliwe.
– Koledzy - spokój! Musimy postępować systematycznie - powiedział Koordynator. - Od czego zaczniemy?
– Narysuj mu, skąd jesteśmy.
– Racja.
Koordynator wytarł szybko tablicę, narysował gwiazdy Centaura, zawahał się, bo projekcja musiała być zrobiona z pamięci i tak, jak przedstawiała się ta okolica Galaktyki widziana z Edenu; maznął grubą kropkę oznaczającą Syriusza, dodał jeszcze kilkanaście pomniejszych gwiazd i na tle Wielkiej Niedźwiedzicy wyrysował krzyżyk oznaczający Słońce, po czym kolejno dotknął ręką piersi swojej i wszystkich po kolei ludzi, ogarnął zamachem ręki całe pomieszczenie i znowu puknął kredą w krzyżyk.
Dubelt kaszlnął. Wziął od niego kredę, z wysiłkiem przysunął mały tors do tablicy i trzema stuknięciami uzupełnił rysunek Koordynatora - projekcją alfy Orła i podwójnego układu Procjona.
– Astronom!! - krzyknął Fizyk. I dodał ciszej: - Kolega…
– Bardzo możliwe! - odparł Koordynator. - Teraz pojedziemy dalej! - Zaczęło się wielkie rysowanie. Planeta Eden - i tor statku. Wejście w ogon gazowy. Karambol (nie było pewne, czy rysunek wyjaśnia dostatecznie sprawę katastrofy, ale chwilowo nie mieli na to rady). Wrycie się rakiety w grunt (rysunek przedstawiał przekrój pagórka z wbitą rakietą). Postępować dalej było już trudno - zatrzymali się.
Dubelt oglądał rysunki i kaszlał. Przybliżał i oddalał twarz od tablicy. Potem podszedł do stołu. Z zielonego oplotu kołnierza wyciągnął cienki, gibki drucik, pochylił się i zaczął nim z nadzwyczajną szybkością wodzić po złocistej folii. Trwało to jakiś czas. Potem odstąpił od stołu. Posypali folię grafitem. Okazało się coś bardzo dziwnego. Jeszcze w trakcie zdmuchiwania nadmiaru proszku zarysowujące się kontury poczęły się ruszać. Zobaczyli najpierw wielką półkulę, w której wnętrzu stał skośny słup. Potem pojawiła się maleńka plamka, która pełzła do brzegu półkuli. Stawała się coraz większa. Poznawali sylwetkę schematycznie i niedokładnie narysowanego Obrońcy. Część boku półkuli znikła. Przez powstały otwór Obrońca wjechał do środka. Wszystko znikło - folię pokrywał jednostajnie rozsypany grafitowy proch. Naraz skupił się w mapę gwiazdową. Na jej tle pojawiła się, naszkicowana długimi pociągnięciami, postać dubelta. Ten, który stał za ich plecami, zakaszlał.
– To on - powiedział Koordynator.