– Egzekucja na miejscu jako mandat za złe przejście ulicy to raczej srogie, nie uważasz? - spytał Doktor.
– Dlaczego usiłujesz wszystko obracać w nonsens?
– Ponieważ w dalszym ciągu twierdzę, że zobaczyliśmy akurat tyle, co mogliby zobaczyć ślepi.
– Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia - spytał Koordynator - poza wyznaniami agnostycznego credo?
– Ja - powiedział Fizyk. - Wygląda na to, że dubelty poruszają się pieszo raczej w okolicznościach wyjątkowych, na co zresztą wskazywałaby ich wielka tusza - i dysproporcja kończyn, zwłaszcza rąk, w stosunku do masy ciała. Wydaje mi się, że próby naszkicowania możliwego drzewa ewolucyjnego, które wydało tak ukształtowane osobniki, byłyby niezmiernie instruktywne. Zauważyliście wszyscy ich żywą gestykulację - tymi swoimi rączkami żaden z nich nie podnosił ciężaru, nie ciągnął nic, nie dźwigał, obrazy takie są przecież w mieście ziemskim na porządku dziennym. Może więc ręce służą im do innych celów.
– Do jakich? - z zainteresowaniem spytał Doktor.
– Nie wiem, to twoja dziedzina. Jest tu w każdym razie wiele do zrobienia. Może zbyt pochopnie usiłowaliśmy od razu zrozumieć architektonikę ich społeczeństwa - zamiast wziąć się do uczciwego badania poszczególnych jego cegiełek.
– To racja - powiedział Doktor. - Ręce - tak, to na pewno bardzo ważny problem. Drzewo ewolucyjne też. Nie wiemy nawet, czy są ssakami. Podjąłbym się w ciągu kilku dni odpowiedzieć na takie pytania, tylko się boję, że nie wyjaśnię tego, co mnie w tym całym widowisku najbardziej zafrapowało.
– A mianowicie? - spytał Inżynier.
– Mianowicie to, że nie widziałem ani jednego samotnego przechodnia. Ani jednego. Nie zwróciliście na to uwagi?
– Owszem, był jeden - na samym końcu - powiedział Fizyk.
– Tak, właśnie.
Po tych słowach Doktora nikt się przez dłuższą chwilę nie odezwał.
– Będziemy musieli jeszcze raz obejrzeć ten film - powiedział, jakby wahając się, Koordynator. - Zdaje mi się, że Doktor ma słuszność. Samotnych pieszych nie było - poruszali się co najmniej parami. Chociaż, na samym początku, tak! Jeden stał na przystani.
– Siedział w tym stożkowatym aparacie - powiedział Doktor. - W tarczach też siedzą pojedynczo. Mówiłem o pieszych. Tylko o pieszych.
– Nie było ich wiele.
– Kilka setek na pewno. Wyobraź sobie widzianą z lotu ptaka ulicę ziemskiego miasta. Procent samotnych przechodniów na pewno będzie spory. W niektórych godzinach tacy stanowią nawet większość, a tu brak ich w ogóle.
– Co to ma znaczyć? - spytał Inżynier.
– Niestety - potrząsnął głową Doktor - teraz ja pytam.
– Jeden - samotny - przyjechał z wami - powiedział Inżynier.
– Ale znasz okoliczności, jakie temu towarzyszyły? - Inżynier nie odpowiedział.
– Słuchajcie - odezwał się Koordynator - taka dyskusja natychmiast staje się jałowym sporem. Nie prowadziliśmy systematycznych badań, bo nie jesteśmy ekspedycją naukowo-badawczą, mieliśmy raczej inne kłopoty, typu „walki o byt”. Musimy ułożyć dalsze plany działania. Jutro ruszy koparka, to jest już pewne. Będziemy mieli łącznie dwa automaty, dwa półautomaty, koparkę i Obrońcę, który, przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, może też dopomóc w wydobywaniu rakiety. Nie wiem, czy znacie plan, któryśmy opracowali z Inżynierem. Pierwotna koncepcja polegać miała na opuszczaniu rakiety do poziomu i stawianiu w pionie przez podnoszenie i podtrzymywanie kadłuba utwardzoną ziemią. Jest to metoda, której używali jeszcze budowniczowie piramid. Otóż chcemy teraz pociąć nasz „szklany mur” na fragmenty odpowiedniej wielkości i zbudować z nich system rusztowań. Materiału będzie dość, a wiemy już, że ta substancja daje się topić i spawać w wysokiej temperaturze. Realizacja tego projektu, przy użyciu budulca, którego z mimowiedną życzliwością dostarczyli nam mieszkańcy Edenu, pozwoli skrócić radykalnie cały proces. Nie jest wykluczone, że za trzy dni będziemy mogli startować. - Czekajcie - powiedział, widząc poruszenie obecnych - więc chciałem was, w związku z tym, zapytać - czy będziemy startować?
– Tak - powiedział Fizyk.
– Nie! - prawie równocześnie odezwał się Chemik.
– Jeszcze nie - rzucił Cybernetyk. Nastała chwila ciszy. Inżynier ani Doktor jeszcze się nie wypowiedzieli.
– Myślę, że powinniśmy lecieć - powiedział na koniec Inżynier. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
Gdy milczenie przedłużało się, jakby oczekiwali od niego jakichś wyjaśnień, powiedział:
– Uważałem przedtem inaczej. Chodzi jednak o cenę. Po prostu o cenę. Moglibyśmy się bez wątpienia wiele jeszcze dowiedzieć, ale koszt zdobycia tej wiedzy mógłby być - zbyt wielki. Dla obu stron. Po tym, co zaszło, pokojowe próby porozumienia, nawiązania kontaktu, uważam za nierealne. Poza tym, cośmy sobie mówili, każdy chyba, czy tego chciał, czy nie, ma jakąś własną koncepcję tego świata. Ja też miałem taką koncepcję. Wydawało mi się, że zachodzą tu rzeczy potworne i że w związku z tym powinniśmy interweniować. Jak długo byliśmy Robinsonami i odwalali każdy kawałek gruzu ręką, nic o tym nie mówiłem. Chciałem czekać, aż dowiem się więcej i będziemy mieli do dyspozycji nasze środki techniczne. Otóż teraz, wyznam, dalej nie widzę przekonujących powodów, które zmusiłyby mnie do odrzucenia mojej koncepcji Edenu, ale wszelka interwencja, w służbie tego, co uważamy za dobre i słuszne, każda taka próba skończy się najprawdopodobniej tak, jak nasza dzisiejsza wyprawa. Użyciem anihilatora. Naturalnie, znajdziemy zawsze usprawiedliwienie, że to była obrona konieczna i tak dalej, ale zamiast pomocy przyniesiemy zagładę. Teraz wiecie mniej więcej wszystko.
– Gdybyśmy mieli lepsze rozeznanie w tym, co naprawdę się tu dzieje… - powiedział Chemik. Inżynier potrząsnął głową.
– Wtedy okaże się pewno, że każda ze stron ma jakąś swoją rację…
– I co z tego, że zabójcy mają „swoją rację”? - rzucił Chemik. - Nie będzie nam szło o ich rację, lecz o ocalenie.
– Ale co możemy im ofiarować prócz anihilatora Obrońcy? Powiedzmy, że obrócimy pół planety w perzynę, ażeby wstrzymać te jakieś akcje eksterminacyjne, tę niezrozumiałą „produkcję”, obławy, trucie - i co dalej?
– Odpowiedź na to pytanie znalibyśmy, gdybyśmy posiadali większą wiedzę - z uporem powiedział Chemik.
– To nie jest takie proste - wmieszał się w spór Koordynator. - Wszystko, co się tu dzieje, jest jednym z ogniw długotrwałego procesu historycznego. Myśl o pomocy wypływa z przekonania, że społeczeństwo dzieli się na „dobrych” i „złych”.
– Wcale nie - przerwał mu Chemik. - Powiedz: na prześladowanych i prześladujących. To nie jest to samo.
– Dobrze. Wyobraź sobie, że jakaś wysoko rozwinięta rasa przybywa na Ziemię, w czasie wojen religijnych, kilkaset lat temu, i chce się wmieszać w konflikt - po stronie słabych. W oparciu o swoją potęgę zakazuje palenia heretyków, prześladowania innowierców i tak dalej. Czy myślisz, że potrafiliby upowszechnić na Ziemi swój racjonalizm? Przecież prawie cała ludzkość była wtedy wierząca, musieliby stopniowo wytłuc ją do ostatniego człowieka i zostaliby sami ze swoimi racjonalnymi ideałami!
– Jak to, naprawdę uważasz, że żadna pomoc nie jest możliwa?! - oburzył się Chemik.
Koordynator patrzał na niego długo, zanim odpowiedział.
– Pomoc, mój Boże, cóż znaczy pomoc? To, co się tu dzieje, co tu widzimy, to owoce określonej konstrukcji społecznej, należałoby ją złamać i stworzyć nową, lepszą - i jakże my to mamy zrobić? Przecież to są istoty o innej fizjologii, psychologii, historii niż my. Nie możesz wcielić tu w życie modelu naszej cywilizacji. Musiałbyś nakreślić plan innej, która funkcjonowałaby dalej nawet po naszym odlocie… Naturalnie od dłuższego czasu przypuszczałem, że niektórzy z was noszą się z podobnymi myślami, co Inżynier i Chemik. Myślę, że i Doktor tak sądził, dlatego lał zimną wodę na ogień rozmaitych analogii, rodem z Ziemi - prawda?
– Tak - powiedział Doktor. - Obawiałem się, że w przystępie szlachetności zechcecie zrobić tu „porządek”, co przetłumaczone na praktykę będzie oznaczało terror.