– Ma pan na myśli tę ewolucję związaną z dźwiękiem? To znaczy, chodzi panu o to, że przestaniemy mówić?

– Niezupełnie. To, czy przestaniemy mówić, czy nie, to nie jest zasadniczy problem. To tylko jeden mały stopień.

– Nie rozumiem – przerwałem mu. Jestem z natury człowiekiem prawdomównym. Jeśli rozumiem, mówię, że rozumiem, jeśli nie, przyznaję się do tego. Nie daję wymijających odpowiedzi. Myślę, że przyczyną większości problemów na tym świecie jest właśnie niewyraźny sposób wyrażania myśli. Sądzę też, że wielu ludzi podświadomie szuka problemów i dlatego wyraża się niejasno. Nie umiem sobie tego inaczej wytłumaczyć.

– W takim razie skończmy na tym naszą rozmowę – powiedział starzec i roześmiał się jak zwykle. – Moje szczegółowe wyjaśnienia mogłyby panu zaszkodzić w rachunku. Zostawmy to na inną okazję.

Nie miałem nic przeciwko temu. Zwłaszcza że właśnie zadzwonił alarm mojego zegarka i musiałem zabrać się do prania. Starzec wyjął z szuflady coś w rodzaju stalowej pałeczki i – to zbliżając się, to znów oddalając od półki – stukał co jakiś czas pałeczką w którąś z głów, po czym wsłuchiwał się w dźwięk, jaki wydawała. Wyglądał jak stroiciel skrzypiec przed kolekcją stradivariusów. Nie widziałem go, lecz czułem, z jaką miłością odnosi się do tych czaszek. Rzeczywiście, każda wydawała inny, właściwy tylko sobie dźwięk. Począwszy od takiego, jaki wydobyłby się ze szklanki wypełnionej whisky, aż po dudnienie ogromnej donicy. Kiedyś wszystkie te czaszki oblekały mięśnie i skóra, a środek wypełniał – większy lub mniejszy – mózg. Myślały o czymś, o jedzeniu albo o seksie. A teraz? Pozostały z nich tylko różne źródła dźwięków. Takie jak szklanka, donica, pudełko na drugie śniadanie czy na pędzel.

Wyobraziłem sobie, że to moja, pozbawiona skóry, mięsa i mózgu czaszka, leży teraz na półce, a starzec stuka w nią swoją stalową pałeczką. Dziwne uczucie. Cóż takiego wyczyta z dźwięku mojej czaszki? Moją pamięć? A może coś jeszcze?

Nie bałem się śmierci. Jak powiedział Szekspir, jeśli umrę w tym roku, nie będę musiał umierać w następnym. To prosta sprawa, trzeba się tylko odpowiednio nastawić. Ale żeby po śmierci ktoś stukał mnie pałeczką w czaszkę i próbował coś ze mnie wyciągnąć? To ponad moje siły. Życie nie jest z pewnością lekkie, ale za życia sam jestem sobie winien. Dlatego nie mam pretensji. Jak Henry Fonda w Dwóch złotych koltach. Po śmierci jednak chciałbym, żeby dano mi święty spokój. Najchętniej kazałbym się zamknąć w piramidzie.

Skończyłem pranie kilka godzin później. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiedziałem dokładnie, ile czasu zajęły mi obliczenia. Musiało to być jednak jakieś osiem do dziewięciu godzin. Niezła robota. Wstałem z sofy i przeciągnąłem się. W podręczniku dla cyfrantów opisany jest sposób przeciągania się dwudziestoma sześcioma mięśniami. Dokładne rozluźnienie mięśni ułatwia regenerację mózgu, a to z kolei wydłuża czas czynności zawodowej cyfranta. Zawód ten istnieje dopiero od dziesięciu lat, dlatego nikt – nawet w przybliżeniu – nie wie, jak długo można go wykonywać. Jedni mówią, że dziesięć, inni, że dwadzieścia lat. Są tacy, którzy twierdzą, że cyfrant jest sprawny zawodowo aż do śmierci. Istnieje też teoria, że sprawność ta wyczerpuje się bardzo szybko. Wszystko to jednak tylko domysły. Jedyne, co mogę zrobić, to przeciągnąć się na dwadzieścia sześć sposobów. A domysłami niech się zajmą inni.

Kiedy skończyłem się przeciągać, usiadłem na sofie, zamknąłem oczy i powoli połączyłem lewą i prawą półkulę mózgu. To już naprawdę koniec pracy. Wszystko zgodnie z podręcznikiem.

Starzec mierzył właśnie czaszkę jakiegoś większego psa i wpisywał wymiary na kopię zdjęcia czaszki.

– Skończył pan? – zapytał.

– Tak.

– Dziękuję, to był dla pana ciężki dzień.

– Teraz wrócę do domu i się wyśpię. A jutro albo pojutrze wykonam w domu tasowanie. Wyniki przyniosę panu za trzy dni do południa.

– Bardzo dobrze – skinął głową. – Tylko niech pan pamięta, nie wolno się panu spóźnić. Jeśli nie zdąży pan do południa, wydarzy się coś strasznego.

– Tak, tak, wiem – odparłem.

– Niech pan uważa, żeby ktoś nie odebrał panu tej listy. To skończyłoby się tragicznie tak dla mnie, jak i dla pana.

– Nie ma obawy. Jestem specjalnie przeszkolony. Nikt nie odbierze mi listy z wynikami.

Z wewnętrznej kieszeni spodni wyjąłem portfel z miękkiego metalu, wsadziłem do niego listę i zablokowałem zamek.

– Nikt poza mną nie może tego otworzyć. Gdyby ktoś na siłę próbował odblokować zamek, papiery automatycznie ulegną zniszczeniu.

– Dobrze pomyślane – powiedział starzec.

Schowałem portfel.

– Może zje pan jeszcze kanapkę? Ja nie jem podczas pracy, a szkoda je zostawiać.

Byłem jeszcze trochę głodny, więc zjadłem wszystkie pozostałe kanapki. Nie było już ani plasterka ogórka, zostały tylko ser i szynka, ale osobiście nie przepadam za ogórkiem, więc było mi wszystko jedno. Starzec nalał mi świeżej kawy.

Ubrany w pelerynę, z goglami na twarzy i latarką w ręce ruszyłem w drogę powrotną. Tym razem sam.

– Przepędziłem Czarnomroki falą dźwiękową, więc nie powinny się już pokazywać – powiedział starzec. – One z natury boją się tu przychodzić, to symbolanci je namówili. Ale jak trochę je postraszyć, od razu nabierają rozumu.

Pomimo tych zapewnień, kiedy znalazłem się ponownie sam w ciemnym korytarzu, poczułem się znacznie gorzej niż za pierwszym razem. Wiedziałem już o istnieniu Czarnomroków, ale nie miałem pojęcia ani co to takiego, ani jak się przed nimi bronić. Całą drogę ściskałem w dłoni otwarty nóż.

Kiedy pod długą, aluminiową drabiną ujrzałem dziewczynę w różowym kostiumie, odetchnąłem z ulgą. Dziewczyna usiłowała coś powiedzieć, ale zagłuszał ją włączony z powrotem szum rzeki, a w ciemności nie widziałem również jej ust.

Postanowiłem odłożyć rozmowę na później i przede wszystkim wyjść na górę. Drabina była bardzo długa. Za pierwszym razem nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale wspinając się, odczuwałem wysokość i zimny pot dokładnie zrosił moją twarz i plecy. Była to wysokość trzech lub czterech pięter, poza tym stopy ślizgały się na wilgotnych szczeblach, więc chwila nieuwagi groziła skręceniem karku.

Chciałem odpocząć po drodze, ale dziewczyna wspinała się tuż za mną, toteż nie mogłem jej zagradzać drogi. W ten sposób zatrzymaliśmy się dopiero na górze. Robiło mi się słabo na myśl, że za trzy dni będę musiał pójść tam jeszcze raz tą samą drogą, ale nie było rady – za to też miałem wziąć pieniądze.

Kiedy przedostaliśmy się do pokoju, dziewczyna pomogła mi zdjąć gogle i rozpiąć pelerynę, potem zdjąłem gumiaki i odłożyłem latarkę.

– Jak poszła panu praca? – po raz pierwszy usłyszałem jej głos, był miękki i dźwięczny.

– Gdyby poszła źle, nie wróciłbym tutaj o własnych siłach. Taka to praca – powiedziałem.

– Dziękuję, że przypomniał pan dziadkowi o moim głosie. Już prawie tydzień męczyłam się bez głosu.

– Dlaczego nie napisałaś mi o tym na kartce? Szybciej zrozumiałbym wiele rzeczy.

Dziewczyna bez słowa okrążyła stół, stanęła naprzeciwko mnie i poprawiła klipsy.

– Taka jest reguła – powiedziała.

– Nie można posługiwać się pismem?

– To także wynika z reguły.

– Hę?

– Nie można działać wbrew ewolucji.

– Aha…

– Ile pan ma lat? – spytała.

– Trzydzieści pięć – odpowiedziałem. – A ty?

– Siedemnaście. Po raz pierwszy spotykam cyfranta. Nie znam też żadnego symbolanta.

– Naprawdę siedemnaście? – spytałem zdziwiony.

– Naprawdę. Nie wierzy mi pan?

– Nie – odparłem szczerze. – Wyglądasz co najmniej na dwadzieścia.

– Nie chcę wyglądać na siedemnaście – powiedziała.

– Nie chodzisz do szkoły?

– Nie chcę rozmawiać o szkole. Przynajmniej nie teraz. Opowiem panu następnym razem.

– W porządku – odparłem. Pewnie miała jakiś powód.

– Ciekawa jestem, jak wygląda życie cyfranta.

– Normalnie. Tak cyfranci, jak i symbolanci po pracy są zwykłymi, porządnymi ludźmi, jak wszyscy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: