Oprowadził go po sześciu piętrach gmachu, gdzie mieściły się pracownie, wydziały statystyczne niezbędne do gromadzenia funduszy – najżywotniejszy organ wszystkich organizacji charytatywnych – księgowość, zaopatrzenie, kadry, biura ekspedycyjne oraz wydziały techniczne, zajmujące się utrzymaniem flotylli należących do organizacji pasażerskich samolotów odrzutowych, samolotów transportowych, statków i śmigłowców. Ostatnim przystankiem był wydział badawczo- rozwojowy, gdzie na Hearna czekał nowy gabinet. Był jeszcze pusty, jeśli nie liczyć biurka, fotela obrotowego, komputera i konsoli telefonicznej.
– Resztę mebli wstawią za kilka dni – powiedział Spalko.
– Nie ma problemu, panie dyrektorze. Wystarczy mi komputer i telefon.
– Małe ostrzeżenie – uśmiechnął się Spalko. – Pracujemy tu długo, często całymi nocami, Ale nie jesteśmy nieludzcy. Nasze sofy się rozkładają i można na nich spać.
– Proszę się nie martwić – odrzekł także z uśmiechem Hearn. – Zdążyłem do tego przywyknąć.
– Mów mi Stiepan. – Spalko uścisnął mu rękę. – Jak wszyscy.
Gdy zadzwonił telefon, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej lutował ramię cynowego żołnierza z okresu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, Postanowił, że do diabła z tym, nie odbierze, i przekornie pozwolił mu dzwonić, chociaż dobrze wiedział, kto czeka na drugim końcu linii. Nie podniósł słuchawki pewnie dlatego, że nie chciał słyszeć, co Lindros ma mu do powiedzenia. Myślał, że wysłano go na miejsce przestępstwa, bo zabici byli ludźmi ważnymi dla firmy. I rzeczywiście byli. Ale tak naprawdę zlecił mu to, bo sam nie miał serca tam pojechać. Nie zniósłby widoku twarzy martwego Conklina.
Siedział na stołku w swoim piwnicznym warsztacie, ciasnym, maleńkim, idealnie uporządkowanym pomieszczeniu pełnym szuflad i przegródek, w klitce, która była światem samym w sobie, światem, do którego żona i dzieci, kiedy jeszcze z nimi mieszkały, nie miały wstępu.
Zza otwartych drzwi wychynęła głowa Madeleine.
– Kurt, telefon.
Przecież słyszał, nie był głuchy.
Z drewnianej skrzyneczki pełnej żołnierskich kończyn, głów i korpusów wyjął rękę i uważnie ją obejrzał. Miał dużą głowę, lecz grzywa zaczesanych do góry białych włosów i szerokie, wysoko sklepione czoło nadawały mu wygląd mędrca, jeśli nie wieszcza. Oczy były wciąż jeszcze zimne, niebieskie i wyrachowane, ale coraz głębsze kurze łapki ściągały skórę w dół, dlatego robił wrażenie człowieka wiecznie skwaszonego.
– Kurt, słyszysz mnie?
– Nie jestem głuchy. – Palce cynowego żołnierza były lekko zakrzywione, jakby sięgały po coś nienazwanego i niewiadomego.
– Odbierzesz czy nie?
– Nie twoja sprawa, do ciężkiej cholery! – wrzasnął. – Idź spać. – Chwilę później z zadowoleniem usłyszał cichy szmer zamykanych drzwi.
Dlaczego nie może zostawić mnie w spokoju? – pomyślał. Zwłaszcza teraz. Trzydzieści lat po ślubie. Powinna mnie znać.
Czerwone do czerwonego… Na powrót zajął się pracą, dopasowując rękę do ramienia, ustalając jej ostateczne ułożenie. Właśnie tak radził sobie z sytuacjami, nad którymi nie panował. Zabawiał się w Boga ze swoimi żołnierzykami: kupował je, ciął na kawałki, a potem składał tak, jak mu to odpowiadało. Bo tu, w stworzonym przez siebie świecie, panował nad wszystkim i nad wszystkimi.
Telefon dzwonił i dzwonił, mechanicznie i monotonnie, a on zacisnął zęby, jakby ten dźwięk go irytował. Jakich cudownych czynów dokonywali w młodości z Aleksem! Misja w Rosji, kiedy to omal nie wylądowali na Łubiance. Przerzuty przez mur berliński. Tajemnice szpicli ze Staasi. Przesłuchanie radzieckiego uciekiniera w wiedeńskiej kryjówce, rzekomego funkcjonariusza KGB, który okazał się podwójnym agentem. Śmierć Bernda, ich wieloletniego łącznika, współczucie, z jakim zapewniali jego żoną, że zajmą się ich synem Dieterem, zabiorą go do Stanów i zapiszą do szkoły. Dotrzymali słowa i dostali nagrodę za swoją hojność. Dieter nie wrócił do matki. Wstąpił do agencji i przez wiele lat, aż do tego koszmarnego wypadku motocyklowego, był dyrektorem wydziału naukowo- technicznego.
Gdzie podziało się tamto życie? Złożono je do grobu, najpierw Bernda, potem Dietera, a teraz Aleksa. Jak to się stało, że pamiętał tylko przebłyski? Okaleczył go czas i obowiązki, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Był już stary. Pod pewnymi względami miał teraz większą władzę, ale wszystkie śmiałe wyczyny, wigor, z jakim on i Alex zdobywali tajemnice tego świata, odmieniając los narodów, wypaliły się na popiół i już nigdy nie wrócą.
Grzmotnął młotkiem i zrobił z żołnierza kalekę. Dopiero wtedy podniósł słuchawkę.
– Tak, Martin.
Lindros momentalnie wyczuł, że szef jest nie w humorze.
– Wszystko w porządku, panie dyrektorze?
– Nie, do ciężkiej cholery, nic nie jest w porządku! – Tego właśnie potrzebował: kolejnej okazji. Musiał dać upust gniewowi i frustracji. – W tych okolicznościach?
– Przykro mi.
– Wcale nie – odparł jadowicie dyrektor. – Nie jest ci przykro. Nie masz pojęcia, jak to jest. – Patrzył na zmiażdżonego cynowego żołnierza, wciąż mając w myślach minioną chwałę. – Czego chcesz?
– Miałem informować pana na bieżąco.
– Tak? – Dyrektor podparł głowę ręką. – Tak, chyba tak. No i co tam?
– Ten trzeci samochód przed domem Conklina należy do Davida Webba. Czułe ucho dyrektora wychwyciło charakterystyczną nutkę w jego głosie.
– Ale?
– Ale Webba tu nie ma.
– Pewnie, że nie ma.
– Ale był. Psy powęszyły w jego wozie, doszły do lasu i zgubiły trop nad brzegiem strumienia.
Dyrektor zamknął oczy. Alexander Conklin i Morris Panov zabici, a Jason Bourne przepada bez śladu na pięć dni przed antyterrorystycznym szczytem w Reykjaviku, najważniejszym międzynarodowym spotkaniem w tym stuleciu. Zadrżał. Nie znosił niedokończonych spraw, ale Roberta Alonzo- Ortiz, prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, która reżyserowała całe to przedstawienie, nie znosiła ich jeszcze bardziej.
– Co mówią ci z dochodzeniówki? Spece od balistyki?
– Nic. Wypowiedzą się dopiero jutro rano. Wcześniej się nie da.
– Jeśli chodzi o FBI i pozostałe agencje…
– Już to załatwiłem. Mamy wolną rękę.
Dyrektor westchnął. Cieszył się, że Lindros przejawia inicjatywę, ale nie lubił, kiedy mu przerywano.
– Wracaj do pracy – mruknął i odłożył słuchawkę.
Przez długi czas patrzył na drewnianą skrzyneczkę z częściami cynowych żołnierzy, wsłuchując się w oddech domu. Dom oddychał jak starzec. Na górze trzasnęły deski i zabrzmiało to jak głos starego przyjaciela. Madeleine robiła sobie gorącą czekoladę, jak zwykle przed snem. Zaszczekał pies sąsiada i nie wiedzieć czemu w szczekaniu tym dyrektor CIA usłyszał żałobną nutę, nutę smutku i zawiedzionych nadziei. W końcu sięgnął do skrzyneczki, wyjął z niej ubrany w szary mundur korpus i zaczął robić nowego żołnierza.
Rozdział 4
Pewnie miał pan jakiś wypadek – zagadnął go Jack Kerry. – Niezupełnie – odrzekł swobodnie Bourne. – Nie miałem zapasowego koła, a potem o coś się potknąłem, chyba o korzeń, i na łeb, na szyję stoczyłem się do strumienia. – Pogardliwie machnął ręką i ciężko westchnął. – Zawsze miałem kłopoty z koordynacją ruchów.
– Witaj pan na pokładzie. – Kerry, rosły, grubokościsty mężczyzna o podwójnym podbródku i wydatnym brzuchu, zabrał go niecałe dwa kilometry wcześniej. – Kiedyś żona poprosiła mnie, żebym włączył zmywarkę, i nalałem do niej szamponu do włosów. Jezu, szkoda, że pan tego nie widział. – Roześmiał się dobrodusznie.
Noc była ciemna jak atrament, bez księżyca i gwiazd. Zaczął padać drobny deszcz i Kerry włączył wycieraczki. Bourne drżał z zimna w wilgotnym ubraniu. Wiedział, że musi się skoncentrować, lecz ilekroć zamykał oczy, widział Aleksa i Mo, sączącą się krew, kawałki kości i rozbryzgnięty mózg. Zacisnął pięści.
– Gdzie pan pracuje, panie Little?
Przedstawił się jako Little. Wyglądało na to, że Kerry jest dżentelmenem w starym stylu i przykłada wielką wagę do subtelności towarzyskiej rozmowy.
– Jestem księgowym.
Ja projektuję zakłady utylizacji odpadów nuklearnych. Bardzo dużo podróżuję. – Kerry zerknął na niego, błyskając okularami. – Przepraszam, że to mówię, ale nie wygląda pan na księgowego. Bourne roześmiał się sztucznie.
– Wiem, wszyscy tak mówią. W college'u grałem w futbol.
– I nie przytył pan jak większość byłych sportowców – zauważył Kerry. Poklepał się po brzuchu. – Nie to co ja. Ale ja nie uprawiałem sportu. Raz zagrałem w futbol. Nie wiedziałem, gdzie biec. Trener wrzeszczał na mnie i wrzeszczał. No a potem tak mi przyłożyli, że Jezu. – Pokręcił głową. – To mi wystarczyło. Wolę się kochać, niż walczyć. – Zerknął na Bourne'a. – Ma pan rodzinę?
Bourne lekko się zawahał.
– Żonę i dwoje dzieci.
– Szczęśliwy pan, co?
Za oknem mignęła kępa czarnych drzew, pochylony przez wiatr słup telefoniczny, opuszczona szopa, cała w kolczastym bluszczu – upomniała się o nią natura. Bourne zamknął oczy.
– Bardzo szczęśliwy.
Wjechali na długi, łukowaty zakręt. Jedno musiał przyznać: Kerry był świetnym kierowcą.
– Ja jestem rozwiedziony. Fatalnie było. Zabrała mojego chłopaka i odeszła. Dziesięć lat temu. – Zmarszczył czoło. – Dziesięć? A może już jedenaście? Syn miał wtedy trzy lata i od tamtej pory go nie widziałem.
Bourne gwałtownie otworzył oczy.
– Nie utrzymuje pan kontaktu z synem?
– Próbowałem, jasne – odparł zrzędliwie Kerry, jakby odpierał atak. – Przez jakiś czas co tydzień dzwoniłem, pisałem listy, wysyłałem pieniądze na rzeczy, które chciałby mieć, na rower i takie tam. Ale ani razu nie odpowiedział.
– Dlaczego nie pojechał go pan odwiedzić? Kerry wzruszył ramionami.
– Bo w końcu coś do mnie dotarło: chłopak nie chce mnie widzieć.
– To pańska żona nie chce, żeby go pan widywał. On jest jeszcze dzieckiem, nie wie, czego chce. Bo niby skąd ma wiedzieć? Prawie pana nie zna.
– Łatwo panu mówić – burknął Kerry. – Ma pan dom i szczęśliwą rodzinę, do której może pan codziennie wrócić.