– Tylko dlatego, że wiem, jak cenne są dzieci – odparł Bourne. – Na pańskim miejscu walczyłbym do upadłego, żeby go poznać, żeby stać się ważny w jego życiu.
Wjechali na teren gęściej zaludniony, minęli motel, ciąg zamkniętych sklepów. W oddali błysnęło czerwone światło, jedno, potem drugie. Blokada, na pierwszy rzut oka duża. Naliczył osiem radiowozów, dwa rzędy po cztery w każdym; stały pod kątem czterdziestu pięciu stopni do szosy, żeby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo czuwającym w nich policjantom i w razie potrzeby łatwiej zewrzeć szyki. Wiedział, że nie da rady jej pokonać, a już na pewno nie otwarcie, siedząc obok Kerry'ego. Będzie musiał obmyślić jakiś inny sposób.
Z ciemności wychynął neon całodobowego sklepu ogólnospożywcze-
go.
– Chyba tu wysiądę.
– Na pewno? Pusto tu jakoś.
– Proszę się o mnie nie martwić. Żona po mnie przyjedzie. Mieszkamy niedaleko.
– To może podrzucę pana do domu?
– Nie, dziękuję, naprawdę.
Kerry zjechał na pobocze i zatrzymał się za sklepem. Bourne wysiadł.
– Dziękuję za podwiezienie.
– Nie ma sprawy – odrzekł z uśmiechem Kerry. – A ja dziękuję panu za radę. Przemyślę to sobie.
Gdy odjechał, Bourne ruszył w stronę sklepu. Od jaskrawych fluorescencyjnych świateł zapiekły go oczy. Sprzedawca, pryszczaty wyrostek o długich włosach i przekrwionych oczach, palił papierosa i czytał książkę w miękkiej okładce. Gdy Bourne stanął w drzwiach, podniósł na chwilę wzrok, obojętnie kiwnął głową i wrócił do lektury. W głębi sklepu grało radio. Jakaś piosenkarka śpiewała Yesterday 's Gone smutnym, znużonym głosem, jakby specjalnie dla Bourne'a.
Jeden rzut oka na półki uświadomił mu, że od lunchu nic nie jadł. Wziął plastikowy słoik masła orzechowego, paczkę krakersów, kilka paczek suszonej wołowiny w plasterkach, sok pomarańczowy i wodę. Potrzebował dużo protein i witamin. Kupił też podkoszulek, koszulę w paski, maszynkę, krem do golenia i kilka innych drobiazgów, które – o czym wiedział z doświadczenia – mogły mu się przydać.
Podszedł do lady i sprzedawca odłożył książkę. Dhalgreen Samuela R. Delany'ego. Powieść halucynacyjna jak sama wojna; pamiętał, że czytał ją po powrocie z Wietnamu. I znowu powróciły fragmenty dawnego życia: krew, śmierć, ślepa furia i bezładne zabijanie, które miało stłumić niekończący się ból po tym, co zaszło nad brzegiem rzeki w Phnom Penh. "Ma pan dom i szczęśliwą rodzinę, do której może pan codziennie wrócić". Słowa Kerry'ego. Gdyby wiedział wszystko…
– Coś jeszcze? – spytał pryszczaty sprzedawca. Bourne zamrugał i wrócił do rzeczywistości.
– Ma pan ładowarki do komórek?
– Niestety, wyszły.
Bourne zapłacił gotówką, wziął papierową torbę z zakupami i ruszył do drzwi. Dziesięć minut później był już przed motelem. Na podjeździe parkowało tylko kilka samochodów. Nieco dalej stał traktor z przyczepą i wielka chłodnia z przysadzistą sprężarką na dachu. Gdy stanął przed ladą, zza biurka w pokoju za recepcją wy człapał chudy, rachityczny mężczyzna, który oglądał coś na ekranie starego biało- czarnego telewizora. Bourne podał mu fałszywe nazwisko i zapłacił za pokój gotówką. Zostało mu dokładnie sześćdziesiąt siedem dolarów.
– Cholernie dziwny wieczór, co? – wychrypiał recepcjonista.
– Dlaczego?
Tamtemu zapłonęły oczy.
– Nie słyszał pan o morderstwach? Bourne pokręcił głową.
– Trzydzieści parę kilometrów stąd. – Chudzielec pochylił się nad ladą. Jego oddech cuchnął kawą i żółcią. – Dwóch facetów. Dwóch facetów, którzy pracowali dla rządu. Chwyta pan? Cicho sza, nikt nic nie wie, nikt nic nie mówi, a wie pan, jak to jest: te wszystkie sekreciki, tajni współ pracownicy, zamaskowani szpiedzy. Cholera ich wie, co tam knuli. Niech pan włączy telewizor, mamy kablówkę. – Podał mu klucz. – Dałem panu pokój daleko od Guya. Guy jest kierowcą; pewnie widział pan jego ciężarówkę na podjeździe. Jeździ w dalekie trasy, z Florydy aż do Waszyngtonu. Wstaje o piątej, więc po co ma pana budzić, nie?
Pokój był matowobrązowy, mocno zniszczony. Nawet zapach silnych środków czyszczących nie mógł całkowicie zabić odoru stęchlizny. Bourne włączył telewizor, przerzucił kanały. Wziął słoik z masłem, otworzył paczkę krakersów i zaczął jeść.
– Nie ma wątpliwości, że ta odważna, wizjonerska inicjatywa prezydenta ma szansę zbudować pomost ku bardziej pokojowej przyszłości – mówiła komentatorka CNN. W górnej części ekranu widniał jaskrawoczerwony napis, który z subtelnością londyńskiego brukowca krzyczał: SZCZYT ANTYTERRORYSTYCZNY. – Oprócz prezydenta Stanów Zjednoczonych do
Reykjaviku przybędzie prezydent Rosji oraz przywódcy największych państw arabskich. Przebieg szczytu komentować będziemy z Wolfem Blitzerem, specjalistą od spraw polityki amerykańskiej, członkiem ekipy prezydenckiej, i Christiane Amanpour, znawczynią problemów rosyjskich i arabskich. Ten szczyt ma wszelkie zadatki, żeby stać się wydarzeniem roku. A teraz najświeższe doniesienia ze stolicy Islandii…
Przebitka na hotel Oskjuhlid, gdzie za pięć dni miał odbyć się szczyt. Poważny – aż zbyt poważny – reporter CNN przeprowadzał wywiad z Jamiem Hullem, szefem amerykańskiej ochrony. Bourne patrzył na jego kwadratową szczękę, obcięte najeża włosy, rude wąsy, na zimne, niebieskie oczy i w głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe. Hull pracował w CIA – zajmował wysokie stanowisko w centrum antyterrorystycznym – i nieraz darł koty z Conklinem. Był sprytnym zwierzęciem politycznym i lizał tyłek każdemu, kto się liczył. Rzecz w tym, że trzymał się regulaminu nawet wtedy, gdy sytuacja wymagała bardziej elastycznego podejścia. Conklin dostał pewnie apopleksji, dowiedziawszy się, że Hulla mianowano szefem ochrony w Reykjaviku.
Bourne myślał o Hullu, tymczasem na pasku przesuwającym się w dole ekranu wyświetlano już kolejną wiadomość: śmierć Alexandra Conklina i doktora Morrisa Panova, wysokich urzędników rządowych. Szybka zmiana scenografii, plansza z napisem: NOWE WIADOMOŚCI, a potem kolejna z nagłówkiem: PODWÓJNE MORDERSTWO W MANASSAS i wielkim, zajmującym prawie cały ekran zdjęciem Davida Webba. Spikerka przedstawiła najświeższe wiadomości na temat brutalnych zabójstw.
– Obaj zginęli od pojedynczego strzału w głowę – czytała z posępną rozkoszą, typową dla wszystkich dziennikarzy telewizyjnych – co świadczy, że morderca jest zawodowcem. Głównym podejrzanym jest ten człowiek, David Webb alias Jason Bourne. Według dobrze poinformowanych źródeł rządowych, Webb jest chory psychicznie i może być bardzo niebezpieczny. Nie wolno się do niego zbliżać. Jeśli państwo go zauważą, proszę natychmiast zadzwonić pod widoczny na ekranie numer…
Bourne wyłączył dźwięk. Chryste. Gówno trafiło w wentylator, i to celnie. Stąd ta dobrze zorganizowana blokada: to robota agencji, nie miejscowej policji.
Musiał szybko zabrać się do pracy. Strząsnął okruszki z kolan i wyjął telefon komórkowy Conklina. Pora dowiedzieć się, z kim Alex rozmawiał, gdy go zastrzelono. Wcisnął redial i przytknął telefon do ucha. Kilka sygnałów i automatyczna sekretarka, ale firmowy. To był numer służbowy. Lincoln Fine Tailors. Myśl, że w chwili śmierci Conklin rozmawiał ze swoim krawcem, była przygnębiająca. As wywiadu nie powinien tak umierać.
Sprawdził ostatnie połączenie przychodzące: ktoś dzwonił do niego poprzedniego wieczoru. Dyrektor CIA. Ślepy zaułek. Bourne wstał. Rozebrał się i poszedł do łazienki. Długo stał pod gorącym prysznicem, celowo nie myśląc o niczym, spłukiwał z siebie brud i pot. Ciepło i czystość – miłe uczucie. Gdyby miał jeszcze świeże ubranie… Poderwał głowę. Serce zabiło mu szybciej. Intensywnie myśląc, przetarł oczy. Conklin ubierał się w Old World Tailors przy M Street; bywał tam od lat. Dwa razy do roku jadał nawet kolację z właścicielem zakładu, rosyjskim imigrantem.
Wytarł się gorączkowo, ponownie sięgnął po telefon Aleksa i zadzwonił na informację. Zapisawszy adres firmy – mieściła się w Alexandrii – usiadł na łóżku, gapiąc się w pustkę. Lincoln Fine Tailors. Zastanawiał się, czy kroją tylko i zszywają materiał, czy robią też coś jeszcze.
Hasan Arsienow cieszył się z przyjazdu do Budapesztu, choć Chalid Murat by tego nie zrozumiał. Podczas kontroli paszportowej podzielił się tą myślą z Ziną Gasijewą.
– Biedny Murat – odrzekła. – Odważna dusza, dzielny bojownik o wolność i niepodległość, lecz myślał jak dziewiętnastowieczny strateg. – Zina, prawa ręka Arsienowa i jego kochanka, była drobna, gibka i wysportowana jak on sam. Długie czarne włosy nosiła upięte w kok, jak koronę. Szerokie usta i ciemne błyszczące oczy upodabniały ją do Cyganki, lecz umysł miała chłodny i wyrachowany jak adwokat; była też nieustraszona.
Wsiadając do limuzyny, Arsienow jęknął z bólu. Snajper oddał idealnie celny strzał i kula przeszyła tylko mięsień uda, wychodząc drugą stroną. Bolało jak wszyscy diabli, lecz warto było, pomyślał. Nie padły na niego najmniejsze podejrzenia, nawet Zina nie wiedziała, że maczał palce w zabójstwie Chalida. Ale jaki miał wybór? Murat robił się coraz bardziej nerwowy, coraz bardziej niepokoiły go konsekwencje planu Szejka. Nie miał jego wizji, jego monumentalnego poczucia niesprawiedliwości społecznej. Cały świat pogardliwie odwrócił się do nich tyłem, a on chciał tylko wyzwolić Czeczenię z rąk Rosjan. To za mało. Za mało.
Dlatego gdy Szejk zapoznał ich ze swoim śmiałym, wręcz zuchwałym planem, Arsienow doznał olśnienia. Wyraźnie ujrzał przyszłość, którą Szejk podawał im jak dojrzały owoc. Owładnięty niebiańską wprost iluminacją poszukał aprobaty u Murata i dostrzegł gorzką prawdę. Chalid nie potrafił sięgnąć wzrokiem poza granice ojczyzny, nie potrafił zrozumieć, że jej odzyskanie jest w sumie celem drugorzędnym. Arsienow zdał sobie sprawę, że Czeczeni muszą nie tylko zrzucić jarzmo rosyjskich niewiernych, ale i zapewnić sobie trwałe miejsce w islamskim świecie, zdobyć szacunek pozostałych krajów muzułmańskich. Czeczeni byli sunnitami, przyjęli nauki mistycznych sufich, których uosobieniem jest zikr, pamięć Boga, grupowy rytuał obejmujący śpiewną modlitwę i wprowadzający w trans taniec – wówczas zebranym ukazuje się oko samego Boga.