Alonzo- Ortiz, on – dyrektor CIA, ich sztaby oraz wybrani agenci Secret Service po raz setny analizowali plan ochrony szczytu antyterrorystycznego w Reykjaviku. Na ekranie wyświetlono szczegółowy plan hotelu Oskjuhlid, schemat uwzględniający wszystkie wejścia, wyjścia, windy, dach, okna i temu podobne. Uruchomiono bezpośrednie telełącze, żeby Jamie Hull, obecny tam przedstawiciel CIA, mógł wziąć udział w odprawie.
– Nie będę tolerowała absolutnie żadnych błędów, nawet najmniejszych – mówiła Alonzo- Ortiz. Była budzącą respekt kobietą o kruczoczarnych włosach i bystrych, jasnych oczach. – Wszystko musi przebiegać bez najmniejszych zakłóceń, jak w zegarku. Każde naruszenie systemu bezpieczeństwa, bez względu na to, jak małe, może mieć katastrofalne skutki. Zniszczyłoby to, co prezydent budował przez półtora roku wraz z czołowymi islamskimi przywódcami. Chyba nie muszę wyjaśniać, że; w ich przypadku pod fasadą współpracy czai się wrodzona nieufność do zachodnich wartości, do etyki judeochrześcijańskiej i wszystkiego tego, co etyka ta sobą reprezentuje. Najmniejsze podejrzenie, że prezydent ich oszukał, będzie miało groźne i natychmiastowe konsekwencje. – Powiodła wzrokiem wokół stołu. Jednym z jej szczególnych darów było to, że gdy przemawiała do grupy ludzi, każdy słuchacz miał wrażenie, że mówi wyłącznie do niego. – Spójrzmy prawdzie w oczy, panowie. Mówimy tu o wojnie globalnej, o dżihadzie na skalę, jakiej do tej pory nie widzieliśmy i jakiej najpewniej nie umiemy sobie wyobrazić.
Już miała oddać głos Jamiemu Hullowi, gdy do sali wszedł cicho młody szczupły agent z zapieczętowanym listem dla szefa CIA.
Dyrektor natychmiast rozciął kopertę i chociaż serce biło mu dwa razy szybciej niż przedtem, z kamienną twarzą przeczytał wiadomość.
– Bardzo przepraszam, pani doktor – powiedział. Pani Ortiz nie lubiła, gdy przerywano jej odprawę. Doskonale wiedząc, że patrzy na niego groźnie, dyrektor odsunął krzesło i wstał.
Pani Ortiz zacisnęła usta i posłała mu uśmiech tak fałszywy, że jej wargi niemal zniknęły.
– Wychodzi pan tak nagle, na pewno to coś pilnego.
– Owszem, bardzo. – Dyrektor, stary wyga i pan samego siebie, nie zamierzał zadzierać z najbardziej zaufanym człowiekiem prezydenta. Zachował dobre maniery, chociaż nie znosił tej wstrętnej baby, która pozbawiła go tradycyjnych wpływów, jakie dyrektor CIA zawsze miał u prezydenta, i za to, że była babą. Wykorzystał jednak resztki swojej władzy i nie zdradził jej tego, co najbardziej chciała wiedzieć: dlaczego wychodzi tak nagle.
Pani Ortiz jeszcze mocniej zacisnęła usta.
– Oczekuję, że bezzwłocznie złoży mi pan pełny raport w sprawie tego niespodziewanego kryzysu.
– Oczywiście – odparł, spiesznie wychodząc. Gdy zamknęły się za nim grube drzwi, dodał szyderczo: – Wasza wysokość.
Agent, który przyniósł mu list, parsknął śmiechem.
Niecały kwadrans później dyrektor był już w kwaterze głównej, gdzie czekali na niego szefowie wydziałów. Temat narady: zabójstwo Alexandra Conklina i doktora Morrisa Panova. Główny podejrzany: Jason Bourne. Jego zastępcy byli to bladzi jak ściana faceci w nienagannie skrojonych klasycznych garniturach, rypsowych krawatach i butach z naszywanym, ozdobnie dziurkowanym noskiem. Nie dla nich koszule w paski i kolorowe kołnierzyki, przelotne kaprysy mody. Od lat chadzali korytarzami najwyższej władzy i byli równie niezmienni jak ich garderoba. Byli konserwatystami po konserwatywnych uniwersytetach, potomkami starych rodzin, skierowanymi przez swoich ojców do pracy w odpowiednich urzędach i dla odpowiednich ludzi, przywódców z wizją i energią, którzy umieli załatwiać sprawy. Zespół, jaki tworzyli, był światem samym w sobie, najtajniejszym i najbardziej zamkniętym, jednak wybiegające z tego świata macki sięgały dosłownie wszędzie.
Gdy tylko wszedł do sali konferencyjnej, zgaszono światło, Na ekranie ukazały się zdjęcia zamordowanych zrobione na miejscu zbrodni.
– Na miłość boską, precz z tym! – krzyknął. – To obrzydliwość. Tych ludzi nie powinno się tak oglądać.
Martin Lindros wcisnął guzik i ekran zgasł.
– Chciałbym poinformować – powiedział – że wczoraj potwierdziliśmy ostatecznie, iż na podjeździe przed domem Conklina stał samochód Davida Webba. Webb… – urwał, bo Stary niecierpliwie odchrząknął.
– Nazywajmy rzeczy po imieniu. – Dyrektor nachylił się i położył zaciśnięte pięści na błyszczącym blacie stołu. – Świat zna go jako Davida Webba, ale dla nas jest Jasonem Bourne'em. I tego nazwiska będziemy używać.
– Tak jest – odrzekł służbiście Lindros, nie chcąc denerwować już i tak rozwścieczonego szefa. Nie musiał nawet zaglądać do notatek, tak świeże i plastyczne miał wspomnienia.- Webb… Bourne… mniej więcej godzinę przed morderstwami był na uniwersyteckim kampusie. Świadek widział, jak szybko szedł do samochodu. Można założyć, że pojechał prosto do domu Conklina. W chwili morderstwa, tuż przed lub tuż po, na pewno tam był. Na szklance ze szkocką w pokoju telewizyjnym znaleźliśmy jego odciski palców.
– Co z pistoletem? – spytał dyrektor. – To z niego strzelano? Lindros kiwnął głową.
– Balistycy twierdzą, że na sto procent.
– To pistolet Bourne'a? Na pewno?
Lindros zerknął na skserowane notatki i podsunął je dyrektorowi.
– Jego rejestracja. Broń należy do Davida Webba. Naszego Davida Webba.
– A to sukinsyn! – Staremu zadrżały ręce. – I są na nim jego odciski palców?
– Nie – odparł Lindros, zaglądając do notatek z innego pliku. – Został dokładnie wytarty. Brak jakichkolwiek odcisków.
– Zawodowiec, cholera… – mruknął dyrektor. Niełatwo stracić stare go przyjaciela.
– Tak jest, bez dwóch zdań.
– No i…? Co z tym… Bourne'em? – Wydawało się, że ból sprawia mu już samo to, że musi wypowiedzieć jego nazwisko.
– Dziś o świcie dostaliśmy cynk, że zaszył się w motelu w Wirginii, niedaleko jednej z naszych blokad. Natychmiast otoczyliśmy teren i wy słaliśmy tam grupę szturmową. Jeśli naprawdę tam był, musiał prześlizgnąć się jakoś przez kordon. Zniknął bez śladu.
– Niech to szlag! – Staremu poczerwieniały policzki.
Do sali wszedł cicho asystent Lindrosa i podał mu kartkę papieru. Lindros zerknął na nią i podniósł wzrok.
– Wysłałem ludzi do jego domu, na wypadek gdyby się tam pojawił albo próbował skontaktować się z żoną. Dom był zamknięty i pusty. Ani śladu żony i dzieci. Dalsze śledztwo wykazało, że żona przyjechała do szkoły i bez słowa wyjaśnienia zabrała dzieci z lekcji.
– No to mamy dowód! – Dyrektor wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. – Wyprzedza nas o krok, bo zaplanował te morderstwa już dawno temu! – Podczas krótkiej jazdy do Langley znowu uległ emocjom, Śmierć Aleksa i rozmowa z panią Alonzo- Ortiz rozjuszyły go do tego stopnia, że wkroczył do sali, kipiąc wściekłością. A teraz, gdy przedstawiono mu namacalne dowody, gotów był skazać Bourne'a bez sądu. – To oczywiste, że Bourne oszalał. – Wciąż stał. Stał i trząsł się. – Alexander Conklin był moim starym, zaufanym przyjacielem. Trudno zliczyć, ile razy narażał swoją reputację, a nawet życie, dla agencji i kraju. W każ
dym znaczeniu tego słowa był prawdziwym patriotą, człowiekiem, z którego nie bez powodu byliśmy dumni.
Lindros z kolei nie umiałby powiedzieć, ile razy dyrektor ciskał gromy na brawurową taktykę działania Conklina, na zbyt śmiałe, wprost szaleńcze akcje i skrywane przed szefostwem plany. Wychwalać zmarłych? Jasne, można i trzeba, ale ignorować niebezpieczne skłonności agentów byłych i obecnych? To czysta głupota. W tym agentów takich jak na przykład Jason Bourne, "śpioch", a więc najgorszy z możliwych, człowiek, który nie w pełni nad sobą panował. Lindros wiedział o nim niewiele i postanowił, że zaraz po zebraniu naprawi ten błąd.
– Jeśli Alexander Conklin miał jakąś słabość, jeśli nie potrafił czegoś dostrzec, tym czymś, a raczej kimś, był tylko Jason Bourne – mówił dalej Stary. – Podczas ataku w Phnom Penh, na wiele lat przed tym, gdy poznał i poślubił swoją obecną żonę Marie, Bourne stracił całą rodzinę, żonę Tajkę i dwoje dzieci. Dręczony wyrzutami sumienia, szalał z bólu, gdy Alex zgarnął go z sajgońskiej ulicy i skierował na szkolenie. Od tamtych dni upłynęło dużo czasu i mimo usilnej pomocy Morrisa Panova z trudem udawało nam się nad nim zapanować, chociaż Morris twierdził co innego. Jakimś cudem on też znalazł się pod jego wpływem. Wielokrotnie ostrzegałem Aleksa, namawiałem go, żeby przekazał Bourne'a w ręce naszych specjalistów, ale on zawsze mówił "nie". Niech spoczywa w pokoju, ale uparty był z niego człowiek. Wierzył w Bourne'a do samego końca.
Ze spoconą twarzą, szeroko otwartymi oczami powiódł wokół stołu.
– I z jakim rezultatem? Obaj zginęli zastrzeleni jak psy przez agenta, nad którym próbowali zapanować. Tymczasem prawda jest oczywista: nad Bourne'em nie da się zapanować. Jest jak śmiertelnie niebezpieczna jadowita żmija. – Grzmotnął pięścią w stół. – Nie pozwolę, żeby te odrażające, popełnione z zimną krwią zbrodnie uszły mu na sucho. Niniejszym nakładam na niego najwyższe sankcje. Nasi agenci, ci w kraju i na całym świecie, mają go natychmiast zlikwidować.
Przeszedł go zimny dreszcz. Zadrżał. Spojrzał w górę i oświetlił zakratowany otwór szybu wentylacyjnego pod sufitem. Stanął w przejściu, wszedł na stertę skrzyń po prawej stronie i powoli się tam doczołgał. Otworzył nóż i grzbietem ostrza odkręcił śruby. Do chłodni wpadło łagodne, rozmyte światło: wstawał świt. Otwór był na tyle duży, że powinien się nim przecisnąć. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Skurczył się, skulił i włożył głowę do otworu. Głowa, ramiona – przez kilkadziesiąt centymetrów wszystko szło dobrze, lecz nagle przestało. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Utknął jak korek w butelce. Wypuścił z płuc całe powietrze, rozluźnił mięśnie i odepchnął się stopami. Kratka spadła, lecz on przesunął się do przodu o kilka centymetrów. Opuścił nogi, wymacał nimi skrzynię, zaparł się skrzyżowanymi piętami i odepchnął ponownie. Powtórzył ten manewr kilka razy, powoli i ostrożnie, i wreszcie zdołał przepchnąć przez otwór głowę i ramiona. Spojrzał w górę i zamrugał. Cukierkowo różowe niebo, kilka zwiewnych, pierzastych obłoków. Wyciągnął ręce, chwycił się biegnącej wzdłuż burty krawędzi, wypełzł z otworu i wszedł na dach.