Na najbliższych światłach zeskoczył. Spadł na wysunięte ramię, przekoziołkował, wstał, wszedł na chodnik i otrzepał ubranie. Gdy chłodnia zniknęła w kłębach sinych spalin, zasalutował niczego niepodejrzewającemu Guyowi i ruszył przed siebie.
Był na ubogich przedmieściach Waszyngtonu. Opustoszała ulica, coraz jaśniejsze niebo – świt uciekał już przed wschodzącym słońcem – w oddali szum ulicznego ruchu i zawodzenie policyjnych syren. Wziął głęboki oddech. W zapachu miejskich spalin było coś świeżego: radość z wolności odzyskanej po całonocnych zmaganiach o pozostanie w ukryciu.
Kilka minut później zobaczył wypłowiałe czerwono- biało- niebieskie proporce powiewające na słabym wietrze. Zamknięty na noc parking. Podszedł do pierwszego z brzegu samochodu, odkręcił tablice rejestracyjne, zamienił je na tablice wozu stojącego tuż obok, wyłamał zamek, otworzył drzwiczki, odpalił na krótko silnik i wyjechał na ulicę.
Zaparkował przed tanią restauracją, której wyłożona chromowanymi płytami fasada pochodziła jeszcze z lat pięćdziesiątych. Na dachu stała gigantyczna filiżanka, neon dawno się przepalił. W środku było duszno i parno. Z każdego centymetra kwadratowego ściany bił zapach kawy i smażonego tłuszczu. Po lewej stronie stała lada z laminatu i kilka obitych winylem stołków na chromowanych nogach; po prawej, pod oknami, przez które nieśmiało wpadały smużki porannego słońca, ciągnął się rząd boksów z szafami grającymi, takimi po ćwierć dolara od piosenki.
Na dźwięk dzwonka u drzwi bez słowa odwróciły się ku niemu wszystkie twarze. On był biały, oni czarni. Uśmiechnął się, lecz nikt nie odpowiedział mu uśmiechem. Jedni potraktowali go z zupełną obojętnością, inni jak zły omen.
Czując na sobie wrogie spojrzenia, usiadł w wolnym boksie. Kelnerka z pomarańczowymi, mocno kręconymi włosami i twarzą Earthy Kitt rzuciła na stolik poplamione tłuszczem menu i nalała mu gorącej kawy. Miała jasne, za mocno umalowane oczy, zniszczoną troskami twarz i przyglądała mu się przez chwilę z ciekawością i chyba ze współczuciem.
– Nie przejmuj się, złotko, niech sobie patrzą- szepnęła. – Oni się ciebie boją.
Zjadł jajka na bekonie i frytki, popijając kawą. Kawa była kwaśna, ale żeby choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu, potrzebował protein i kofeiny.
Kelnerka dolała mu kawy, więc pił ją niespiesznie, czekając, aż ci z Lincoln Fine Tailors otworzą zakład. Ale nie próżnował. Wyjął notatnik, który zabrał z pokoju telewizyjnego Aleksa, i jeszcze raz obejrzał odcisk na wierzchniej kartce. NX 20. Brzmiało to jak nazwa jakiegoś eksperymentu, jak coś złowieszczego, ale równie dobrze mogła to być nazwa nowego modelu komputera.
Od czasu do czasu zerkał na siedzących w lokalu gości, na okolicznych mieszkańców, którzy wchodzili do restauracji i wychodzili, jedli coś i pili, rozmawiając o talonach z opieki społecznej, o narkotycznych długach, o policyjnych pobiciach, o nagłej śmierci członków rodziny, o chorobie przyjaciela w więzieniu. To było ich życie, życie bardziej mu obce niż to w Azji czy w Mikronezji. Atmosfera zgęstniała od gniewu i żalu.
Ulicą sunął policyjny radiowóz, powoli, czujnie, niczym rekin polujący na rafie. Ruch w restauracji momentalnie zamarł, jak na zdjęciu.
Bourne popatrzył na kelnerkę. Obserwowała samochód, dopóki jego tylne światła nie zniknęły za rogiem. Przez salę przetoczyło się westchnienie ulgi. On też odczuł ulgę. Wyglądało na to, że mimo wszystko był w towarzystwie kolegów, podróżników po mrocznych zakamarkach cienia.
Pomyślał o ścigającym go mężczyźnie. Miał azjatycką twarz, choć nie do końca. I było w niej coś znajomego, może śmiała linia zupełnie nieazjatyckiego nosa czy kształt bardzo azjatyckich ust. Czyżby przybył tu z jego przeszłości, z Wietnamu? Nie, to niemożliwe. Sądząc z wyglądu, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, co oznaczałoby, że kiedy Bourne tam mieszkał, chłopak miał najwyżej pięć, sześć lat. W takim razie kim był i czego chciał? Pytania te nie dawały mu spokoju. Gwałtownie odstawił kubek. Kawa zaczynała wypalać mu dziurę w żołądku.
Niedługo potem wrócił do skradzionego samochodu, włączył radio, znalazł stację nadającą audycję o szczycie antyterrorystycznym, wysłuchał relacji z Reykjaviku, a potem krótkiego przeglądu miejscowych wiadomości. Na pierwszym miejscu podano wiadomość o zabójstwie Aleksa Conklina i Mo Panova, ale, co dziwne, nie uzupełniono jej o najświeższe doniesienia.
– Więcej o tym za chwilę, ale najpierw ważna informacja – powiedział spiker.
"…ale najpierw ważna informacja". Gabinet z oknami wychodzącymi na Pola Elizejskie i na Łuk Triumfalny wspomnienie powróciło jak burza, momentalnie zacierając obraz restauracji i jej gości. Obity czekoladową skórą fotel, z którego właśnie wstał. W jego prawej ręce kryształowa szklanka, do połowy wypełniona bursztynowym płynem. Głos, głęboki i dźwięczny, melodyjny. Mówił, że załatwienie "tego wszystkiego" wymaga czasu. "Ale nie martw się, przyjacielu. To dla ciebie ważna informacja".
Odwrócił się w duchu i wytężył wzrok, żeby zobaczyć jego twarz, lecz zobaczył tylko nagą ścianę. Wspomnienie pierzchło, ulotniło się jak zapach whisky. Mijały minuty, a on wciąż siedział za kierownicą, gapiąc się posępnie w brudne okna restauracji.
W napadzie furii Chan chwycił telefon i zadzwonił do Spalki. Trochę to trwało i wymagało pewnego wysiłku, ale w końcu go połączyli.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Spalko lekko przeciągał samo głoski i Chan domyślił się, że pił. O swoim zleceniodawcy wiedział dużo więcej, niż Spalko przypuszczał, jeśli w ogóle coś przypuszczał. Wiedział na przykład, że lubi dobre trunki, papierosy i kobiety – chociaż nie koniecznie w tej kolejności – że pod tym względem ma olbrzymi apetyt.
Gdyby teraz był choć w połowie tak pijany, jak na to wyglądało, Chan miałby nad nim pewną przewagę, co zdarzało się niezmiernie rzadko.
– Akta, które mi pan dał, są fałszywe albo niekompletne.
– Co cię skłoniło do tak pesymistycznego wniosku? – Głos Spalki momentalnie stwardniał, jak zmieniająca się w lód woda. Chan za późno uświadomił sobie, że mówi zbyt agresywnie. Spalko mógł być intelektualistą – może nawet wizjonerem, za którego się niewątpliwie uważał – ale zawsze reagował odruchowo, instynktownie. Dlatego momentalnie
wyrwał się z alkoholowego zamroczenia i na agresję odpowiedział agresją. Miał wybuchowy temperament, co stało w sprzeczności z jego starannie opracowanym wizerunkiem publicznym. Z drugiej strony, pod słodkim jak sacharyna codziennym obliczem ukrywał tak dużo, że nie wiadomo było, jaki jest naprawdę.
– Nietypowe zachowanie Webba – odrzekł spokojnie Chan.
– Coś podobnego… – W głosie Spalki znowu zabrzmiała bełkotliwa nuta rozleniwienia. – Dlaczego "nietypowe"?
– Bo nie pasowało do zachowania profesora college'u.
– Zastanawiam się, dlaczego to takie ważne. Jeszcze go nie zabiłeś?
– Nie, jeszcze nie. – Siedząc w samochodzie, Chan obserwował autobus, który zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Z cichym westchnieniem otworzyły się drzwi i wysiedli pasażerowie: starzec, dwóch nastolatków i matka z małym synkiem.
– Widzę, że zmieniłeś plany, prawda?
– Wiedział pan, że najpierw zechcę się z nim pobawić.
– Oczywiście, pytanie tylko, jak długo?
Rozgrywali słowną partię szachów, ostrożnie, powoli, jednocześnie gorączkowo i Chan mógł się jedynie domyślać jej charakteru. O co chodziło z tym Webbem? Dlaczego Spalko postanowił wrobić go w morderstwo Conklina i Panova? I w ogóle dlaczego kazał ich zabić? Chan nie miał wątpliwości, że to jego dzieło.
– Dopóki nie będę gotowy. Dopóki Webb nie zrozumie, kto na niego poluje.
Śledził wzrokiem matkę. Postawiła chłopczyka na chodniku i gdy ten zrobił kilka kroków, roześmiała się serdecznie. Chan odchylił do tyłu głowę i też się roześmiał, naśladując jej radosny odruch. Wzięła malca za rękę.
– Czyżbyś miał jakieś… wątpliwości?
W tym pytaniu Chan wychwycił lekkie napięcie, coś jakby cień niepewności, i doszedł do wniosku, że Spalko może być zupełnie trzeźwy. Zastanawiał się, czy nie spytać, dlaczego to, czy zabił już Webba, jest takie ważne, ale po namyśle zrezygnował, bojąc się, że pytanie to go zdradzi.
– Nie, żadnych – oparł.
– W głębi duszy jesteśmy tacy sami, Chan, ty i ja. Zapach śmierci rozszerza nam nozdrza.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, pogrążony w zadumie Chan zamknął klapkę telefonu. Wystawił rękę na zewnątrz i przez rozchylone palce patrzył, jak kobieta idzie z synem ulicą. Robiła małe kroki, próbując dostosować ich długość do chwiejnych kroków malca.
Spalko kłamie, tyle wiedział na pewno. Tak samo jak on okłamywał jego. Na chwilę oczy zaszły mu mgłą i znowu znalazł się w dżungli. Przez ponad rok mieszkał u wietnamskiego przemytnika broni, związany, zamknięty w budzie jak wściekły pies, bity i głodzony. Po trzeciej próbie ucieczki wiedział już, co zrobić, i szpadlem, którego używał do kopania latryn, rozbił głowę nieprzytomnego przemytnika na krwawą miazgę. Przez dziesięć dni żył, jak się dało, a potem przygarnął go amerykański misjonarz Richard Wick. Wykąpał go, dał mu jedzenie, ubranie i czyste łóżko. W zamian za to on musiał uczyć się angielskiego. Gdy już umiał czytać, misjonarz dał mu Biblię i kazał nauczyć się jej na pamięć. Po jakimś czasie Chan zrozumiał, że według Wicka był na dobrej drodze nie do zbawienia, tylko do ucywilizowania. Parę razy próbował wyjaśnić mu, na czym polega buddyzm, ale był zbyt młody i nie potrafił ująć w słowa rzeczy, których nauczono go we wczesnym dzieciństwie. Zresztą Wieka to nie interesowało. Nie interesowała go żadna religia, która nie uznawała Boga i Jezusa Zbawiciela.
Gwałtownie skupił wzrok. Matka z dzieckiem przechodziła przed restauracją z chromowaną fasadą i wielką neonową filiżanką na dachu, przez błyszczącą w słońcu samochodową szybę zobaczył człowieka, którego znał jako Davida Webba. Musiał oddać mu sprawiedliwość: uciekając z domu Conklina, Webb dał mu niezły wycisk. Wiedział, że ktoś ich obserwuje; widział mężczyznę na drodze biegnącej szczytem skalnego grzbietu. Zanim dotarł tam po ucieczce ze sprytnie zastawionej sieci, mężczyzna zdążył już odjechać, ale on przez silną lornetkę wypatrzył Webba i śledził go aż do szosy, do chwili, gdy ten złapał okazję. Obserwował go, wiedząc to, co od dawna wiedział Spalko: że Webb jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. Ktoś taki jak on nie bał się wejść do restauracji i jako jedyny biały wśród czarnych zjeść tam śniadanie. Robił wrażenie samotnego, choć nie wiedzieć czemu Chan wyczuwał, że samotność jest mu obca. Przeniósł wzrok na matkę z dzieckiem. Doszedł go ich śmiech, nierzeczywisty jak sen.