Do Lincoln Fine Tailors w Alexandrii przyjechał piąć po dziewiątej. Zakład wyglądał jak wszystkie inne prywatne zakłady na starówce, to znaczy miał kolonialną fasadę. Wszedł na ceglany chodnik i pchnął drzwi. Część zakładu dostępna dla klientów była podzielona na pół przez sięgającą do pasa ladę po lewej i stoły do krojenia materiału po prawej stronie. Maszyny do szycia turkotały parę kroków za ladą i gdy wszedł, siedzące przy nich trzy Latynoski nawet nie podniosły głów. Stojący między maszynami chudy mężczyzna w koszuli i rozpiętej kamizelce w paski patrzył na coś ze zmarszczonymi brwiami. Miał wysokie czoło, jasnobrązową grzywkę, obwisłe policzki, mętne oczy, okulary na czubku głowy i orli nos, którego grzbiet co chwilę ściskał. Na otwierające się drzwi nie zwrócił uwagi, ale gdy Bourne podszedł do lady, spojrzał na niego wyczekująco i spytał:
– Czym mogę służyć?
– Pan Leonard Fine? Widziałem pańskie nazwisko na szyldzie.
– Tak, to ja.
– Przysyła mnie Alex.
Krawiec zamrugał.
– Kto?
– Alex Conklin – powtórzył Bourne. – Nazywam się Jason Bourne. – Rozejrzał się wokoło. Nikt na nich nie patrzył. Od ciągłego turkotu maszyn powietrze iskrzyło i musowało.
Fine powoli opuścił okulary na wąski grzbiet nosa. Przyglądał się Bourne'owi długo i w napięciu.
– Jestem jego przyjacielem – dodał Bourne, wyczuwając, że musi zachęcić go do rozmowy.
– Conklin? Nie mam tu nic dla żadnego Conklina.
– Bo nie zostawił tu chyba żadnego ubrania.
Fine znów ścisnął sobie nos.
– Powiada pan, że to pański przyjaciel?
– Od wielu lat.
Fine bez słowa otworzył drzwiczki w kontuarze.
– Porozmawiajmy u mnie – rzucił i weszli do brudnego korytarza, cuchnącego klejonką i krochmalem.
W biurze, a raczej ciasnej pakamerze z dziurawym, porysowanym linoleum, z nagimi rurami biegnącymi od podłogi aż po sufit, zniszczonym metalowym biurkiem, fotelem obrotowym, dwiema tanimi metalowymi szafkami na akta i stertami kartonów pod ścianą, unosił się silny zapach pleśni. Za biurkiem było małe kwadratowe okno, zarośnięte brudem.
Fine otworzył szufladę.
– Napije się pan?
– Chyba trochę za wcześnie, nie sądzi pan?
– Taaa… – mruknął krawiec. – Ma pan rację. – Wyjął z szuflady pistolet i wycelował Bourne'owi w brzuch. – Ta kula pana nie zabije, ale Wykrwawi się pan na śmierć, żałując, że nie zdechł pan od razu.
– Nie ma powodu tak się ekscytować – odparł spokojnie Bourne. – Wprost przeciwnie. – Fine miał blisko osadzone oczy i wyglądał, jakby był zezowaty. – Conklin nie żyje i mówią, że to pan go zamordował. – Nieprawda.
– Wszyscy tak twierdzicie. Zaprzeczać, zaprzeczać i jeszcze raz zaprzeczać. Jak to rządowcy. – Uśmiechnął się chytrze. – Niech pan siada, panie Webb, Bourne, czy jak się pan tam dzisiaj nazywa. – Pan pracuje w agencji?
– Bynajmniej. Jestem całkowicie niezależny. Jeśli Alex nic im nie powiedział, nikt od nich nie wie nawet, że istnieję. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Dlatego do mnie przyszedł. Bourne kiwnął głową. – Chciałbym, żeby pan mi o tym opowiedział.
– No jasne, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! – Fine podniósł słuchawkę telefonu. – Kiedy wpadnie pan w łapy swoich koleżków, będzie pan zbyt zajęty, żeby myśleć o czym innym.
– Niech pan tego nie robi – rzucił ostro Bourne. Ręka ze słuchawką zawisła w powietrzu. – Dlaczego? Niech pan da mi choć jeden powód. – Nie zabiłem Aleksa. Próbuję ustalić, kto to zrobił. – Zabił go pan. Czytałem wiadomości. Kiedy go zastrzelono, był pan w jego domu. Widział pan tam kogoś jeszcze? – Nie, ale kiedy przyjechałem, Alex i Mo Panov już nie żyli. – Gówno prawda. Ciekawe, dlaczego go pan zabił. Fine zmrużył oczy. – Pewnie przez doktora Schiffera. – Nie znam żadnego Schiffera. Krawiec roześmiał się ochryple.
– Akurat. Nie zna pan Schiffera i pewnie nie słyszał pan o AZPO. – O AZPO? Oczywiście, słyszałem. Agencja Zaawansowanych Projektów Obronnych. To tam pracuje ten Schiffer?
– Mam tego dość – mruknął zdegustowany Fine. Gdy przeniósł wzrok na tarczę telefonu, żeby wybrać numer, Bourne rzucił się na niego.
Dyrektor rozmawiał przez telefon z Jamiem Hullem. Do przestronnego narożnego gabinetu wpadały przez okno promienie słońca, malując na dywanie ogniste klejnoty. Lecz wspaniała gra kolorów nie robiła na Starym żadnego wrażenia. Wciąż był w parszywym nastroju i posępnie patrzył na wiszące na ścianach zdjęcia. On z prezydentem w Gabinecie Owalnym, on z zagranicznymi przywódcami w Paryżu, Bonn i w Dakarze, z artystami w Los Angeles i Las Vegas, z ewangelicznymi kaznodziejami w Atlancie i Salt Lake City, a nawet, co absurdalne, z wiecznie uśmiechniętym dalajlamą w szafranowych szatach podczas jego wizyty w Nowym Jorku. Zamiast poprawiać humor, fotografie jeszcze dobitniej uświadomiły mu, że lata płyną; były jak ciążąca na ramionach zbroja.
– To prawdziwy koszmar, panie dyrektorze – mówił Hull. – Po pierwsze, praca z Rosjanami i Arabami przypomina uganianie się za własnym ogonem. Przez pół dnia nie wiem, o czym, u diabła, mówią, przez drugie pół nie ufam tłumaczom, naszym i ich, bo nie wiem, czy dokładnie tłumaczą.
– Trzeba było uczyć się języków, Jamie. Na nic nie zważaj i rób swoje. A jak chcesz, podeślę ci innych tłumaczy.
– Naprawdę? Niby skąd pan ich weźmie? Przecież wykosiliśmy wszystkich arabistów.
Stary westchnął. Tak, to był problem. Niemal wszystkich znających arabski oficerów wywiadu uznano za ludzi sympatyzujących z muzułmanami, bo ciągle zakrzykiwali jastrzębi, zwolenników rozwiązań siłowych, próbując im wmówić, że większość islamistów kocha pokój. Niech to powiedzą Izraelczykom.
– Pojutrze z Centrum Studiów Wywiadowczych przyjeżdża cała grupa
nowych. Natychmiast paru ci przyślę.
– Ale to nie wszystko.
Stary nachmurzył czoło, zły, że w głosie Hulla nie usłyszał wdzięczności.
– Nie? – warknął. A gdyby tak wyrzucić w cholerę wszystkie zdjęcia? – pomyślał. Czy poprawiłoby to tę żałobną atmosferę?
– Nie chcę narzekać, ale robię, co można, żeby zorganizować ochronę w kraju, który nie jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Nie udzielamy im pomocy, więc nie są od nas zależni. Powołuję się na prezydenta i jak reagują? Tępo się na mnie gapią. To cholernie utrudnia mi pracę. Jestem obywatelem najpotężniejszego mocarstwa na świecie. O ochro
nie wiem więcej niż wszyscy Islandczycy razem wzięci. Gdzie szacunek, jaki powinni…
Zabuczał interkom i Stary z satysfakcją kazał Hullowi zaczekać.
– Co jest? – warknął do mikrofonu.
– Przepraszam, że przeszkadzam, panie dyrektorze – zameldował oficer dyżurny – ale właśnie odezwał się ktoś na specjalnej linii Alexandra Conklina.
– Co takiego?! Przecież on nie żyje. Na pewno?
– Tak, panie dyrektorze. Jeszcze jej nie zlikwidowaliśmy. – No i…?
– Słyszałem jakiś hałas, odgłosy szamotaniny, czyjś głos i nazwisko, coś jakby Bourne…
Stary wyprostował się. Zły nastrój przeszedł równie szybko, jak nadszedł.
– Bourne. To nazwisko słyszałeś, synu?
– Chyba tak. Ten sam głos powiedział jeszcze "Zabiję cię" albo coś w tym rodzaju.
– Skąd dzwoniono?.
– Połączenie zostało przerwane, ale namierzyłem numer. Należy do zakładu krawieckiego Leonard Fine Tailors w Alexandrii. – Dobra robota, chłopcze! – Stary wstał. Lekko drżała mu ręka, w której ściskał słuchawkę. – Natychmiast wyślij tam dwa zespoły. Powiedz im, że Bourne wypłynął. Mają go zlikwidować, szybko i bez ostrzeżenia.
Fine nie zdążył oddać ani jednego strzału. Odebrawszy mu pistolet, Bourne pchnął go na brudną ścianę tak mocno, że spadł z niej kalendarz. Potem wcisnął widełki telefonu i przez chwilę nasłuchiwał, czy szwaczki nie usłyszały odgłosów krótkiej szamotaniny. – Już tu jadą – powiedział Fine. – Już po tobie. – Wątpię. – Bourne intensywnie myślał. – Dodzwonił się pan do centrali, a ci z centrali z nikim pana nie połączyli.
Fine uśmiechnął się szyderczo i pokręcił głową.
– Ta linia omija centralę. Telefon zadzwonił na biurku oficera dyżurnego w biurze dyrektora. Conklin kazał mi zapamiętać ten numer i dzwonić tam tylko w razie niebezpieczeństwa.
Bourne potrząsnął Fine'em tak mocno, że zadzwoniły mu zęby.
– Idiota! Coś ty zrobił?
– Spłaciłem dług Aleksowi.
– Mówiłem ci, że go nie zabiłem. – Bourne zamarł. Nagle przyszło mu coś do głowy i w ostatniej rozpaczliwej próbie przeciągnięcia Fine'a na swoją stronę i zdobycia czegoś, co powiedziałoby mu, co knuł Conklin i dlaczego
go zamordowano, dodał: – Udowodnię panu, że to on mnie przysłał.
– Akurat. Już za późno…
– Wiem o NX 20.
Fine znieruchomiał i zaszokowany wytrzeszczył oczy. Zwiotczała mu
twarz.
– Nie – wychrypiał. – Nie, nie, nie!
– Powiedział mi. Alex mi powiedział. Dlatego mnie tu przysłał.
– Nikt by go do tego nie zmusił. Nikt! – Szok powoli mijał i do Fine'a zaczęło docierać, że popełnił straszliwy błąd.
Bourne kiwnął głową.
– Przychodzę jako przyjaciel. Znamy się z Aleksem od Wietnamu. Próbowałem to panu powiedzieć.
– Boże święty, dzwonił do mnie, gdy… gdy to się stało. – Fine przytknął rękę do czoła. – Słyszałem wystrzał!
Bourne chwycił go za kamizelkę.
– Weź się w garść, Leonardzie! Nie ma czasu na powtórkę. Krawiec spojrzał mu prosto w oczy. Zareagował na dźwięk swego imienia, jak większość ludzi.
– Tak. – Oblizał usta. Wyglądał jak ktoś budzący się ze snu. – Tak, rozumiem…
– Zaraz będą tu ci z agencji. Nie mogą mnie tu zastać.
– Tak, tak, oczywiście… – Zrozpaczony Fine potrząsnął głową. – Niech pan mnie puści, proszę… – Poprawił kamizelkę, ukląkł pod oknem i zdjął kaloryfer, za którym w ścianę wbudowano nowoczesny sejf. Pokręcił gałką, otworzył ciężkie drzwiczki i wyjął małą żółtą kopertę. Zamknął sejf, zamocował kaloryfer i podał kopertę Bourne'owi.
– Przesyłka dla Aleksa. Przyszła przedwczoraj wieczorem. Wczoraj rano Alex zadzwonił do mnie i spytał, czy już jest. Miał ją odebrać.