Policjanci bez ostrzeżenia przyspieszyli i jechali teraz po jego lewej stronie. Jason zobaczył Lindrosa. Skupiony, z zaciśniętymi ustami, mierzył do niego z pistoletu, który ściskał jedną ręką i przytrzymywał drugą. W przeciwieństwie do aktorów filmowych, umiał strzelać z szybko jadącego pojazdu.
Już miał pociągnąć za spust, gdy Bourne gwałtownie skręcił w lewo. Huknęło, metal zazgrzytał o metal i Lindros zgiął rękę. Ich kierowca próbował zapanować nad samochodem, żeby nie wpaść na wozy parkujące przy krawężniku.
Chwilę później udało mu się wyrównać i Lindros otworzył ogień. Strzelał z niewygodnego kąta i bardzo nim rzucało, mimo to Jason musiał skręcić w prawo. Jedna z kul roztrzaskała boczną szybę, dwie inne przebiły siedzenie i utkwiły w boku nieprzytomnego kierowcy.
– Niech cię szlag, Lindros – mruknął Bourne. Sytuacja była niebezpieczna, ale nie chciał mieć na rękach krwi Bogu ducha winnego człowieka. Pędził na zachód: szpital Waszyngtona przy Dwudziestej Trzeciej ulicy był już niedaleko. Skręt w prawo, potem w lewo, w K Street. Wcisnął klakson. Kierowca na Osiemnastej pewnie zasnął za kierownicą, bo przegapił ostrzeżenie i jego wóz wbił się w prawą burtę ciężarówki. Gwałtowne szarpnięcie, ciężarówka niebezpiecznie zarzuciła. Bourne wyrównał, wrócił na środek jezdni i popędził dalej. Lindros siedział mu na ogonie – nie mógł go teraz wyprzedzić, bo rozdzielona pasem zieleni K Street była za wąska.
Skrzyżowanie z Dwudziestą; Bourne już widział wjazd do tunelu pod rondem Waszyngtona… Szpital był ulicę dalej. Zerknął w lusterko – samochód Lindrosa zniknął. Dwudziesta Druga ulica. Właśnie miał skręcić, gdy zobaczył, że pędzą nią tamci, dostrzegł wychylonego z okna Lindrosa, który strzelał do niego metodycznie i celnie.
Wdepnął pedał gazu. Nie miał wyboru, musiał przejechać pod rondem i dotrzeć do szpitala z innej strony. Kilkadziesiąt metrów przed zjazdem do tunelu spostrzegł jednak, że coś jest nie tak. Tunel pod rondem był zupełnie ciemny, jakby go zaślepiono. Mogło to oznaczać tylko jedno: po drugiej stronie ustawiono blokadę, gęsty rząd dużych pojazdów w poprzek jezdni.
Wjechał do tunelu pełną prędkością, zredukował bieg i gdy pochłonęła go ciemność, mocno wcisnął pedał hamulca. Przeraźliwy pisk opon odbił się echem od kamienia i betonu. Jason szarpnął kierownicą w lewo. Z trzaskiem, zgrzytem i ogłuszającym piskiem ciężarówka uderzyła w barierka i znieruchomiała pod kątem prostym do ściany tunelu. W tej samej chwili Bourne wyskoczył z szoferki i kryjąc się za ostatnim samochodem, który zdążył tamtędy przejechać, popędził do betonowej ściany. Samochód zwolnił, kierowca chciał przyjrzeć się wypadkowi i przyspieszył, gdy nadjechały radiowozy. Ciężarówka blokowała obie jezdnie K Street. Jason dopadł wmurowanej w ścianę stalowej drabinki – używała jej obsługa techniczna tunelu – i zaczął wspinać się po szczeblach. Zapłonęły policyjne reflektory. Bourne odwrócił głowę, zamknął oczy i przyspieszył. Kilka sekund później, gdy reflektory oświetliły ciężarówkę i jezdnię, i gdy był już prawie pod stropem, dostrzegł Lindrosa z walkie- talkie w ręku. W tej samej chwili buchnął snop światła z przeciwnego kierunku: wzięli ciężarówkę w kleszcze. Z obu stron nadbiegali policjanci z bronią gotową do strzału.
– Ktoś jest w szoferce – zameldował jeden z agentów, podchodząc bliżej. – Ranny, mocno krwawi.
W krąg światła wpadł spięty Lindros.
– To Bourne?
Jason dotarł do włazu w stropie. Trzasnął ryglem, pchnął klapę, wystawił głowę i zobaczył drzewa zdobiące rondo Waszyngtona. Wokół niego, w niekończącej się kawalkadzie zamazanego ruchu, pędziły samochody.
Ranny kierowca jechał już karetką do pobliskiego szpitala. Nadeszła pora, żeby i on pomyślał o sobie.
Rozdział 9
Webb zniknął, przepadł jak kamień w wodę, a Chan miał dla niego zbyt dużo szacunku, żeby go szukać w kłębiącym się na starówce tłumie. Zamiast tego skupił uwagę na agentach CIA i podążył za nimi aż do zakładu krawieckiego Fine'a, gdzie spotkali się z Martinem Lindrosem na przykrej odprawie po nieudanej obławie. Widział, jak rozmawiają z krawcem. Zgodnie ze standardowymi procedurami onieśmielania i zastraszania, wyciągnęli go z zakładu i bez słowa wyjaśnienia wepchnęli na tylne siedzenie samochodu, między dwóch rosłych kolegów o kamiennych twarzach. Jak zdołał podsłuchać, niczego się od niego nie dowiedzieli. Krawiec twierdził, że ludzie Lindrosa przyjechali tak szybko, że Webb nie zdążył mu powiedzieć, po co przyszedł. Agenci sugerowali, żeby go wypuścić. Lindros zgodził się, ale kiedy Fine wrócił do zakładu, wystawił czujką w nieoznakowanym samochodzie po drugiej stronie ulicy, na wypadek gdyby Webb spróbował ponownie skontaktować się z Fine'em.
Dwadzieścia minut po odjeździe Lindrosa siedzący w samochodzie agenci zaczęli się nudzić. Zjedli wszystkie pączki, wypili całą colę i przeklinali na czym świat stoi, że muszą tu sterczeć, podczas gdy ich koledzy uganiają się za Davidem Webbem.
– Żadnym tam Webbem – mruknął tęższy z nich. – Stary kazał używać jego nazwiska operacyjnego. Za Jasonem Bourne'em.
Chan, który wciąż był na tyle blisko, żeby słyszeć każde słowo, zesztywniał. Oczywiście słyszał o Bournie. Przez wiele lat Jason Bourne uchodził za najlepszego międzynarodowego zabójcę. Znając swój fach, uważał, że połowa krążących o nim opowieści jest zmyślona, a druga przesadzona. Było po prostu niemożliwe, żeby zwykły śmiertelnik miał odwagę, doświadczenie i zwierzęcą przebiegłość, jaką mu przypisywano. Wątpił nawet, czy Jason Bourne w ogóle istnieje.
A tu proszę. Tajniacy twierdzili, że Webb to Bourne! Chan poczuł się tak, jakby za chwilę miała pęknąć mu głowa. Był do głębi wstrząśnięty. David Webb nie był profesorem lingwistyki, jak wyczytał z akt Spalki, tylko jednym z najsłynniejszych płatnych zabójców. Człowiekiem, z którym on, Chan, przez dwa dni bawił się w kotka i myszkę. Nareszcie wyjaśniło się tyle rzeczy, jak choćby to, jakim cudem Bourne namierzył go w parku. Zmiana koloru włosów, wyglądu twarzy czy nawet sposobu chodzenia była dobra dla innych, ale nie dla niego. Miał do czynienia z Jasonem Bourne'em, agentem, którego legendarne zdolności kamuflażu dorównywały zapewne jego zdolnościom, z człowiekiem, który nie da się zwieść zwykłymi sztuczkami, choćby najsprytniejszymi. Chan zrozumiał, że jeśli chce wygrać, musi przejść na bardziej zaawansowany poziom gry.
Zastanawiał się przez chwilę, czy Spalko znał prawdziwą tożsamość Webba, przekazując mu to mocno ocenzurowane dossier. Tak, chyba musiał ją znać. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zorganizował wszystko tuk, aby zabójstwo Conklina i Panova przypisano Bourne'owi? Przecież to klasyczna zagrywka dezinformacyjna. Dopóki ci z CIA wierzyli, że morderstwa dokonał Bourne, dopóty nie mieli powodu szukać prawdziwego mordercy – ani powodu, ani też szans na odkrycie prawdy. Spalko próbował wykorzystać ich w jakiejś rozgrywce – jego i Bourne'a – i Chan musiał się dowiedzieć, co knuł. Nie zamierzał być niczyim pionkiem.
Żeby poznać prawdę o śmierci Conklina i Panova, musiał porozmawiać z Fine'em. Nieważne, co Fine powiedział agentom. Długo śledził Webba – było mu trudno przestawić się na to drugie nazwisko – i wiedział, że krawiec miał mnóstwo czasu, żeby wszystko wyśpiewać. Gdy jeszcze siedział w samochodzie między agentami, w pewnej chwili odwrócił głowę i Chan skorzystał z okazji, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. Spojrzał i wyczytał z nich, że jest to człowiek dumny i uparty. Jako buddysta uważał, że duma jest cechą niepożądaną, ale w tej sytuacji była bardzo przydatna, bo im bardziej tamci napierali, tym głębiej Fine się okopywał. Nie, CIA nic by z niego nie wyciągnęła, lecz on wiedział, jak złagodzić zarówno dumę, jak i upór.
Zdjął zamszową marynarkę i rozerwał podszewkę na tyle mocno, żeby czuwający w samochodzie agenci wzięli go za zwykłego klienta.
Przeciął ulicę i wszedł do zakładu, potrącając drzwiami melodyjny dzwoneczek. Jedna z Latynosek podniosła głowę znad komiksu i plastikowej miseczki z resztkami ryżu z fasolą. Podeszła do lady i spytała, w czym może pomóc. Jej figura, szerokie czoło i czekoladowe oczy były bardzo zmysłowe. Powiedział, że rozdarł swoją ulubioną marynarkę i chce rozmawiać z panem Fine'em. Latynoska kiwnęła głową, zniknęła na zapleczu, chwilę później wróciła i bez słowa usiadła tam gdzie przedtem.
Zanim pojawił się Leonard Fine, minęło kilka minut. Po długim i bardzo nieprzyjemnym poranku wyglądał fatalnie. Bliskość agentów CIA wyssała z niego całą energię.
– Czym mogę służyć? Podobno chce pan zacerować marynarkę. Chan rozłożył ją na ladzie podszewką do góry.
Fine dotknął rozdarcia z delikatnością lekarza, który bada pacjenta.
– To tylko podszewka. Ma pan szczęście. Zamsz jest praktycznie nie do naprawy.
– Nieważne – odrzekł Chan szeptem. – Przychodzę z polecenia Jasona Bourne'a, jako jego wysłannik.
Fine wykazał się godnym podziwu opanowaniem, bo nie drgnęła mu nawet powieka.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Jason dziękuje panu za pomoc w ucieczce – kontynuował Chan, jakby tego nie słyszał. – Chce panu przekazać, że w dalszym ciągu obserwuje pana dwóch tajniaków.
Fine lekko się skrzywił.
– Tak myślałem. Gdzie są? – Guzowatymi palcami nerwowo ugniatał marynarkę.
– Po drugiej stronie ulicy, w białym fordzie taurusie.
Fine był sprytny. Nawet nie zerknął w okno.
– Mario – rzucił cicho – czy po drugiej stronie ulicy stoi biały ford taurus?
Latynoska odwróciła głowę.
– Tak, panie kierowniku.
– Czy ktoś w nim siedzi?
– Dwóch mężczyzn – odrzekła Maria. – Wysokich, krótko ostrzyżonych. Bardzo podobnych do Dicka Tracy'ego, jak ci, co tu byli.
Fine zaklął pod nosem i spojrzał na Chana,
– Proszę powiedzieć panu Bourne'owi "z Bogiem". Proszę mu to powtórzyć.
Chanowi nie drgnął ani jeden mięsień twarzy. Uważał amerykański zwyczaj wzywania Boga przy każdej okazji za obrzydliwy.
– Potrzebuję kilku informacji – odparł.
– Oczywiście. – Fine usłużnie kiwnął głową. – Czego tylko pan sobie życzy.