Myślał o zbyt wielu rzeczach naraz. Był uciekinierem i firma wyznaczyła nagrodę za jego głowę. Polował na niego dziwny młody człowiek o wielu niezwykłych talentach, jeden z najwytrawniejszych i najlepiej wyszkolonych zabójców świata. Stracił dwóch najlepszych przyjaciół i wyglądało na to, że jeden z nich był zamieszany w coś zdecydowanie niebezpiecznego i wykraczającego poza normalną pracę naukowo- badawczą.
Myśli te tak pochłonęły Bourne'a, że nie zauważył podążającego za nim ochroniarza, którego wczesnym rankiem agent CIA poinformował, że ścigają uciekiniera. Dał mu też zdjęcie – to samo, które poprzedniego wieczoru pokazywano w telewizji – i prosił o zachowanie wzmożonej czujności. Wyjaśnił, że jego wizyta jest częścią zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań, że inni agenci odwiedzają wszystkie większe sklepy, kina i teatry, zawiadamiając ochronę, że ścigany Jason Bourne powinien być ich celem numer jeden. Dumny i nieco przerażony ochroniarz wszedł do swojej pakamery, podniósł słuchawkę i wybrał otrzymany od agenta numer.
Gdy odkładał słuchawkę, Bourne był już w toalecie. Elektryczną maszynką ściął włosy niemal do samej skóry. Potem włożył dżinsy, kowbojską koszulę w biało- czerwoną kratę z perłowymi guzikami i sportowe buty do biegania. Stanąwszy przed lustrem wiszącym nad rzędem umywalek, wyjął kilka słoiczków, które kupił w dziale kosmetycznym, i obficie wysmarował sobie twarz ich zawartością, przyciemniając cerę. Potem pogrubił sobie brwi, nadając im wydatniejszy kształt, i soczewkami kontaktowymi od Derona zmienił kolor oczu z szarego na ciemnobrązowy. Od czasu do czasu musiał przerywać, bo ktoś wchodził do toalety, ale przez większość czasu był sam.
Skończywszy, spojrzał w lustro. Nie do końca zadowolony z nowego wyglądu, przykleił sobie pieprzyk na samym czubku kości policzkowej. Teraz przemiana była kompletna. Włożył plecak, wrócił do sklepu i ruszył w stronę przeszklonego wyjścia.
Martin Lindros był wciąż w Alexandrii, w zakładzie krawieckim Leonarda Fine'a. Właśnie próbował dojść do siebie po nieudanej akcji swoich podwładnych, gdy zadzwonił do niego szef ochrony Wal- Martu przy New York Avenue. Tego ranka Lindros postanowił, że on i detektyw Harry Harris rozdzielą się i że każdy z nich obstawi teren swoimi ludźmi. Wiedział, że Harris jest o kilka kilometrów bliżej niż on, bo ledwie dziesięć minut wcześniej z nim rozmawiał. No i miał teraz dylemat. Wiedział, że szef obedrze go żywcem ze skóry za klapę u Fine'a. Gdyby się jeszcze dowiedział, że on, Lindros, dał się wyprzedzić detektywowi policji stanowej, która pierwsza przyjechała na miejsce, gdzie po raz ostatni widziano Jasona Bourne'a, natychmiast urwałby mu łeb. Fatalnie, pomyślał, dodając gazu. Fatalnie.
Ale najważniejsze to dorwać Bourne'a. I nagle podjął decyzję. Do diabła z zazdrością i międzywydziałowymi tajemnicami. Wyjął telefon, zadzwonił do Harrisa i podał mu adres Wal- Martu.
– Słuchaj uważnie, Harry, macie tam podejść po cichu, na paluszkach. Masz zabezpieczyć teren i dopilnować, żeby Webb nie uciekł, nic więcej. Pod żadnym pozorem nie pokazujcie mu się ani nie próbujcie go zatrzymać. Jasne? Za dziesięć minut będę.
Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam, pomyślał Harry Harris, podając adres sklepu dowódcom trzech podlegających mu jednostek patrolowych. A już na pewno nie taki głupi, za jakiego ma mnie Lindros. Miał więcej niż spore doświadczenie z federalnymi i wcale mu się nie podobali. Uważali się za kogoś lepszego, jakby pozostałe siły policyjne nie miały pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, jakby działały po omacku. Lindros nie chciał wysłuchać jego teorii przedtem, dlaczego więc miałby zawracać sobie głowę i dzielić się nimi teraz? Miał go za tępego muła, za wołu roboczego, kogoś tak niezmiernie wdzięcznego za to, że został wybrany do współpracy z CIA, że powinien bez szemrania wykonywać wszystkie rozkazy. Teraz było już jasne, że Lindros chciał wyłączyć go z gry. Bourne'a widziano w Alexandrii, a on celowo mu o tym nie powiedział i gdyby nie przypadek… Skręcając na parking przed Wal- Martem, postanowił, że weźmie sprawy w swoje ręce, dopóki ma jeszcze okazję. Podjąwszy decyzję, chwycił nadajnik i zaczął wydawać rozkazy.
Bourne właśnie dochodził do drzwi, gdy na ulicę wpadły trzy policyjne radiowozy z wyjącymi syrenami. Cofnął się i skulił w cieniu. Nie było wątpliwości, że jadą prosto do Wal- Martu. Namierzyli go, ale jakim cudem? Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał opracować plan ucieczki.
Radiowozy zatrzymały się z piskiem opon, blokując ruch, i natychmiast buchnął krzyk zirytowanych kierowców. Dlaczego policja stanowa przeprowadza akcję poza obszarem swojej jurysdykcji? Bourne'owi przychodził do głowy tylko jeden powód: stanówka współpracuje z CIA. Gdyby dowiedzieli się o tym ci z policji stołecznej, wpadliby w furię.
Wyjął z kieszeni telefon Aleksa i wybrał numer alarmowy.
– Detektyw Morran z wirgińskiej policji stanowej – powiedział. – Połączcie mnie z dowódcą okręgu stołecznego.
– Dowódca trzeciego okręgu stołecznego Burton Philips, słucham – odrzekł hardy głos.
– Philips? Mieliście trzymać się od nas z daleka, tak? Przed Wal- Martem na New York Avenue widzę wasze radiowozy i zaraz szlag mnie trafi, bo…
– Jesteś w centrum naszego okręgu, Morran. Co wy tam, do diabła, robicie? Jakim prawem włazicie na moje podwórko?
– Nie twoja sprawa – warknął Bourne. – Weź ich za dupę i niech stąd zjeżdżają.
– Morran, nie wiem, coś ty za kutas, ale nie ze mną te numery. Przysięgam, będę tam za trzy minuty i osobiście wyrwę ci jaja!
Na ulicy zaroiło się od policjantów. Zamiast cofnąć się w głąb sklepu, Bourne usztywnił lewą nogę w kolanie i spokojnie pokuśtykał przed siebie wraz z innymi klientami. Do sklepu wpadło kilku mundurowych pod dowództwem wysokiego detektywa o podkrążonych oczach i pochylonych ramionach; biegnąc, przyglądali się twarzom wychodzących. Kilkunastu policjantów rozstawiło się na parkingu. Kilkunastu innych zabezpieczało New York Avenue między Dwunastą i Trzynastą ulicą. Pozostali pilnowali, żeby wjeżdżający na parking klienci nie wysiadali z samochodów, i z walkie- talkie w ręku kierowali ruchem.
Zamiast pójść do samochodu, Bourne skręcił w prawo, za róg, i znalazł się na zapleczu. Kilkadziesiąt metrów dalej, na rampach dostawczych, rozładowywano trzy czy cztery wielkie ciężarówki. Po przekątnej leżał Franklin Park. Bourne ruszył w tamtym kierunku.
Ktoś za nim krzyknął. Jason szedł dalej, jakby tego nie słyszał. Zawyły syreny. Spojrzał na zegarek. Policja stołeczna, Burton Philips i jego chłopcy. W samą porę. Znowu czyjś krzyk, tym razem bardziej stanowczy i rozkazujący. Zaraz potem kilka podniesionych, chrapliwych głosów i wiązanka przekleństw: kłótnia.
Zerknął przez ramię i zobaczył detektywa o pochylonych ramionach z rewolwerem w dłoni. Tuż za nim biegł srebrzystowłosy, potężnie zbudowany Philips z pociemniałą z gniewu twarzą. Jak każdemu dygnitarzowi, towarzyszyło mu dwóch osiłków, którzy łypali spode łba na wszystko i wszystkich. Ręce trzymali na kaburach, gotowi roznieść w pył każdego, kto ośmieli się sprzeciwić rozkazom szefa.
– Pan dowodzi tymi ze stanówki?! – zawołał Philips.
– Z wirgińskiej policji stanowej, tak – odparł detektyw, marszcząc brwi na widok mundurów policji stołecznej. – Co wy tu, do diabła, robicie? Wchodzicie mi w paradę!
– My wam?! – Philips omal nie dostał apopleksji. – Zjeżdżaj stąd, wieśniaku pierdolony, ale już!
Ze szczurzej twarzy detektywa odpłynęła krew.
– Jak mnie nazwałeś? Jak mnie nazwałeś?
Bourne ruszył dalej. Park odpadał; zauważono go i musiał teraz poszukać innego sposobu ucieczki. Dotarł do końca budynku i szedł wzdłuż rzędu stojących tam ciężarówek, dopóki nie znalazł takiej, którą już rozładowano. Wsiadł do szoferki i przekręcił tkwiący w stacyjce kluczyk. Ryknął silnik, wóz ruszył.
– Hej! A ty dokąd?
Kierowca, olbrzym o szyi jak trzy dębowe pniaki i takich samych ramionach, wskoczył na stopień, otworzył drzwiczki, sięgnął na półkę i chwycił dubeltówkę z obciętą lufą. Bourne grzmotnął go pięścią w nasadę nosa. Buchnęła krew, oczy olbrzyma zaszły mgłą, dubeltówka wypadła mu z ręki.
– Przepraszam, staruszku. – Jason przyłożył mu jeszcze raz i wielki jak wół kierowca stracił przytomność. Bourne wciągnął go za pasek na fotel pasażera, zatrzasnął drzwiczki i wrzucił jedynkę.
W tym samym momencie zauważył, że na scenę wydarzeń wkroczy ktoś nowy. Kłócących się policjantów próbował rozdzielić trzydziestokilkuletni mężczyzna. Bourne znał go: Martin Lindros, zastępca dyrektora CIA. A więc to on. To on na niego polował z upoważnienia Starego. Kiepsko. Bardzo kiepsko. Alex twierdził, że Lindros jest wyjątkowo bystry. Niełatwo go będzie przechytrzyć, czego najlepszym dowodem była sieć, którą umiejętnie zarzucił na starówce.
Ale teraz rzecz była bezprzedmiotowa, bo Lindros zauważył wyjeżdżającą z parkingu ciężarówkę i machał do niego ręką.
– Stać! – krzyczał. – Stać!
Bourne wcisnął pedał gazu. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na bezpośrednią konfrontację. Nie z nim. Lindros był doświadczonym agentem i mógłby go rozpoznać mimo przebrania.
Lindros dobył broni. Wrzeszcząc i wymachując rękami, biegł w stronę stalowej bramy, którą Bourne musiał przejechać.
Wypełniając jego rozkazy, dwóch policjantów ze stanówki pospiesznie ją zamykało, a ulicą pędził samochód, który przebiwszy się przez blokadę na New York Avenue, wyraźnie chciał przeciąć mu drogę.
Bourne wcisnął pedał jeszcze mocniej i jak ranne zwierzę ciężarówka szarpnęła do przodu. Policjanci odskoczyli na bok. W ostatniej chwili, bo ułamek sekundy później maszyna grzmotnęła w bramę i wyrwała ją z zawiasów, tak że skrzydła poszybowały w górę i spadły z hukiem na chodnik. Jason zmienił bieg, ostro skręcił w prawo i zwiększył prędkość.
Zerknął w wielkie lusterko wsteczne. Jadący za nim samochód zwolnił. Otworzyły się drzwiczki od strony pasażera, Lindros wskoczył do środka i wóz pomknął przed siebie jak rakieta, bez trudu doganiając ciężarówkę. Bourne wiedział, że im nie ucieknie tym powolnym wozem, ale choć masa ciężarówki uniemożliwiała osiągnięcie dużej prędkości, sam wóz miał wiele innych zalet.