Ha, pomyślała Milva, może i prawda to, co kapłani bają, że koniec świata i dzień sądu bliski? Świat w ogniu, człowiek nie tylko elfowi, ale i człowiekowi wilkiem, brat na brata nóż podnosi… A Wiedźmin do polityki się miesza — i do rebelii staje. Wiedźmin, któren przecie tylko od tego jest, by świat przemierzać i szkodzące ludziom monstra ubijać! Jak świat światem, nigdy Wiedźmin żaden ni do polityki, ni do wojaczki wciągać się nie dawał. Toć nawet taka bajka jest, o głupim królu, co przetakiem wodę nosił, zająca chciał gońcem, a wiedźmina wojewodą uczynić. A tu masz, Wiedźmin w rokoszu przeciw królom poszczerbiony, w Brokilonie przed karą kryć się musi. Iście, koniec świata!
— Witaj, Mario.
Drgnęła. Oparta o sosnę niewysoka driada miała oczy i włosy w kolorze srebra. Zachodzące słońce otaczało aureolą jej głowę na tle pstrokatej ściany lasu. Milva uklękła na jedno kolano, nisko skłoniła głowę:
— Bądź pozdrowiona. Pani Eithne.
— Władczyni Brokilonu zatknęła za łykowy pasek złoty nożyk o kształcie sierpa.
— Wstań — powiedziała. - Przejdźmy się. Chcę z tobą porozmawiać.
Długo szły razem przez pełen cieni las, mała srebrnowłosa driada i wysoka płowowłosa dziewczyna. Żadna nie przerywała milczenia.
— Dawno nie zaglądałaś do Duen Canell, Mario.
— Czasu nie stało. Pani Eithne. Do Duen Canell daleka od Wstążki droga, a ja… Przecież wiesz.
— Wiem. Zmęczona jesteś?
— Elfy potrzebują pomocy. Z twego rozkazu im przedy pomagam.
— Na moją prośbę.
— Iście. Na prośbę.
— Mam jeszcze jedną.
— Takem myślała. Wiedźmin?
— Pomóż mu.
Milva zatrzymała się i odwróciła, ostrym ruchem złamała zawadzającą gałązkę wiciokrzewu, obróciła ją w palcach, cisnęła na ziemię.
— Od pół roku — powiedziała cicho, patrząc w srebrzyste oczy driady — głowę w hazard stawię, elfów z rozgromionych komand przeprowadzam do Brokilonu… Gdy wypoczną i z ran się wyleczą, nazad ich wywodzę… Mało tego? Nie dość uczyniłam? Co nów na szlak ciemną nocą ruszam… Słońca się już lękam jak nietoperz albo puszczyk jaki…
— Nikt nie zna leśnych ścieżek lepiej od ciebie.
— W kniei nie dowiem się niczego. Wiedźmin ponoć chce, bym wieści zbierała, między ludzi pojechała. To rebeliant, na jego imię mają an'givare wyostrzone uszy. Mnie samej też nijak w miastach się pokazywać. A jak mnie kto rozpozna? Pamięć o tamtym żywa jeszcze, nie przyschła jeszcze tamta krew… Bo dużo było wtedy krwi. Pani Eithne.
— Niemało — srebrne oczy starej driady były obce, zimne, nieprzeniknione. - Niemało, prawda to.
— Jeśli mnie rozpoznają, na pal nawleką.
— Jesteś rozważna. Jesteś ostrożna i czujna.
— By wieści, o które Wiedźmin prosi, pozbierać, trza się czujności wyzbyć. Trza pytać. A teraz ciekawość niebezpiecznie objawiać. Jeśli mię pochwycą…
— Masz kontakty.
— Umęczą. Zakatują. Albo zgnoją w Drakenborgu…
— A wobec mnie masz dług.
Milva odwróciła głowę, zagryzła wargi.
— Ano, mam — powiedziała gorzko. - Nie zapomnieć mi o tym.
Przymknęła oczy, twarz skurczyła się jej nagle, usta drgnęły, zęby zwarły się silnie. Pod powiekami blado zaświeciło wspomnienie, upiornym, księżycowym blaskiem tamtej nocy. Wrócił nagle ból w kostce, ucapionej rzemienną pętlą pułapki, ból w stawach, dartych szarpnięciem. W uszach rozbrzmiał szum liści prostującego się gwałtownie drzewa… Krzyk, jęk, dzika, szaleńcza, przerażona miotanina i ohydne uczucie strachu, który spłynął na nią, gdy zrozumiała, że nie uwolni się… Krzyk i strach, skrzyp liny, rozfalowane cienie, rozkołysana, nienaturalna, odwrócona ziemia, odwrócone niebo, drzewa o odwróconych wierzchołkach, ból, krew tętniąca w skroniach…
A o świcie driady, dookoła, wianuszkiem… Daleki srebrzysty śmiech… Kukiełka na sznurku! Huśtaj się, huśtaj, pacyneczko, główeczką do dołu… I jej własny, lecz obcy, rzężący krzyk. A potem ciemność.
— Iście, mam dług — powtórzyła przez ściśnięte zęby. - Iście, bom przecie wisielec odcięty z powroza. Póki życia, widzę, nie spłacić mi tego długu.
— Każdy ma jakiś dług — powiedziała Eithne. - Takie jest życie, Mario Barring. Długi i wierzytelności, zobowiązania, wdzięczność, zapłata… Uczynić coś dla kogoś. A może dla siebie? Bo tak naprawdę, to zawsze płacimy sobie, nie komuś. Każdy zaciągnięty dług spłacamy sobie. W każdej z nas tkwi wierzyciel i dłużnik zarazem. Rzecz w tym, by zgodził się w nas ten rachunek. Przychodzimy na świat jako odrobina danego nam życia, potem wciąż zaciągamy i spłacamy długi. Sobie. Dla siebie. Po to, by w końcu rachunek się zgodził.
— Bliski jest ci ten człek, Pani Eithne? Ten… Wiedźmin?
— Bliski. Choć sam o tym nie wie. Wróć do Col Serrai, Mario Barring. Idź do niego. I zrób to, o co cię poprosi.
W kotlince zachrzęścił chrust, trzasnęła gałązka. Zabrzmiało głośne i gniewne «czek-czek» sroki, zięby zerwały się do lotu, migając białymi sterówkami. Milva wstrzymała oddech. Nareszcie.
Czek-czek, zawołała sroka. Czek-czek-czek. Znowu trzasnęła gałązka.
Milva poprawiła wysłużony, wytarty do połysku skórzany ochraniacz na lewym przedramieniu, ułożyła kiść ręki w przymocowanej do majdanu pętli. Z płaskiego kołczanu na udzie wyjęła strzałę. Odruchowo, z nawyku. sprawdziła stan brzeszczotów grotu i opierzenie. Kupowała brzechwy na jarmarkach — wybierając średnio jedną z dziesięciu, które jej oferowano — ale zawsze opierzała je sama. Większość dostępnych w handlu gotowych strzał. miała lotki za krótkie i ustawione prosto wzdłuż brzechwy, a Milva używała wyłącznie strzał opierzonych spiralnie, lotkami nie krótszymi niż pięć cali.
Nałożyła strzałę na cięciwę i wpatrzyła się w wylot kotlinki, w zieleniejącą między pniami plamę berberysu, ciężkiego gronami czerwonych jagód.
Zięby nie odleciały daleko, wznowiły dzwonienito.
Chodź, kózko, pomyślała Milva, unosząc i napinając łuk. Chodź. Jestem gotowa.
Ale sarny poszły parowem, w kierunku bagienka i źródeł zasilających wpadające do Wstążki strumyki. Z kotliny wyszedł koziołek. Ładny, na oko ponad czterdziestofuntowy. Uniósł głowę, zastrzygł uszami, potem odwrócił się ku krzakom, skubnął listki.
Stał korzystnie — tyłem. Gdyby nie pień zasłaniający cel, Milva strzelałaby bez zastanowienia. Nawet trafiając w brzuch, grot przeszyłby go i dosięgnął serca, wątroby lub płuc. Trafiając w udziec, rozwaliłby arterię, zwierzę również musiałoby paść w krótkim czasie. Czekała, nie zwalniając cięciwy.
Kozioł znowu uniósł głowę, postąpił krok, wyszedł zza pnia — i nagle odwrócił się lekko przodem. Milva, utrzymując strzałę w pełnym naciągu, zaklęła w myśli. Strzał od przodu był niepewny — miast w płuco, grot mógł ugodzić w brzuch. Czekała, wstrzymując oddech, wyczuwając słony smak cięciwy kącikiem ust. To była jeszcze jedna wielka, wręcz nieoceniona zaleta jej łuku — gdyby używała broni cięższej lub wykonanej mniej starannie, nie zdołałaby tak długo trzymać jej w napięciu, nie ryzykując zmęczenia ręki i obniżonej precyzji strzału.
Szczęściem, kozioł pochylił głowę, skubnął wystane z mchu trawy i obrócił się bokiem. Milva odetchnęła spokojnie, wymierzyła na komorę i delikatnie wypuściła cięciwę z palców.
Nie usłyszała jednak oczekiwanego trzasku łamanego przez grot żebra. Kozioł natomiast wyskoczył w górę, wierzgnął i znikł przy wtórze chrupu suchych gałęzi i szumu potrącanych liści.
Przez kilka uderzeń serca Milva stała nieruchomo, skamieniała niby marmurowy posąg leśnej boginki. Dopiero wówczas, gdy wszelkie odgłosy ucichły, odjęła prawą dłoń od policzka i opuściła łuk. Odnotowawszy w pamięci trasę ucieczki zwierza, usiadła spokojnie, oparła plecy o pień. Była doświadczoną łowczynią, kłusowała w pańskich lasach od dziecka, pierwszą sarnę położyła mając jedenaście lat, pierwszego rogacza czternastaka — na niebywale szczęśliwą łowiecką wróżbę — w dniu swych czternastych urodzin. A doświadczenie uczyło, że z pogonią za strzelonym zwierzem nigdy nie należało się spieszyć. Jeśli trafiła dobrze, kozioł musiał paść nie dalej niż dwieście kroków od wylotu kotlinki. Jeśli trafiła gorzej — a w zasadzie nie dopuszczała takiej możliwości — pośpiech mógł tylko sprawę pogorszyć. Źle strzelony ranny zwierz, nie niepokojony, po panicznej ucieczce zwolni i będzie szedł. Ścigany i płoszony zwierz będzie gnał na złamanie karku i nie zwolni aż za siódmą górą.
Miała więc co najmniej pół godziny. Wsadziła w zęby wyrwane źdźbło trawy i zamyśliła się znowu. Wspominała.
Gdy po dwunastu dniach wróciła do Brokilonu, Wiedźmin już chodził. Utykał lekko i nieznacznie zaciągał biodrem, ale chodził. Milva nie zdziwiła się — wiedziała o cudownych właściwościach leczniczych leśnej wody i zielska, zwanego conynhaelą. Znała też umiejętności Aglai's, nie raz była świadkiem błyskawicznego wręcz uzdrawiania rannych driad. A pogłoski o niebywałej odporności i wytrzymałości wiedźminów też nie były widać wyssane z palca.
Nie poszła do Col Serrai zaraz po przybyciu, choć driady napomykały, że Gwynbleidd niecierpliwie wyglądał jej powrotu. Zwlekała celowo, wciąż była niezadowolona ze zleconej jej misji i chciała to zademonstrować. Odprowadziła do obozu elfy z przyprowadzonego komanda Wiewiórek. Rozwlekle zdała relację o wydarzeniach w drodze, ostrzegła driady przed szykowaną przez ludzi blokadą granicy na Wstążce. Dopiero gdy napomniano ją po raz trzeci, Milva wykąpała się, przebrała i poszła do wiedźmina.
Czekał na nią na skraju polany, tam, gdzie rosły cedry. Przechadzał się, od czasu do czasu przysiadał, prostował się sprężyście. Widać Aglai's zaleciła mu ćwiczenia.
— Jakie wieści? — spytał zaraz po powitaniu. Chłód w jego głosie nie zmylił jej.
— Wojna chyba ku końcowi się ma — odrzekła, wzruszając ramionami. - Nilfgaard, powiadają, srodze Lyrię i Aedirn pogromił. Verden się poddało, a król Temerii ułożył się z niligaardzkim cesarzem. A elfy w Dolinie Kwiatów własne królestwo założyły. Wszelako Scoia'tael z Temerii i Redanii nie powędrowaly tam. Biją się nadal…