— Nie o to mi szło.

— Nie? — udała zdziwienie. - A, prawda. Tak, zawadziłam o Dorian, jakeś prosił, choć przyszło szmat drogi nadłożyć. A niebezpieczne nynie gościńce…

Urwała, przeciągnęła się. Tym razem nie ponaglał jej.

— Czy ów Codringher — spytała wreszcie — którego kazałeś mi odwiedzić, był twoim przyjacielem?

Twarz wiedźmina nie drgnęła, ale Milva wiedziała, że zrozumiał z miejsca.

— Nie. Nie był.

— To dobrze — kontynuowała swobodnie. - Bo nie ma go już wśród żyjących. Spłonął razem ze swą sadybą, został aby komin i pół frontowej ściany. Całe Dorian huczy od plotek. Jedni gadają, że ów Codringher uprawiał czarnoksięstwo i jady warzył, że z diabłem miał pakt, więc czarci ogień go pochłonął. Drudzy mówią, że wsunął nos i palce do niewłaściwej szpary, jako to miał we zwyczaju czynić. A komuś to nie w smak było, więc go zwyczajnie utrupił i podłożył ogień, by zatrzeć ślady. A ty jak myślisz?

Nie doczekała się ani odpowiedzi, ani emocji na poszarzałej twarzy. Kontynuowała więc, nie rezygnując ze złośliwego i aroganckiego tonu.

— Ciekawe jest, że ów pożar i zgon owego Codringhera w pierwszy lipcowy nów miesiączka się zdarzyły, dokładnie jako i tumult na ostrowie Thanedd. Wypisz wymaluj, jakby kto się domyślał, że właśnie Codringher coś o ruchawce wie i że o detale będzie pytany. Jakby kto chciał mu zawczasu gębę na wieki zasznurować, jęzor oniemić. Co na to powiesz? Ha, widzę, nic nie powiesz. Małomównyś, tedy ja ci powiem: niebezpieczne są te twoje dzieła, te twoje przeszpiegi i wypytywania. Może ktoś oprócz Codringherowej również inne gęby i uszy chcieć zamknąć.

Tak sobie myślę.

— Wybacz mi — powiedział po chwili. - Masz rację. Naraziłem cię. To było zbyt niebezpieczne zadanie dla…

— Dla niewiasty, tak? — szarpnęła głową, ostrym ruchem odrzuciła z ramienia wciąż jeszcze mokre włosy. - Toś chciał powiedzieć? Galant się znalazł! Zakarbuj sobie, że choć do sikania kucać muszę, moja kapota wilkiem, nie zającem podszyta! Tchórza mi nie zadawaj, bo mnie nie znasz!

— Znam — powiedział cicho i spokojnie, nie reagując na jej złość i podniesiony głos. - Jesteś Milva. Przeprowadzasz do Brokilonu Wiewiórki, przedzierając się przez obławy. Znane jest mi twoje męstwo. Ale ja lekkomyślnie i samolubnie naraziłem cię…

— Głupiś! - przerwała ostro. - O siebie się martw, nie o mnie. O dziewuszkę się martw!

Uśmiechnęła się kpiąco. Bo tym razem twarz mu się zmieniła. Milczała z rozmysłem, czekała na dalsze pytania.

— Co wiesz? — spytał wreszcie. - I od kogo?

— Ty miałeś twego Codringhera — parsknęła, dumnie unosząc głowę — ja mam moich znajomków. Takich, którzy bystre mają oczy i uszy.

— Mów. Proszę, Milva.

— Po ruchawce na Thanedd — zaczęła, odczekawszy chwilę — zawrzało wszędy. Łowy na zdrajców się zaczęły. Osobliwie na tych czarodziejów, co za Nilfgaardem stali, jako i na innych sprzedawczyków. Niektórych ujęto. Inni zniknęli, kamień w wodę. Nie trza wielkiego umu, by zgadnąć, dokąd uszli, pod czyje skrzydła się schronili. Ale nie tylko na czarowników i zdrajców polowano. W rebelii na Thanedd zbuntowanym czarodziejom pomogło komando Wiewiórek, nimi sławny Faoiltiama przewodził. Szukają go. Rozkaz wydano, żeby każdego schwytanego elfa na męki brać, o komando Faoiltiamy pytać.

— Kim jest ten Faoiltiama?

— Elf, Scoia'tael. Jak mało który ludziom za skórę zalazł. Wielka cena jest za jego głowę. Ale nie tylko jego szukają. Szuka się też jakiegoś nilfgaardzkiego rycerza, któren na Thanedd był. I jeszcze…

— Mów.

— An'giyare o wiedźmina wypytują, imieniem Geralt z Rivii. I o dziewuszkę imieniem Cirilla. Tych dwoje przykazano żywymi brać. Pod gardłem to nakazano: obojgu ujętym włos z głowy spaść nie może, guz z sukni urwać się nie ma prawa. Ha! Drogi musisz być ich sercu, że tak się o twoje zdrowie troskają…

Urwała, widząc wyraz jego twarzy, z której raptownie zniknął nieludzki spokój. Zrozumiała, że choć się starała, nie zdołała napędzić mu strachu. Przynajmniej nie o jego własną skórę. Niespodziewanie poczuła wstyd.

— No, z tym pościgiem to przecie daremny ich zachód. - powiedziała łagodniej, ale wciąż z lekko drwiącym uśmiechem na wargach. - Ty w Brokilonie bezpieczny jesteś. A dziewczyny też żywej nie dostaną. Gdy gruzy na Thanedd przekopali, rozwaliny tej magicznej wieży, co się zawaliła… Hej, co tobie?

Wiedźmin zatoczył się, oparł o cedr, usiadł ciężko przy pniu. Milva odskoczyła, przerażona bladością, która nagle pokryła mu twarz.

— Aglais! Sirssa! Fauve! Do mnie, żywo! Zaraza, na umieranie mu się chyba zebrało! Hej, ty!

— Nie wołaj ich… Nic mi nie jest — Mów. Chcę wiedzieć…

Milva zrozumiała nagle.

— Niczego nie naszli w rumowisku! — krzyknęła, czując, że też blednie. Niczego! Choć każdy kamień obejżeli i czary rzucali, nie znaleźli…

Otarła pot z brwi, gestem powstrzymała nadbiegające driady. Chwyciła siedzącego wiedźmina za ramiona, pochyliła się nad nim tak, że jej długie jasne włosy spadły — na jego zbielałą twarz.

— Źle pojąłeś — powtarzała szybko, nieskładnie, z trudem znajdując słowa w natłoku tych, które cisnęły się jej na usta. - To jeno chciałam rzec, że… Opacznie mnie pojąłeś. Bo ja… Skądże wiedzieć mogłam, że ty aż tak… Nie… tak chciałam. Ja jeno o tym, że dziewczyna… Że nie znajdą jej, bo bez śladu znikła, jak owi czarodzieje. Wybacz mi.

Nie odpowiedział. Patrzył w bok. Milva zagryzła wargi, zacisnęła pięści.

— We trzy dni wyjeżdżam z Brokilonu — powiedziała łagodnie po długim, bardzo długim milczeniu. - Niech jeno miesiączek pójdzie na uszczerb, niech nocki trochę ciemniejsze nastaną. Do dziesięciu dni wrócę, może wcześniej. Wnet po Lammas, w pierwszych dniach sierpnia. Nie turbuj się. Ziemię i wodę poruszę, ale wywiem się wszystkiego. Jeśli kto co wie o tej pannie, też będziesz to wiedział.

— Dzięki, Milva.

— Do dziesięciu dni… Gwynbleidd.

— Jestem Geralt — wyciągnął dłoń. Uścisnęła bez zastanowienia. Bardzo silnie.

— Jestem Maria Barring.

Skinieniem głowy i cieniem uśmiechu podziękował za szczerość, wiedziała, że docenił.

— Bądź ostrożna, proszę. Zadając pytania uważaj, komu je zadajesz.

— Nie frasuj się o mnie.

— Twoi informatorzy… Ufasz im?

— Ja nikomu nie ufam.

*****

— Wiedźmin jest w Brokilonie. Wśród driad.

— Tak przypuszczałem — Dijkstra splótł ramiona na piersi. - Ale dobrze, że to się potwierdziło.

Milczał przez chwilę. Lennep oblizał wargi. Czekał.

— Dobrze, że się potwierdziło — powtórzył szef tajnych — służb królestwa Redanii, zamyślony, jak gdyby mówił do siebie. - Zawsze to lepiej, mieć pewność. Ech, gdyby jeszcze okazało się, że Yennefer jest z nim… Nie ma z nim czarodziejki, Lennep?

— Słucham? — wywiadowca drgnął. - Nie, jaśnie panie. Nie ma. Co rozkażecie? Jeśli chcecie żywego, wywabię go z Brokilonu. Jeśli zaś milszy wam martwy…

— Lennep — Dijkstra uniósł na agenta swe zimne, bladobłękitne oczy. - Nie bądź nadgorliwy. W naszym fachu nadgorliwość nigdy nie popłaca. A zawsze jest podejrzana.

— Panie — Lennep zbladł lekko. - Ja jeno…

— Wiem. Ty jeno pytałeś, co rozkażę. Rozkazuję: zostaw wiedźmina w spokoju.

— Wedle rozkazu. A co z Milvą?

— Ją też zostaw w spokoju. Na razie.

— Wedle rozkazu. Czy mogę odejść?

— Możesz.

Agent wyszedł, ostrożnie i cichutko zamykając za sobą dębowe drzwi komnaty. Dijkstra milczał długo, zapatrzony w piętrzące się na stole mapy, listy, donosy, protokoły przesłuchań i wyroki śmierci.

— Ori.

Sekretarz uniósł głowę, chrząknął. Milczał.

— Wiedźmin jest w Brokilonie.

Ori Reuven znowu zachrząkał, odruchowo spoglądając pod stół, w kierunku nogi szefa. Dijkstra zauważył spojrzenie.

— Zgadza się. Tego mu nie zapomnę — warknął. - Przez dwa tygodnie nie mogłem przez niego chodzić. Straciłem twarz wobec Filippy, musząc jak pies skamleć i prosić o jej cholerne czary, bo inaczej kusztykałbym do dzisiaj. Cóż, sam sobie jestem winien, nie doceniłem go. Najgorsze, że nie mogę mu się teraz zrewanżować, dobrać do jego wiedźmińskiej dupy! Sam nie mam czasu, a przecież nie mogę dla prywaty używać moich ludzi! Prawda, Ori, że nie mogę?

— Hem, hem…

— Nie chrząkaj. Wiem. Ach, do diabła, jak ta władza nęci! Jak kusi, by się nią posłużyć! Jak łatwo się zapomnieć, gdy się ją ma! Ale gdy się zapomni raz, końca nie ma… Czy Filippa Eilhart ciągle jeszcze siedzi w Montecalvo?

— Tak.

— Bierz pióro i kałamarz. Podyktuję ci list do niej. Pisz… Psiakrew, skupić się nie mogę. Co to za cholerne wrzaski, Ori? Co się tam dzieje na placu?

— Żacy obrzucają kamieniami rezydencję nilfgaardzkiego posła. Zapłaciliśmy im za to, hem, hem, jak mi się zdaje.

— Aha. Dobrze. Zamknij okno. Jutro niech żacy pójdą obrzucać filię banku krasnoluda Giancardiego. Odmówił mi ujawnienia kont.

— Giancardi, hem, hem, przekazał znaczną sumę na fundusz wojenny.

— Ha. Niech więc obrzucają te banki, które nie przekazały.

— Wszystkie przekazały.

— Ach, nudny jesteś, Ori. Pisz, powiadam. Umiłowana Fil, słońce moich… Cholera, ciągle się zapominam. Weź nowy arkusz. Gotów?

— Tak jest, hem, hem.

— Droga Filippo. Pani Triss Merigold martwi się pewnie o wiedżmina, którego teleportowała z Thanedd do Brokilonu, czyniąc z tego faktu głęboki sekret, nawet przede mną, co okrutnie mnie zabolało. Uspokój ją. Wiedźmin ma się już dobrze. Już nawet zaczął wysyłać z Brokilonu emisariuszki z zadaniem szukania śladów księżniczki Cirilli, osóbki, która tak Cię przecież interesuje. Nasz przyjaciel Geralt najwyraźniej nie wie, że Cirilla jest w Nilfgaardzie, gdzie sposobi się do ślubu z cesarzem Emhyrem. Zależy mi, aby Wiedźmin spokojnie siedział w Brokilonie, dlatego też postaram się, żeby ta wieść dotarła do niego. Napisałeś?

— Hem, hem, dotarła do niego.

— Od akapitu. Zastanawia mnie… Ori, wycieraj pióro, do cholery! Piszemy do Filippy, nie do rady królewskiej, list ma wyglądać estetycznie! Od akapitu. Zastanawia mnie, dlaczego Wiedźmin nie szuka kontaktu z Yennefer. Nie chce mi się wierzyć, aby ten graniczący z obsesją afekt wygasł tak nagle, niezależnie od opcji politycznych jego ideału. Z drugiej strony, gdyby to Yennefer była tą, która dostarczyła Cirillę Emhyrowi i gdyby były na to dowody, to z chęcią bym sprawił, żeby Wiedźmin dostał je do ręki. Problem rozwiązałby się sam, pewien jestem tego, a wiarołomna czarnowłosa piękność nie byłaby pewna dnia ni godziny. Wiedźmin nie lubi, gdy ktoś dotyka jego dziewczynki, Artaud Terranova dowodnie przekonał się o tym na Thanedd. Chciałbym wierzyć, Fil, że nie masz dowodów zdrady Yennefer i nie wiesz, gdzie ona się ukrywa. Bolałoby mnie bardzo, gdyby się okazało, że to kolejny tajony przede mną sekret. Ja nie mam przed Tobą sekretów…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: