Wsunął klucz od pokoju do kieszeni, w której trzymał portfel, i ruszył w stronę drzwi. Otworzywszy je z rozmachem, omal nie wpadł na pokojówkę niosącą stertę ręczników.

Służba ho… – Dziewczyna opuściła rękę podniesioną do pukania i spojrzała na niego oczami rozszerzonymi z pragnienia. Była bardzo młoda i bardzo ładna. Brał ją brutalnie przez pierwsze dwa poranki swego pobytu w apartamencie, manipulując jej odczuciami, aż ból i przyjemność stały się nie do odróżnienia.

Tego poranka jedynie spojrzał na nią z odrazą i przeszedł obok.

Słyszał jej łzy i czuł na plecach żar jej wstydu. Jego kroki nabrały lekkości. To będzie wspaniały dzień.

– Co tam masz, Steve? – Posterunkowy Patton wysiadła z wozu patrolowego i zatrzasnęła drzwi. Usłyszała, że Jack zrobił to samo. Gdy nadeszło wezwanie, byli już po służbie i wracali na posterunek, ale ponieważ było im po drodze, zatrzymali się na parkingu przed supermarketem, żeby sprawdzić, czy mogą pomóc. Kobieta zauważyła, że posterunkowy Steve Stirling, weteran, który w trakcie długoletniej służby w policji zasłużył sobie na miano osoby kompletnie niewzruszonej, był bardzo blady. Jego towarzyszka, niedoświadczona policjantka ledwo kilka tygodni po akademii, zwymiotowała i wydawało się, że zrobi to jeszcze raz.

– Jest w pojemniku na śmieci – oznajmił krótko Steve, patrząc ze złością na gromadzących się gapiów.

Zmarszczywszy brwi, policjantka podeszła do otworu w pojemniku i wstrzymała oddech. Sam smród mógł sprowokować wymioty. Na wierzchu gnijących, zwykłych śmieci ze sklepu spożywczego leżało coś, co przypominało zawartość stoiska mięsnego – kotlety, żeberka, mięso na pieczeń, wszystko pokryte ruchomym dywanem much. Wtedy spostrzegła, że jeden z kawałków mięsa miał twarz.

Zacisnęła zęby, zeskoczyła na chodnik i podziękowała Bogu oraz wszystkim świętym, że nie jadła niczego od kilku godzin. Kiedy Jack mijał ją, chwyciła go za ramię.

– Nie patrz. – To nie była ich sprawa. On nie musiał zaglądać.

Zamiast tego spojrzał na nią, odczytując z jej oczu grozę tego, co ujrzała, skinął głową i odsunął się.

– Cudowny początek dnia. – Steve podszedł do niej i razem patrzyli, jak nadjeżdżają trzy następne samochody, w tym jeden z policyjnym fotografem. – Mogłaś o tej porze siedzieć już na posterunku z kubkiem kawy. Nie żałujesz, że się zatrzymałaś?

– Tak. – Niczego nie musiała dodawać; jedno „tak” starczyło za wszystko.

– W porządku, zobaczmy, czy wszystko zrozumiałam. – Daru przetarła oczy i wzięła świeży kubek herbaty, dziękując skinieniem głowy. – W najbliższy piątek, w noc Letniego Przesilenia, Adept Mroku otworzy przejście pomiędzy tym światem a Ciemnością. Ty – wskazała głową Evana – zostałeś sprowadzony z krainy Światłości, żeby go zatrzymać. Wy dwoje – skinęła na Rolanda i Rebeccę – macie mu pomóc.

– Tak można by to streścić – zgodził się Roland.

– Świetnie. Przyłączam się.

– Co takiego?

Daru upiła łyk herbaty, westchnęła i powiedziała powoli i wyraźnie:

– Ja również zamierzam pomóc.

– Czy to znaczy, że nam wierzysz? – Roland popatrzył na nią ze zdumieniem. Opowiadanie zajęło im resztę nocy, ale teraz w słonecznym blasku niedzielnego poranka sam nie był pewny, czy wierzy.

– Wierzę swoim oczom – rzekła zgryźliwie Daru, zamaszystym gestem wskazując zarówno czarny sztylet, jak i Evana. – Nie czytałeś nigdy Sherlocka Holmesa?

– Że co proszę? – Brak snu w połączeniu z uczuciem jazdy kolejką górską w lunaparku za każdym razem, gdy Evan spojrzał na niego – tylko powtarzaj sobie, że to doznanie religijne – sprawiły, że Roland czuł się bardzo rozbity.

– Po wyeliminowaniu rzeczy niemożliwych to, co zostanie, musi być rozwiązaniem, bez względu na to, jak wydaje się nieprawdopodobne. Jeśli Evan istnieje, a istnieje… – Evan uśmiechnął się do niej przez ramię i wrócił do podziwiania rozmaitych wzorów ze światła wpadającego przez zasłony -…i jeśli wierzę w to, kim jest, a wierzę – chwila spoglądania Adeptowi w oczy wystarczyła, by obeszło się bez krzykliwszego pokazu wspaniałości -…w takim razie reszta też musi być prawdą. Jeśli Ciemność ma podbić nasz świat – zacisnęła wargi w wąską kreskę – nie zamierzam stać bezczynnie i przyglądać się temu.

Nie, pomyślał Roland, mogę się założyć, że nigdy tak nie czyniłaś. Jako pracownik miejskiej opieki społecznej Daru każdego dnia walczyła z Ciemnością na pierwszej linii frontu.

– Rebecco, kochanie. – Daru odwróciła się i spróbowała zajrzeć do kuchni. – Co ty tam robisz?

Rebecca wsunęła głowę do dużego pokoju.

– Szykuję śniadanie. – Kiedy zrobiło się jasno, ubrała się w stare turkusowe spodnie od dresu i żółty podkoszulek z oddartymi rękawami. – Będzie jajecznica z mlekiem, bo zostało mi trochę z wczorajszego wieczora, i kiełbaski opiekane na ruszcie. Rozmroziłam całą paczkę, zamiast tylko trzech dla siebie. Zrobię też grzanki.

– Wszystko jednocześnie? – wyraziła powątpiewanie Daru.

– Większość pracy wykonuje piecyk – wyjaśniła poważnie Rebecca. – I opiekacz do grzanek.

– Masz dżem? – spytał Roland, podchodząc i wsadzając głowę do lodówki.

– Dżem stoi za keczupem. Jest z brzoskwiń. – Wychyliła się mocniej z kuchni i podała mu małą puszkę oraz otwieracz. – Możesz nakarmić Toma.

Roland podrzucił puszkę w dłoni, westchnął i spojrzał ponuro na kota.

Tom, który bardzo dobrze wiedział, co znaczy otwieracz i puszka tej wielkości, zeskoczył z kanapy i zaczął wyczyniać wygibasy wokół nóg Rolanda. Oczywiście były to dystyngowane wygibasy, wyrażające oczekiwanie i tylko bardzo niewielki głód.

– No, dobrze. – Roland podszedł do stołu i postawił na nim jedzenie dla kota. Tom zmodyfikował swój taniec, by dostosować się do kroków człowieka. – Żeby jednak nie było żadnych niejasności – zawołał w stronę kuchni – robię to dla ciebie, nie dla niego!

– Tomowi jest wszystko jedno, jeśli tylko otworzysz tę puszkę.

Wbijając ostrze otwieracza w puszkę, Roland spojrzał wściekle na Daru.

– Dlaczego pozwalasz jej marnować na to pieniądze?

Daru uniosła brew.

– Wolisz inną firmę? – spytała tonem bliskim sarkazmu.

– Nie mówmy już o tym. – Roland oderwał wieczko, skrzywił nos z powodu zapachu i postawił otwartą puszkę na podłodze. Tom obwąchał ją, ostrożnie wyraził aprobatę i zabrał się do jedzenia. Daru posłała Rolandowi uśmiech, który odebrał jako oznakę wyższości, i wyszła do łazienki. Czując się w mniejszości, Roland wyciągnął gitarę i ukoił ducha układaniem muzyki do gry światła i cieni listowia, które padały na stojącego przy oknie Evana.

– Tyle bólu – szepnął Adept, przyglądając się mrówce, która wędrowała po parapecie i dźwigała mniejszego owada. Wypełnił płuca powietrzem – czując smak betonu, stali i asfaltu, smak smutku, nienawiści i cierpienia – i westchnął. Tak wiele było tego, czym mógł się posłużyć Mrok. Jednakże czuł ciepło słońca, a wiatr przynosił dźwięk śmiechu dzieci. Nie mógł ani też nie pragnął zaprzeczać istnieniu nadziei.

Roland zauważył, że Evan zwiesza ramiona, więc zagrał w tonacji minorowej; kiedy później ujrzał, jak Adept prostuje plecy, przyśpieszył tempo i zmienił tonację. Wyczuł, że ktoś go słucha, i wprawnym ruchem wyćwiczonym przez lata na ulicy, gdzie bezpośrednie spojrzenie może spłoszyć hojnego klienta, zerknął kątem oka.

Daru stała przy kanapie, a jej spojrzenie biegało od Evana do niego i z powrotem.

Czując na sobie ciężar jej wzroku, przerwał granie i odwrócił się do niej.

– Widziałam twoją muzykę – powiedziała ze zdumieniem. – Zupełnie jak lustro z dźwięków… Widziałam w nim…

Roland poczuł, że twarz mu pała, i spuścił oczy, obracając w palcach kapodaster.

– Śniadanie. – Rebecca wystawiła z kuchni pełny talerz. Roland zerwał się, żeby go odebrać, pokrywając tym zażenowanie. Potrafił radzić sobie z pochwałami tylko wtedy, gdy przyjmowały postać gotówki. Pochwały Rebeki, z niezgłębionych dotychczas dla niego powodów, były jedynym wyjątkiem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: