– Nie możesz po prostu… bo ja wiem – Roland zagrał na strunie G – rzucić jakiegoś zaklęcia i poznać miejsce jego pobytu?

– Nie. Dopóki rzeczywiście nie zakłóci równowagi, muszę szukać go w taki sam sposób, w jaki ty szukałbyś śmiertelnika.

– W ciągu niecałego tygodnia?

– Tak.

– Czy wiesz, jak on wygląda?

– Gdybym go zobaczył, poznałbym go.

Tym razem to Roland westchnął.

– Czy wiesz, jak wielkie jest to miasto? Jak wielu ludzi tu mieszka?

– Tak – odrzekł Evan – ale mam pomocników.

Roland i Daru wymienili spojrzenia, które świadczyły o tym, że od chwili, gdy ich sobie przedstawiono, po raz pierwszy całkowicie się zgadzają.

– Oprócz tego – ciągnął Evan, nie zważając na niedowierzanie malujące się na twarzach dwojga jego słuchaczy – powinniśmy dowiedzieć się, gdzie zamierza otworzyć bramę…

– Czy to możesz wyczuć? – przerwała Daru.

– Och, tak…

Kobieta rozluźniła się trochę.

– …musi to być dość duży obszar otwartej przestrzeni, a ziemia nie może być skuta betonem czy stalą.

– Park – zasugerowała Rebecca i podskoczyła.

– Czy zdajesz sobie sprawę, jak wiele parków jest w tym mieście? – zaprotestował Roland.

– Tak. – Powiedziała to z taką powagą, że mógł jedynie wnioskować, iż rzeczywiście wiedziała, ile parków jest w mieście.

– Potrzebna nam jest mapa. – Daru wstała i poprawiła fałdy swego sari. – Mam ją w samochodzie. Za chwilę wrócę.

Roland odprowadził ją wzrokiem, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Czuł się jak ostatni sukinsyn, ale kołysanie jej udrapowanych w jedwab bioder było tego warte.

Kiedy wróciła, miała przez ramię przerzucone coś, co wyglądało jak ubranie, a w ręku trzymała złożoną mapę Toronto oraz żółty, papierowy prostokąt długości około ośmiu cali.

– Pewno nie zajmujesz się mandatami za parkowanie w niedozwolonych miejscach? – spytała Evana, rzucając mapę i kwit na stół Rebeki.

– Przykro mi, ale to nie mój wydział. Oddaj cesarzowi, co cesarskie, i tak dalej.

Daru bez zdziwienia pokiwała głową.

– Czytałeś Biblię.

– Czytałem wszystkie wasze wielkie dzieła literatury: Biblię, Koran, Szekspira, Wellsa, Harolda Robbinsa…

– Kogo?

Evan puścił do niej oko, przez co sprawiał wrażenie młodszego o pięć lat.

– Tylko żartowałem.

Daru wywróciła oczami i poszła do łazienki, żeby się przebrać.

– Czytałeś Kubusia Puchatka? - spytała Rebecca. – To moja ulubiona książka.

Oczywiście – odpowiedział Evan, sadowiąc się ostrożnie na parapecie pomiędzy dwoma doniczkami, wyciągając przed siebie nogi w wysokich butach i krzyżując je. – Kubuś jest bardzo mądry.

– Jak na misia o bardzo małym rozumku – dodała Rebecca.

Była to kolejna rzecz dotycząca Rebeki, której istnienia Roland sobie nie uświadamiał. – Sama czytasz tę książkę? – dopytywał się.

– Tak. – Urażona Rebecca zmarszczyła czoło. – Potrafię czytać książki trudniejsze od Kubusia Puchatka. – Przerwała, pomyślała przez chwilę i dodała: – Ale nie dużo trudniejsze.

– Rebecca – rzekła Daru, wracając do salonu w białych bawełnianych szortach i takim samym podkoszulku – ma cały komplet książek o misiu Paddingtonie.

– Lubię misie – oznajmiła zgromadzonym Rebecca. – Mam też kilka książek o niedźwiadkach Berenstainów.

Roland pomyślał, że dziewczyna zapewne czytała dla przyjemności więcej niż większość absolwentów college’ów.

Daru rozłożyła na stole mapę i Rebecca pochyliła się nad nią.

– Czy parki to te zielone obszary? – spytała.

– Tak.

– Czasami – Rebecca westchnęła z zadowoleniem – rzeczy mają sens. Parki są zielonymi obszarami – wyjaśniła Evanowi, kiedy przyłączył się do nich.

Stół był mały, w mieszkaniu panował upał i Roland, który i tak nigdy nie interesował się zbytnio parkami, wkrótce doszedł do wniosku, że woli przyglądać się z oddali niż stać w ścisku. Wyglądało na to, że Rebecca rzeczywiście znała wszystkie parki w mieście, wiedziała, ile drzew rosło w każdym z nich i kto – albo co – żył na każdym drzewie.

Tom wskoczył na parapet, przez chwilę chwiał się w otwartym oknie, a potem zniknął. Roland zakładał, że zwierzak nie wyskoczyłby, gdyby nie był przekonany, że bezpiecznie wyląduje na ziemi, więc brzdąkał dalej i nie wspomniał o odejściu kota.

Pewnie musiał się odlać. Prawdę mówiąc, to niezły pomysł.

Poszedł do łazienki, zrobił swoje, a po powrocie zastał trójkę przyjaciół wciąż ślęczących nad mapą.

– …nie, ten jest zbyt pagórkowaty i rośnie w nim zbyt wiele drzew…

– Parki – mruknął Roland. – Parki! – powtórzył głośniej. Znał taki jeden park. – Rebecco, czy ten telewizor działa?

– Co? – Rozejrzała się po mieszkaniu, jakby nie była pewna, kto to powiedział.

Roland powtórzył pytanie.

– O, tak, działa, ale odbiera tylko piąty i dziewiąty kanał.

– To wspaniale, po prostu wspaniale. Potrzebny mi jest dziewiąty kanał. Mogę włączyć telewizor?

– Jasne. – Dziewczyna nachyliła się nad mapą. – Nie, ten jest za długi i za chudy.

Jak wszystko inne w mieszkaniu, przenośny telewizorek na półce nad kaloryferem był nieskazitelnie czysty. Roland odwinął przewód z tyłu odbiornika – najwyraźniej Rebecca nie była wielką miłośniczką telewizji – poszukał najbliższego gniazdka i podłączył do niego odbiornik. Jeśli dobrze zapamiętał godzinę rozpoczęcia, nie powinno ominąć go nic poza pierwszym rzutem meczu.

Kiedy pojawił się obraz, czarno-biały i trochę zaśnieżony, Roland stwierdził, że trafił prawie w samą porę. Zaczynała się pierwsza zmiana meczu – było po pierwszym aucie, a pałkarz dobiegł do drugiej bazy. Ściszywszy dźwięk, Roland siadł, żeby pooglądać coś, co potrafił zrozumieć.

Pod koniec trzeciej zmiany poczuł, że kanapa się ugina, i usłyszał cichy brzęk bransolet Evana, który usiadł przy nim.

– Kto wygrywa?

– Detroit – jeden do zera.

– Primadonna Jaysów nadal na ławce?

– Aha – westchnął Roland – nadal… Zaczekaj! – Odwrócił się do Adepta, zobaczył go nieznośnie blisko i zdołał oprzeć się chęci sprawdzenia, czy jego włosy rzeczywiście są tak jedwabiste, na jakie wyglądają. – Co ty wiesz o baseballu?

Evan zaczekał z odpowiedzią, aż pałkarz Bluejaysów odbił piłkę.

– Sygnały telewizyjne z łatwością przenikają przez barierę.

– Chcesz powiedzieć, że w niebie, w krainie elfów czy jak tam nazywacie to miejsce, skąd pochodzisz, oglądacie telewizję?

– Ja nazywam je domem. Tak, owszem.

– W czym – spytał żartem Roland, nie mogąc się powstrzymać – w szklanych kulach?

– Skądże znowu, kule stale się toczą. Wystarczy zwykły większy kawałek kryształu o stosunkowo płaskiej powierzchni.

– Nie mówisz chyba poważnie. – Przyjrzał się badawczo twarzy Evana. – Mówisz poważnie. A niech mnie porwą diabli!

Evan odsłonił zęby w uśmiechu i przeciągnął się.

– Mało prawdopodobne.

Roland był zafascynowany pulsem bijącym w dołku szyi Evana. Usłyszał trzask pałki zawodnika i wrzask tłumu na stadionie, lecz nie mógł oderwać od niego oczu. Zauważył, że Evan pachniał tą samą czystością co mieszkanie Rebeki. Westchnął i zamknął oczy, znów widząc w wyobraźni te wielkie białe skrzydła.

– Daru i Pani poszły do sklepu. Mam nadzieję, że niczego nie chciałeś. Sprawiałeś wrażenie bardzo przejętego meczem.

Otworzywszy oczy, Roland rozejrzał się po mieszkaniu. Był sam z Evanem.

– Nie, nie chciałem niczego. – Przyglądał się refleksom słońca na złotych rzęsach Evana. Siedzieli bardzo blisko siebie. Rozpaczliwie pragnął coś powiedzieć, cisza bowiem zaczynała mówić zbyt wiele. – Dlaczego zwracasz się do niej w ten sposób… Pani?

– To znak szacunku.

– Nie czułości? – spytał podejrzliwie Roland.

– Czy często nie oznacza to tego samego?

– Wiesz, uzyskanie od ciebie jednoznacznej odpowiedzi jest prawie niemożliwe.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: