Rozdział ósmy
– Ale gdzie on poszedł? – pytała Rebecca, rozdając wysokie szklanice wypełnione równo bladozielonkawym płynem i kostkami lodu.
Roland upił ostrożnie łyk i skrzywił się; mrożona herbata ziołowa. Cudownie. Zamierzał w drodze powrotnej kupić kilka puszek jakiegoś napoju gazowanego i teraz płacił za swoje zapominalstwo.
– Czy przeniósł się do innego hotelu? – Rebecca rozsiadła się na podłodze, opierając się plecami o kanapę i nie spuszczając oczu z Evana, który usadowił się na parapecie.
– Mało prawdopodobne – odpowiedział Evan i pociągnął długi łyk napoju. Uczynił to z ogromnym zadowoleniem, jak zauważył Roland. – Zapewne zamieszkał w prywatnym domu.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Ale kto by chciał go przyjąć?
Evan westchnął.
– Byłabyś zaskoczona, Pani, jak wielu ludzi darzyłoby go miłością. Potrafi być nadzwyczaj miły.
– Pozwól mi zamieszkać w twoim pokoju gościnnym, a też ci coś skapnie, kiedy moja strona zawładnie światem? – domyślił się Roland.
Evan pokiwał głową.
– Coś w tym rodzaju. – Odwrócił się i wyjrzał przez okno, szepcząc cicho w noc: „Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon”. Westchnął i odwrócił się w stronę pokoju, oczy miał zasmucone. – On oczywiście niczego nie da, lecz śmiertelnicy zdają się nigdy tego nie zauważać. A co ja mogę mu przeciwstawić?
– Swą olśniewającą osobowość – zasugerował Roland. Evan uniósł brwi i spojrzał na Rolanda, który jedynie wzruszył ramionami.- Nie znoszę widoku Adepta Światłości, który użala się nad sobą – wyjaśnił. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie posunął się za daleko, czy nie ocenił niewłaściwie nastroju Evana. Nie sądził, żeby się mylił – widział tę minę w lustrze wystarczająco często, by ją poznać.
Evan zmarszczył czoło, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, a potem jakby zmienił zdanie i nagle się uśmiechnął.
Roland rozluźnił muskuły, których nie napiął świadomie.
Rebecca przechyliła głowę na bok i przygryzła kosmyk włosów, niezupełnie pewna, czy zrozumiała to, co zaszło między tymi dwoma mężczyznami.
– Wierzę w ciebie, Evanie – oświadczyła, wyciągając rękę, by poklepać go delikatnie po kolanie.
Nakrył jej dłoń swoją dłonią.
– Dodaje mi to sił i radości, o Pani.
Roland popatrzył na ich splecione dłonie, które spoczywały na wypłowiałych dżinsach Evana, i sięgnął po gitarę. Musiał dać wyraz muzyce, jaką słyszał.
Wtedy zadzwonił telefon.
– Kurwa jego mać, cholera!
Rebecca podskoczyła i spojrzała na Rolanda, mrugając ze zdumienia. Osobiście nie lubiła dźwięku dzwonka, który rozbijał spokój na kawałki. Nie zdawała sobie sprawy, że inni byli takiego samego zdania.
Telefon ponownie zadzwonił.
– To pewno Daru – rzekła Rebecca, wyciągając aparat spod kanapy. – Zawsze dzwoni w poniedziałek wieczorem. W poniedziałkowe popołudnia podłączam telefon po powrocie z pracy. Halo? – Dziewczyna odsunęła słuchawkę od ust. – To Daru.
Roland ukrył twarz w dłoniach, gdy melodia umknęła mu na kuszącą odległość.
– Oczywiście, że to ona – mruknął. – A któż by inny?
– Nie może przyjść dziś wieczorem.
– Co takiego? – Podniósł głowę. – Daj mi słuchawkę. – Niemal wyrwał ją Rebecce i warknął: – Jak to nie możesz dziś przyjść? My tu próbujemy uratować świat, a nie zbieramy się na jakiegoś pieprzonego brydża!
– Doskonale. – Głos Daru działał na słowa jak zaostrzona stal. – Proszę cię bardzo. Ty idź ratować świat. Ja próbuję uratować ludzi, którzy na nim żyją!
Roland ledwo zdążył odsunąć słuchawkę od ucha, gdy Daru rzuciła swoją z taką siłą, że wyraźnie dało się to słyszeć w całym pokoju. Nawet Tom podniósł głowę znad swego posiłku.
– Ona, hmm, nie może przyjść dziś wieczorem – powiedział, odkładając słuchawkę.
– Przecież ci już o tym mówiłam.
– Tak. – Wsunął aparat z powrotem pod kanapę. – Wiem.
– Co zrobimy bez Daru? – spytała Evana z niepokojem Rebecca. Wszystkie plany były ułożone na cztery osoby.
– Roland będzie musiał pójść z nami.
– Na spotkanie z małym ludkiem?
– Tak.
– Nie. – Roland podniósł ręce, gdy padło na niego spojrzenie szarych oczu Evana i brązowych Rebeki. Oni oboje patrzą z tą samą nieubłaganą siłą, przyszło mu na myśl. Kiedy zwrócą na ciebie uwagę, możesz się poczuć nieco przytłoczony. Przed przybyciem Evana nigdy nie rozumiał, jak prostota Rebeki może być siłą. Teraz zastanawiał się, jak mógł tego nie dostrzegać. – Nie mam zamiaru spędzić wieczoru na rozmowach ze stworzeniami w krzakach i kanałach ściekowych. Zostanę przy pierwotnym planie i posłucham, o czym mówi się na ulicy.
– Nie podoba mi się, że zostaniesz sam na ulicy – powiedział Evan, przemieniając się niepokojąco w Evantarina, Adepta Światłości.
– Daru jest sama – przypomniał Roland.
– Więc po co narażać na niebezpieczeństwo was oboje.
– Czy Daru grozi niebezpieczeństwo? – zaniepokoił się Roland.
– Osamotnieni łatwiej padamy łupem Ciemności.
– Znów banały z ciasteczek z wróżbą – parsknął Roland.
Evan zmrużył oczy.
– Niemniej jednak to prawda.
– Posłuchaj, jeśli zostanę sam, szanse Daru wzrosną o połowę, bo Mrok może zaatakować mnie.
Obaj podnieśli się i stanęli pochyleni do przodu z wysuniętymi podbródkami i obnażonymi zębami.
– A jeśli rzeczywiście tak się stanie?
– Będziesz mógł bić się z nim o moje ciało.
– To nie jest śmieszne, Rolandzie!
– To nie miało być śmieszne.
– Nie powinniście się sprzeczać. – Rebecca stanęła pomiędzy nimi. – Przestańcie natychmiast. – Spojrzała gniewnie najpierw na jednego, a potem na drugiego. Miną dawała do zrozumienia, co się stanie, jeśli nie przestaną.
Evan przemówił pierwszy.
– Przepraszam – rzekł cicho. – Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.
Roland zrobił głęboki oddech.
– Ja też nie chcę, żeby mi się coś stało. Jednak przebywałem z wami przez cały dzień. Muszę mieć trochę czasu dla siebie. – Głosem błagał Evana o zrozumienie.
Niespodziewanie zrozumiała go Rebecca.
– Troska o kogoś czasami produkuje tyle drobnych kawałeczków, że nie można sobie z nimi poradzić. Prawda?
Troska? Czy to było właśnie to? Czy jest w tym coś więcej niż tylko pociąg seksualny? Z troską może potrafiłby sobie poradzić. Zdobył się na uśmiech, kiwnięcie głową i niepewne: Tak.
Evan westchnął, lecz powiedział tylko:
– Uważaj na siebie.
Beton i asfalt oddawały gorąco dnia, utrzymując wysoką temperaturę nawet o zmroku. Setki głów falowały w tłumie pieszych, którzy podążali od jednej plamy jaskrawego światła do drugiej: wiele różnych stacji ryczało z odbiorników radiowych samochodów jadących w górę i w dół ulicy. Zapach potu i perfum mieszał się z odorem spalin, tworząc charakterystyczną woń letniej nocy w mieście.
Na ulicach panowała jakaś inna atmosfera. Kiedy Roland wtopił się w falujący tłum, który przemieszczał się na południe Yonge, wyczuwał tę inność przez skórę. Inni też ją czuli, bo śmiech miał odcień desperacji i masy ludzi przewalały się tam i z powrotem z jakąś nerwową zaciekłością.
Lepiej, że nie wiecie, powiedział w duchu. Naprawdę lepiej, że nie wiecie. Problem polegał na tym, że on sam wiedział. Wiedział, że gdzieś w mieście jest Ciemność i że gdyby zaatakowała go dzisiejszej nocy, stanie przed nią samotnie. Przyglądał się ludzkim twarzom, które wchodziły w jego pole widzenia i znikały niczym kalejdoskop różnych oczu, ust i nosów, policzków i podbródków, uśmiechów i grymasów – brązowe, czarne, białe i żółte twarze.
Szlak by to trafił! Wbił wzrok w ziemię, czując ściskanie w żołądku. Nie poznałbym go, gdybym go zobaczył.
Rebecca była z Evanem. Daru zaszyła się bezpiecznie w swym biurze. Został zupełnie sam.
– Musiałem, kurwa, zwariować – mruknął. Dwie nastolatki wlepiły w niego wzrok i ominęły go szerokim łukiem.