Zastanawiał się nad zatrzymaniem się i pograniem chwilę przy Gerrard, lecz zapach dochodzący z pizzerii w połączeniu ze zdenerwowaniem przyprawiał go o konwulsyjne ściskanie w gardle. Nadal szedł na południe. Przy Edward siedział jakiś staruszek i fatalnie grał na akordeonie, na Dundas, od północnej strony Eaton Centrę, czteroosobowy zespół wyposażony we wzmacniacze podnosił poziom hałasu na rogu o jakieś sto decybeli. Słowa wykrzykiwanych przez nich piosenek łączyły seks z cierpieniem. Roland usiłował ich nie słuchać, przeciskając się przez zgromadzony tłum. W drodze do swego stałego, stosunkowo bezpiecznego miejsca na Queen mijał ćpunów i pijaków, uciekinierów i prostytutki.

Zobaczył, jak po drugiej stronie ulicy dwoje dzieciaków, nie więcej niż piętnastoletnich, kupowało mały pakiet od starszego mężczyzny w czarnej, skórzanej kurtce. Robili to jawnie, świadomi, że nikomu nie będzie się chciało wtrącać. Roland zacisnął zęby i szedł dalej. A ja jestem jednym z tych dobrych facetów. Zacisnął pięść, aż plastikowy uchwyt futerału wbił mu się w dłoń. I dziwiliśmy się, kto zaprosił Ciemność. Każdy, kurwa, z nas. Gniew, nawet gniew na siebie, dodawał mu sił, więc trzymał się go uparcie.

Na narożniku Rolanda stał jakiś mężczyzna. Tłuste strąki długich, brudnych włosów spadały mu na plecy, bose stopy wystawały spod poplamionych dżinsów, a ciemnoczerwony, świeżo wymalowany krzyż połyskiwał wilgotnie na wybrudzonym podkoszulku.

– Koniec – krzyknął zaskakująco głębokim i donośnym głosem – jest bliski!

– Tylko tego mi jeszcze brakowało – jęknął Roland. – Naprawdę tego nie potrzebuję. Nie dzisiejszego wieczoru. – Patrząc przed siebie i udając, że nie widzi obłąkanego, przekroczył kałużę wymiocin – jej smród zagłuszyły setki innych woni – i ruszył w stronę innego miejsca, które często odwiedzał.

Na dużym placu przy gmachu Simpsonsa od strony Bay Street stali przygnębiony z wyglądu kwiaciarz i sprzedawca hot dogów. Nieprzerwany strumień turystów płynął w kierunku zarówno starego, jak i nowego ratusza miejskiego. Roland ostrożnie postawił futerał na chodniku, wyjął Cierpliwość i zostawił pudło otwarte. Sprawdził, czy instrument jest nastrojony, popatrzył na przechodzącą młodą kobietę, której piersi poruszały się ociężale pod luźnym, wydekoltowanym podkoszulkiem, nagle wpadł w melancholię i zaczął cicho grać.

Grał i śpiewał automatycznie, koncentrując się na przepływających obok niego i przez niego ulotnych strzępach rozmów.

– …zacznie się dopiero za dwadzieścia dziesiąta, sprawdziłem w gazecie.

– On oczywiście twierdzi, że tylko omawiali interesy przy lunchu…

– Posłuchaj, Marge, umówmy się tak. Pozwolisz mi zachować brodę, a ty możesz przekłuć sobie uszy.

– …i to w dodatku do tego samobójstwa pokojówki dziś rano.

Dwaj mężczyźni spacerowali wolno i Roland nadstawiał ucha, by posłyszeć, o czym mówią.

– To nie było samobójstwo. Tylko jakiś ćpun, który wreszcie się przejechał.

– Chłopiec hotelowy wstrzykuje sobie prawie cały gram heroiny i to ma być wypadek? Podejrzewam, że w King George coś się dzieje.

– Tak? A kto to wie, co tym ćpunom odbija?

Rzeczywiście, kto? – zamyślił się Roland, kończąc piosenkę. Czy widzieli dziś po południu tego chłopca hotelowego? Może z nim rozmawiali? Czy mogli go ocalić? Odpędził te myśli i starał się pogrążyć swe uczucia w sarkazmie. Przynajmniej zostawia po sobie ślad. Nie podziałało. Sarkazm był zbyt kruchą podporą, by unieść ciężar, jaki teraz dźwigał. Zawsze przybywamy o jednego trupa za późno.

– Co tu robisz?

Roland się odwrócił i jego gitara zetknęła się brzuchem najgrubszego policjanta, jakiego widział na oczy. Facet wyglądał jak żywcem wzięty z kiepskiej komedii z Burtem Reynoldsem, jego małe, świńskie oczka błyszczały wśród fałd tłuszczu.

– Zadałem ci pytanie, chłopcze.

Nawet mówił, jakby wyszedł z kiepskiej komedii z Burtem Reynoldsem, lecz Rolandowi nie było do śmiechu. Dać takim pałkę policyjną i prawo do jej używania, a skorzystają z tego.

– Czy coś się stało?- Roland odezwał się tonem spokojnym, obojętnym, nie prowokującym. Jeśli Mrok przysłał tego człowieka, nie musiał się dużo wysilać.

– Czy gdyby nic się nie stało, marnowałbym czas na rozmowy z tobą? Tarasujesz chodnik. Idź stąd. – Za tymi słowami kryły się inne. No dalej, ty nic niewarty hippisie, zmywaj się. Jesteś gówno warty i obaj o tym wiemy.

Kilka lat temu Roland może by zaprotestował. Piesi wymijali go swobodnie i nikt się nie uskarżał.

Kilka lat temu Roland skończył na przesiedzeniu nocy w więzieniu z trzema połamanymi żebrami. Przykucnął, schował Cierpliwość i zatrzasnął wieko futerału.

Gliniarz stał i obserwował go, póki zakręt Bay Street nie przesłonił jego sylwetki.

W huku metra, od którego wibrowało całe zachodnie zbocze Don Valley, Evan i Rebecca przeczołgali się przez otwór wycięty w siatce i wdrapali na górę pod masywną, betonową podporę wiaduktu Bloor.

– Spójrz na rośliny! – Rebecca przekrzykiwała hałas torów kolejowych.

Bujna zieleń pokrywała ziemię pomimo prawie nieustającego hałasu i drgań oraz spalin wzbijających się znad Bayview Avenue. Nawet ostatnio panujący skwar zdawał się nie mieć wpływu na roślinność.

– Opiekuje się nią troll. To jego zadanie. – Metro przejechało i ostatnie słowa dziewczyny zabrzmiały w ciszy. Zachichotała i dodała ciszej: – Opiekuje się również mostem.

Evan spojrzał na stalowe podpory mostu i spuścił wzrok. Troll był ich ostatnią nadzieją na uzyskanie informacji. Nikt z szarego ludku, którego spotkali i ostrzegli, nie potrafił czymkolwiek im się odwdzięczyć. Wielu po prostu zlekceważyło ostrzeżenia. Większość szarego ludku w tym mieście była młoda i nie troszczyła się nadmiernie o to, co ich bezpośrednio nie dotyczyło. Starszych, bardziej tradycyjnych istot było niewiele i z każdym dniem ich liczba malała.

Ich uwagę przyciągnęło drzewo stojące w miejscu, gdzie nie powinno być żadnego drzewa. Evan oczyścił umysł i troll skłonił głowę z wdziękiem.

Dzięki swemu sposobowi bycia troll sprawiał wrażenie wysokiego – choć nie był w rzeczywistości bardzo duży – oraz potężnego – choć nie był bardzo masywny.

Rebecca uśmiechnęła się i podeszła do niego.

– Lanie – położyła dłoń na ramieniu trolla i mech, jakim był porośnięty, ugiął się pod jej dotykiem – to jest Evantarin, mój przyjaciel.

Troll milczał, podczas gdy górą przejechał z hukiem kolejny pociąg metra. Pozbawione białek oczy trolla patrzyły na Adepta. Stwór pokiwał głową.

– Ciemność przybyła – zaczął Evan, jednakże troll uniósł sękatą rękę. – Jeśli wiesz o tym, dlaczego nie ukryłeś się w bezpiecznym miejscu? – spytał Evan. – Trolle są w wystarczającym stopniu istotami Światłości, by zabicie ciebie dodało sił Mrokowi.

Troll uśmiechnął się.

– Nic mi nie grozi – rzekł głosem, który płynął równie powoli i pewnie jak rzeka wędrująca ku morzu. – Ta mała Ciemność nie odważy się mnie zniszczyć. Wie, że jestem za silny. Nie będzie marnować sił potrzebnych jej na rozprawienie się z wami. Jeśli pękną bariery i przyjdzie wielka Ciemność, ja nie opuszczę swego ogrodu.

– Próbujemy powstrzymać tę Ciemność, Lanie – oznajmiła z zapałem Rebecca, zadowolona, że troll miał ochotę na rozmowę. Czasem, kiedy przychodziła z wizytą, godzinami siedzieli w milczeniu. – Evan twierdzi, że trolle są mądre. Czy wiesz o czymś, co mogłoby nam pomóc?

– Wiem, jak pomagać roślinom we wzroście. Znam się na mostach. – Troll schylił się i wyprostował malutką sadzonkę, którą zgiął wiatr. – Od wielu lat nie myślałem o innych sprawach.

– Być może nadszedł już czas – rzekł cicho Evan.

Troll spojrzał w górę na wiadukt, na dwa olbrzymie łuki i te mniejsze na obu końcach i znów popatrzył na Evana.

Pod wpływem uważnego spojrzenia trolla Evan podniósł dumnie podbródek i odrzucił włosy z twarzy.

Troll ostrzegawczo uniósł rękę.

– Nie musisz pokazywać mi się w aureoli blasku, Adepcie. Ja stąpałem wśród Światłości. Pani – Evan drgnął, słysząc z ust trolla imię, jakie nadał Rebecce – w bluszczu utknął mały ptaszek. Wypadł z gniazda, a ja jestem zbyt ciężki, by wspiąć się na górę i włożyć go do niego z powrotem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: