Może zdoła podważyć jej wiarę w skuteczność programu?

– Czy Steven Logan wie, że został adoptowany? – zapytał.

– Nie. – Na twarzy Jeannie ukazało się zakłopotanie. – Wiemy, że rodzice często ukrywają przed dziećmi fakt adopcji, ale on uważa, że jego matka powiedziałaby mu prawdę. Istnieje jednak wiele innych wytłumaczeń. Przypuśćmy, że z jakiegoś powodu nie mogli adoptować dziecka normalnymi kanałami i kupili je. Wtedy mogliby go okłamywać.

– Albo twój program nie jest taki niezawodny – mruknął Berrington. – Z faktu, że dwaj chłopcy mają identyczne zęby, nie wynika jeszcze, że są bliźniakami.

– Nie sądzę, żeby mój program miał jakieś wady – odparła z werwą Jeannie. – Niepokoi mnie jednak to, iż będę musiała mówić dziesiątkom ludzi, że być może zostali zaadoptowani. Nie jestem nawet pewna, czy mam prawo ingerować w ten sposób w ich życie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z wagi tego problemu.

Berrington spojrzał na zegarek.

– Nie mam w tej chwili czasu, ale chętnie porozmawiałbym z tobą dłużej na ten temat. Czy masz wolny wieczór?

– Dzisiaj?

– Tak.

Widział, że się waha. Jedli już raz wspólnie kolację na Międzynarodowym Kongresie Studiów nad Bliźniakami, gdzie się poznali. Po jej przyjeździe na JFU zaprosił ją raz na drinka do mieszczącego się na terenie uczelni klubu pracowników naukowych. Którejś soboty spotkali się przypadkowo podczas zakupów w Charles Village i Berrington oprowadził ją po baltimorskim muzeum sztuki. Nie była w nim zakochana, w żadnym wypadku, ale widział, że dobrze się czuje w jego towarzystwie. Poza tym był jej mentorem; niełatwo było mu odmówić.

– Jasne – odparła.

– Może pójdziemy do Hamptons, w Harbour Court Hotel? Moim zdaniem to najlepsza restauracja w mieście. – W każdym razie najmodniejsza.

– Doskonale – powiedziała wstając z krzesła.

– Podjadę po ciebie o ósmej?

– Dobrze.

Kiedy się od niego odwracała, Berrington wyobraził sobie nagle jej nagie gładkie plecy, nagi tyłek i długie aż do samej ziemi nogi. Przez chwilę zaschło mu w gardle z pożądania. A potem zamknęły się za nią drzwi.

Potrząsnął głową, żeby pozbyć się lubieżnych fantazji, i zadzwonił ponownie do Prestona.

– Jest gorzej, niż myślałem – oznajmił bez zbędnych wstępów. – Napisała program komputerowy, który przeczesuje banki danych i szuka pasujących do siebie par. Przy pierwszym podejściu odnalazła Stevena i Dennisa.

– Cholera.

– Musimy powiedzieć Jimowi.

– Powinniśmy się wszyscy trzej spotkać i zastanowić, co robić dalej. Może dziś wieczorem?

– Dzisiaj zabieram Jeannie na kolację.

– Myślisz, że to rozwiąże sytuację?

– W każdym razie nie pogorszy jej.

– Wciąż boję się, że w rezultacie będziemy musieli się wycofać z transakcji z Landsmannem.

– Nie zgadzam się. Jest sprytna jak mało kto, ale jednej dziewczynie nie uda się odkryć w ciągu tygodnia całej historii – odparł Berrington, lecz potem, kiedy odłożył słuchawkę, pomyślał, że nie powinien być tego taki pewien.

8

Słuchający wykładu studenci wiercili się w ławkach i widać było, że trudno jest im się skupić. Jeannie też czuła się podenerwowana. Powodem był pożar i gwałt. Ich przytulny akademicki świat legł w gruzach. Wszyscy wracali pamięcią do tego, co się wydarzyło.

– Zaobserwowane różnice w poziomie inteligencji istot ludzkich można wyjaśnić trzema rodzajami czynników – mówiła. – Po pierwsze odmiennymi genami. Po drugie odmiennym środowiskiem. Po trzecie błędem pomiaru. – Przerwała na chwilę. Wszyscy notowali pilnie w zeszytach.

Zauważyła już wcześniej ten mechanizm. Za każdym razem, gdy podawała jakąś informację w punktach, natychmiast ją zapisywali. Gdyby powiedziała po prostu „odmienne geny, odmienne środowisko, błąd pomiaru”, większość nic by nie zanotowała. Od czasu kiedy zaobserwowała ten syndrom, starała się zawrzeć jak najwięcej treści wykładu w formie punktów.

Była dobrą nauczycielką – trochę ku własnemu zaskoczeniu. Nie uważała na ogół swoich studentów za zbyt zdolnych. Była niecierpliwa, czasami nawet opryskliwa, tak jak tego ranka z sierżant Delaware. Ale miała dar klarownego i precyzyjnego przekazywania wiedzy i uwielbiała wyjaśniać różne rzeczy. Nic nie mogło się równać z nagłym błyskiem zrozumienia w oczach studenta.

– Możemy przedstawić to w formie równania… – powiedziała, po czym odwróciła się i zapisała je kredą na tablicy.

Vt = Vg + Ve = Vm

– …gdzie Vt oznacza łączną wariancję, Vg komponent genetyczny, Ve komponent środowiskowy, a Vm błąd pomiaru. – Wszyscy zapisali równanie. – Ten sam wzór można zastosować do każdej wymiernej różnicy dzielącej istoty ludzkie, poczynając od wagi i wzrostu aż do skłonności do wiary w Boga. Czy ktoś dostrzega, na czym polega niedoskonałość tego równania? – Nikt się nie odezwał, dała więc pewną wskazówkę. – Suma może być większa od składników. Ale dlaczego?

Odpowiedział jej jeden z młodych mężczyzn. Głos zabierali na ogół mężczyźni; kobiety były irytująco nieśmiałe.

– Ponieważ geny i środowisko oddziaływają na siebie wzajemnie, zwielokrotniając efekt?

– Zgadza się. Geny kierują nas ku pewnym środowiskowym doświadczeniom i odsuwają od innych. Niemowlęta o różnych temperamentach traktowane są w różny sposób przez rodziców. Aktywne dzieci mają inne doświadczenia niż te spokojniejsze, nawet w tym samym domu. Niesforne nastolatki zażywają więcej narkotyków niż członkowie chóru chłopięcego w tym samym miasteczku. Po prawej stronie równania musimy zatem umieścić wartość Cge, oznaczającą kowariancję genów i środowiska. – Zapisała to na tablicy i zerknęła na swój wojskowy szwajcarski zegarek. – Czy macie jakieś pytania?

Dla odmiany tym razem odezwała się kobieta, Donna-Marie Dickson, inteligentna, lecz nieśmiała pielęgniarka, która po trzydziestce wróciła na studia.

– A co z Osmondami? – zapytała.

Rozległy się głośne śmiechy.

– Wyjaśnij, co masz na myśli Donna-Marie – poprosiła Jeannie. – Niektórzy ze studentów są zbyt młodzi, żeby pamiętać Osmondów.

– To był taki zespół muzyczny w latach siedemdziesiątych. Składał się z braci i sióstr. Cała rodzina była muzykalna. Ale nie mieli tych samych genów, nie byli bliźniakami. Wydaje się, że to otoczenie wpłynęło na to, że zostali muzykami. To samo mamy w przypadku Jackson Five. – Inni studenci, w większości młodsi, ponownie wybuchnęli śmiechem i Donna-Marie uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Zdradziłam chyba swój wiek – dodała.

– Pani Dickson zwróciła uwagę na bardzo ważną sprawę i dziwię się, że nikt inny o tym nie pomyślał. – W rzeczywistości Jeannie wcale to nie zdziwiło, ale chciała dodać odwagi Donnie-Marie. – Charyzmatyczni i oddani rodzice mogą spowodować, że wszystkie ich dzieci poświęcą się pewnej idei niezależnie od tego, jakie mają geny. Podobnie jak rodzice maltretujący dzieci mogą wychować całą rodzinę na schizofreników. Ale to są skrajne przypadki. Niedożywione dziecko będzie niskiego wzrostu, mimo że jego rodzice i dziadkowie byli wysocy. Przekarmione dziecko będzie tłuste, jeśli nawet miało szczupłych przodków. Tak czy owak, najnowsze badania wydają się coraz wyraźniej wskazywać, że to raczej dziedzictwo genetyczne, a nie środowisko lub styl wychowania determinuje charakter dziecka. – Przerwała na chwilę. – Jeśli nie ma więcej pytań, proszę do przyszłego poniedziałku przeczytać artykuł Boucharda i innych w „Science” z dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku.

Studenci zaczęli pakować książki. Jeannie została jeszcze kilka chwil, żeby dać szansę osobom, które były zbyt nieśmiałe, aby zadać jej pytanie podczas wykładu. Introwertycy często zostawali wielkimi uczonymi.

Do biurka podeszła Donna-Marie. Miała okrągłą twarz i jasne kręcone włosy. Jeannie pomyślała, że musi być dobrą pielęgniarką, spokojną i skuteczną.

– Tak mi przykro z powodu biednej Lisy – powiedziała Donna-Marie. – To straszne, co się stało.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: