– A policja jeszcze pogorszyła sprawę – odparła Jeannie. – Gliniarz, który odwiózł ją do szpitala, był wyjątkowym idiotą, naprawdę.

– To fatalnie. Ale może złapią faceta, który to zrobił. Na całym kampusie rozdają ulotki z jego podobizną.

– Doskonale. – Podobizna, o której mówiła Donna-Marie, musiała zostać sporządzona na programie komputerowym Mish Delaware. – Kiedy od niej rano wyszłam, pracowała nad tym portretem z policjantką.

– Jak ona się czuje?

– Jest jakby odrętwiała… lecz także trochę roztrzęsiona.

Donna-Marie pokiwała głową.

– Zgwałcone kobiety przechodzą różne fazy, widziałam to już przedtem. Pierwsza faza to zaprzeczenie. Chcą zostawić to za sobą, mówią, i żyć dalej, tak jak żyły. Ale nigdy nie okazuje się to takie łatwe.

– Może powinna z tobą porozmawiać. Świadomość tego, z czym trzeba się liczyć, chyba by jej pomogła.

– Kiedy tylko zechce – odparła Donna-Marie.

Jeannie ruszyła przez kampus w stronę Wariatkowa. Wciąż było gorąco. Uświadomiła sobie, że rozgląda się uważnie dookoła – niczym nerwowy kowboj z westernu – jakby spodziewała się, że w każdej chwili zza rogu może wyskoczyć i zaatakować ją jakiś napastnik. Uniwersytet Jonesa Fallsa stanowił do tej pory staroświecką oazę spokoju, położoną pośrodku pustyni współczesnej amerykańskiej metropolii. Ze swoimi sklepami i bankami, boiskami sportowymi i parkometrami, barami, biurowcami i akademikami rzeczywiście przypominał małe miasteczko. Z pięciu tysięcy uczących się i pracujących tu osób, połowa mieszkała na terenie uczelni. Ale teraz uniwersytet przestał być bezpieczny. Ten facet nie miał prawa tego zrobić, pomyślała z goryczą Jeannie; nie miał prawa spowodować, że boję się przebywać we własnym miejscu pracy. Może przestępstwo zawsze ma taki efekt: sprawia, że solidny grunt zaczyna się nagle chwiać pod nogami.

Wchodząc do swojego gabinetu zaczęła myśleć o Berringtonie Jonesie. Był atrakcyjnym mężczyzną, bardzo miłym wobec kobiet. Wspominała z przyjemnością każdą spędzoną z nim chwilę. Miała wobec niego dług wdzięczności: to on w końcu załatwił jej tę pracę.

A jednak był trochę zbyt ugrzeczniony. Podejrzewała, że może manipulować kobietami. Zawsze nasuwał jej na myśl dowcip o mężczyźnie, który mówi do kobiety: Opowiedz mi coś o sobie. Jaka jest na przykład twoja opinia na mój temat?

Pod pewnymi względami wcale nie przypominał uczonego. Ale Jeannie zauważyła już, że ludzie sytuujący się na samym szczycie uniwersyteckiej hierarchii odbiegają znacznie od stereotypu roztargnionego profesora. Berrington wyglądał i zachowywał się jak człowiek władzy. Od kilkunastu lat nie miał już na swoim koncie dużych naukowych sukcesów, ale to było normalne; genialnych osiągnięć, takich jak na przykład odkrycie podwójnej spirali DNA, dokonywali na ogół ludzie poniżej trzydziestego piątego roku życia. Starzejąc się, naukowcy dzielili się swoim doświadczeniem i intuicją z młodszymi, świeższymi umysłami. Chociaż wykładał na trzech uczelniach i organizował dotacje z Genetico, Berrington dobrze wywiązywał się z tej roli. Nie cieszył się jednak takim szacunkiem, jakim mógłby się cieszyć, innym naukowcom nie podobało się bowiem jego zaangażowanie w politykę. Ceniąc jego dokonania naukowe, Jeannie z pewnością nie podzielała jego poglądów politycznych.

Z początku uwierzyła bezkrytycznie w historyjkę o ściąganiu danych z Australii; po namyśle jednak nie była już taka pewna. Patrząc na Stevena Logana, Berry zobaczył upiora, a nie zawyżony rachunek telefoniczny.

Wiele rodzin miało swoje sekrety. Zamężna kobieta mogła mieć kochanka i tylko ona wiedziała, kto jest prawdziwym ojcem dziecka. Młoda dziewczyna mogła urodzić dziecko, oddać je matce i przy zgodzie dochowującej sekretu rodziny udawać, że jest jego starszą siostrą. Dzieci bywały adoptowane przez sąsiadów, krewnych i przyjaciół, którzy ukrywali prawdę. Lorraine Logan nie była kobietą, która trzymałaby w tajemnicy fakt zwykłej adopcji, mogła mieć jednak dziesiątki innych powodów, żeby nie powiedzieć prawdy Stevenowi. Ale co miał z tym wspólnego Berrington? Czy był prawdziwym ojcem Stevena? Jeannie uśmiechnęła się na tę myśl. Berry był przystojny, lecz o co najmniej sześć cali niższy od Stevena. Chociaż wszystko było możliwe, takie wytłumaczenie wydawało się mało prawdopodobne.

To, że w całej sprawie tkwi jakaś zagadka, nie dawało jej spokoju. Pod każdym innym względem odnalezienie Stevena Logana stanowiło wielki sukces. Był praworządnym obywatelem, a jego bliźniak zatwardziałym przestępcą. Fakt, że go odszukała, świadczył o skuteczności programu komputerowego i potwierdzał jej teorię na temat przestępczości. Zanim będzie można mówić o przekonujących dowodach, musiała oczywiście znaleźć setki podobnych do Steve'a i Dennisa par bliźniaków, nie mogła jednak zacząć lepiej swojego programu badań.

Jutro spotka się z Dennisem. Jeśli okaże się czarnowłosym karłem, będzie to znaczyło, że popełniła jakiś błąd. Ale jeśli się nie myli, Dennis Pinker będzie sobowtórem Stevena Logana.

Wiadomość, że Logan nie miał pojęcia, iż mógł zostać adoptowany, bardzo ją poruszyła. Wiedziała, że musi znaleźć jakiś sposób, żeby uniknąć tego rodzaju wstrząsów. W przyszłości skontaktuje się najpierw z rodzicami, sprawdzi, ile powiedzieli swoim dzieciom i dopiero wtedy zwróci się do bliźniaków. Spowolni to trochę tempo pracy, ale nie było innego wyjścia: nie mogła pełnić roli osoby, która ujawnia rodzinne sekrety.

Problem był do rozwiązania, nie mogła się jednak pozbyć niepokoju, który zbudziły w niej sceptyczne pytania Berringtona i niedowierzanie Stevena Logana. Z pewnymi obawami myślała o następnym etapie pracy. Miała zamiar użyć swojego programu do przeszukania kartoteki linii papilarnych FBI.

Było to dla niej idealne źródło. Wśród figurujących w kartotece dwudziestu dwu milionów ludzi wielu było podejrzanych o popełnienie przestępstwa albo skazanych na jakąś karę. Jeśli jej program jest rzeczywiście skuteczny, powinna uzyskać w ten sposób setki par bliźniaków, w tym również kilka takich, które wychowywano oddzielnie. Mogło to oznaczać pokaźny krok naprzód. Najpierw jednak musiała otrzymać zgodę Biura.

Jej najlepsza szkolna przyjaciółka, genialna matematyczka hinduskiego pochodzenia, Ghita Sumra, zajmowała teraz wysokie stanowisko w dziale informatycznym FBI. Pracowała w Waszyngtonie, ale mieszkała tutaj, w Baltimore. Ghita zgodziła się już poprosić swoich zwierzchników, żeby pomogli Jeannie. Obiecała, że decyzja zapadnie pod koniec tygodnia, lecz Jeannie chciała ją trochę ponaglić. Wybrała jej numer.

Ghita urodziła się w Waszyngtonie, ale w jej głosie słychać było miękkie zaokrąglone samogłoski indyjskiego subkontynentu.

– Cześć, Jeannie, jak ci się udał weekend? – zapytała.

– Fatalnie. Mojej mamie pomieszało się w końcu w głowie i musiałam ją umieścić w domu opieki.

– Przykro mi to słyszeć. Co takiego zrobiła?

– Zapomniała, że jest środek nocy i wstała z łóżka, zapomniała się ubrać i wyszła kupić karton mleka, a potem zapomniała, gdzie mieszka.

– I co się stało?

– Znalazła ją policja. Na szczęście miała w torebce mój przekaz i udało im się mnie zlokalizować.

– Jak się teraz czujesz?

To było kobiece pytanie. Mężczyźni – Jack Budgen, Berrington Jones – pytali, co ma zamiar zrobić. Kobieta pytała, jak się czuje.

– Źle – odparła. – Jeśli muszę się już teraz zająć własną matką, kto zajmie się mną? Rozumiesz?

– Co to za dom opieki?

– Tani. Tylko na taki starcza jej ubezpieczenie. Wyciągnę ją stamtąd, kiedy tylko uzbieram forsę na coś lepszego. W słuchawce zapadła cisza i Jeannie uświadomiła sobie, że Ghita obawia się prośby o pożyczkę. – Mam zamiar dawać korepetycje w weekendy – dodała szybko. – Czy rozmawiałaś już z szefem o mojej propozycji?

– Wyobraź sobie, że rozmawiałam.

Jeannie wstrzymała oddech.

– Wszyscy bardzo się tutaj zainteresowali twoim programem – stwierdziła Ghita.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: