– Po złotom przyszedł! – ryknął rześko.
Mina księcia nie wyrażała niczego.
– No, złoto, co mam za nie broń ze Spichrzy wozić – wyjaśnił Twardokęsek. – Słoty idą, drogi niedługo namokną. Trza się zbierać…
Kostropatka uniósł się na stołku na równą bezczelność i przez chwilę wyglądał, jakby go miała cholera na miejscu zadusić.
– Ty chamie! – zakrzyknął wreszcie. – Ty łotrze bezwstydny, trutniu i krowichwoście! Skądże ci do łba przyszło, żeby się miał z tobą książę w podobnej rzeczy układać, wieprzu? Chyba od gorzałki.
– Może i wam zdałoby się ciut gorzałeczką pokrzepić – zbójca wrednie zmrużył oczy – by rozumu nabrać i zamysły własnego pana zrozumieć.
– Milcz, obesrańcu! – parsknął kapłan. – Worka rzepy ci książę jaśnie pan w pieczę nie odda i kobyły ochwaconej. A niechby spróbował, pierwszy mu przeszkodzę.
Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Twarz Koźlarza nie drgnęła, ale zbójca pojął, że kapłan popełnił błąd – i to najpewniej nie pierwszy.
– Kniaź – poprawił cicho Koźlarz – nie książę. I kniaź jeszcze nie postanowił, co uczyni.
– Nie zamierzacie chyba, panie…? – Kostropatka zachłysnął się z gniewu. – Przecie to nasze złoto, my skarbiec kniaziowski jeszcze z Rdestnika wynieśli, latami go pomnażali. I nie może być, żebyście podobne dobro na zmarnowanie wydali. Pierwszy nie dozwolę!
Szlachcice popatrzyli po sobie niepewnie. Narzazek zmarszczył brwi.
– Modły klepać a biednym strawę warzyć, tyle tutaj możecie pozwalać. – Koźlarz pochylił się lekko ku Kostropatce. – Ale zaczniecie wstręty mi czynić, wnet waszemu zakonowi męczennika przysporzę. Bo tutaj będzie jeden kniaź. I nie wy nim zostaniecie.
Kapłan spokorniał nagle, lecz nie poniechał wysiłków.
– Panie, wszak to grasant. – Splótł dłonie na podołku. – Okradnie was i precz zemknie. Raz już tak uczynił, pomnicie, panie? Druhów własnych ograbił. Was też zdradzi niechybnie.
Twardokęsek stropił się trochę. Kapłan bowiem dobrze wyczuł jego zamysł. Zamierzał przemknąć się na południe, ominąć Spichrzę i dotrzeć do Książęcych Wiergów, gdzie miał zaufanego lichwiarza. Tam chciał książęce złoto wymienić na listy zastawne i uciec poprzez Góry Żmijowe na południe. W każdym portowym mieście był kantorek Fei Flisyon, a kapłani bez zbędnych pytań obróciliby mu kwity z powrotem na złoto. Potem wsiądzie na statek i popłynie precz z Krain Wewnętrznego Morza, nim się na dobre rozpęta wojenna zawierucha. Kiedy z wiosną bogowie i książęta skoczą sobie do gardeł – bo nie wątpił, że tak właśnie się stanie – on, Twardokęsek, będzie popijał wino w obcym mieście i bałamucił dziewczęta.
– Nie biadajcie tak – rzekł sucho Koźlarz – bo dosyć złota wasi kapłani pomarnowali. Dużo obiecywali, że się ciszkiem do Spichrzy przemkną i dobra dla nas nakupią. I co? Jednego po drugim Pomorcy wyłapali. Zdaje mi się zatem, że czas świeckich poszukać sposobów. I trudno, jeśli się przy tym złota nieco zmarnuje. Inaczej sami zmarniejemy ze szczętem. – Przy ostatnich słowach podszedł do okna i odemknął okiennicę.
Zbójca bez namysłu opadł na jego miejsce. Złośliwie strząsnął Kostropatce na rękaw przegniłą łodygę moczarki i zgarnął ku sobie wielki półbochenek chleba. Żalnickiego księcia ledwie słuchał, bo nagle głód przeważył nad wszystkim.
– Jesteście, panie, pewni? – odezwał się ostrożnie jeden z wilczojarskich posesjonatów.
– Niech no który z waszmościów zawoła Nieradzica! – krzyknął Koźlarz do grupki rebeliantów, którzy zabawiali się na majdanie strzelaniem z łuku do wielkiego chochoła.
Twardokęsek bez ceremonii sięgnął po pęto jałowcowej kiełbasy, która zalegała na misie tuż przed najstarszym ze szlachciców. Ten aż podskoczył na podobną bezczelność, ale nie śmiał przerywać księciu.
– Zbójca szlaków nie zna. – Koźlarz przechadzał się szybko wzdłuż ściany. – Trzeba mu będzie przewodnika przydać, inaczej go pierwszy zagon Pomorców na trakcie wyłuska. A Nieradzic wszystkie ścieżki pamięta.
Kiełbasa trzasnęła w zębach Twardokęska. Ani się spodziewał, że tak łatwo mu pójdzie. Rozsądek podpowiadał, że Koźlarz bynajmniej mu nie ufa i nie z życzliwości postanowił wyprawić go z Półwyspu. Musiał mieć jeszcze inny zamysł, choć zbójca nie umiał go zgadnąć. Wreszcie dał sobie spokój. Wszystko jedno, pomyślał, odkrawając z misy potężny kawał krwawej kiszki. Grunt, że się wreszcie wybiję na swobodę.
– Nieradzica też wszyscy znają. – Wysoki chudy szlachcic w czerwonym kubraku podrapał się z frasunku po łysinie. – Co będzie, jak się na pachołków napatoczy? Od razu go chwycą i w pętach do dworu powloką.
– A tuście się srodze omylili, mości Korbielu. – Koźlarz uśmiechnął się, nie bez zgryźliwości popatrując ku zbójcy, który właśnie uwinął się z krwawą kiszką i sięgał po resztki zrazów. – Jego wielebność Kostropatka raczył w swej roztropności kłopot ów zawczasu przewidzieć i rozwiązać. Trzeba wózek rzepy naszykować i kobyłkę po chłopsku przyciężką a powolną.
Zbójca podniósł łeb znad misy i chciał coś odpysknąć, ale pomiarkował się szybko. W swym długim życiu grasanta wędrował w przebraniu żebraczego mnicha, pastucha, kupca, książęcego dragona, najemnika i wolarza. Właściwie było mu wszystko jedno – jak długo nie musiał golić swojej wspaniałej czarnej brody. Poza tym ani żalnicka szlachta, ani celnicy na traktach nie mieli zwyczaju uważnie przyglądać się chłopskim dwukółkom. Owszem, może wybatożą woźnicę albo poszczują psami, lecz przynajmniej nie będzie się musiał obawiać Pomorców. Machnął więc ręką na zgodę i dalej w skupieniu pochłaniał ostatek zrazów.
Nie podniósł głowy, kiedy drzwi chaty otwarły się ze skrzypem.
– Nieradzic, przeprowadzisz mości Twardokęska za spichrzańską granicę? – spytał niecierpliwie książę.
Zbójca rzucił znad misy szybkie spojrzenie ku wejściu i mało się nie zatchnął ostatnim kęsem. Na progu stał wyrostek w zielonym kubraczku zapinanym na srebrzyste guzy. Wprawdzie za pasem miał zatkniętą mizerykordię i usilnie starał się przybrać groźną minę, ale nie miał więcej niż tuzin lat z okładem. Spod obszytego kuną kołpaczka patrzyły niebieskie, dziecięce oczy.
– A co bym nie przeprowadził? – wypalił smarkacz, zanim zbójca uporał się z kaszlem i zdołał cokolwiek powiedzieć. – Choćby do samej Spichrzy bezpiecznie zawiodę, jeśli rozkażecie.
– Drogę dobrze znasz?
– Przecież wiecie, panie – odparł ciszej chłopak i cała buńczuczność znikła z jego głosu. – Trzy razy na rok ciągnęliśmy z ojcem na odpust do Doliny Thornveiin. Nie masz na trakcie takiej strażnicy celnej ani posterunku, żebyśmy w nich nie popasali.
Zbójca, który już gębę rozdziawił do wrzasku protestu, rozmyślił się i otarł brodę kułakiem. Na pierwszy rzut oka nie dałby za dzieciaka złamanego grosza. Wyglądał jak jedno z wychuchanych szlacheckich szczeniąt, co się zbiegały z całej okolicy na Półwysep Lipnicki i które Koźlarz precz kazał pędzić, czasami jeszcze tyłek rzemieniem skroiwszy dla przestrogi. Ale mieszczańscy synowie też się wśród rebeliantów trafiali. Trudno ich było od innych odróżnić, bo w Wilczych Jarach każdy zasobniejszy kupiec rzemieślnik nosił się z pańska. A kupiecka latorośl mogła się istotnie nadać na przewodnika.
Twardokęskowi się zdawało, że pamięta jego ślepia, niebieskie i szeroko rozwarte z przerażenia. Jednak nie umiał sobie przypomnieć. Wzruszył więc ramionami i rzekł:
– A róbcie sobie, co chcecie! – Po czym beznamiętnie dokończył jałowcową kiełbasę.
W trzy dni później wyruszył z Półwyspu Lipnickiego na wozie pełnym rzepy i kiszonej kapusty, z Nieradzicem drepczącym u koła. Był szczęśliwy, a humor mu się poprawiał z każdym stajaniem, które oddalało go od rebeliantów i żalnickiego księcia. I pierwszy raz z dawien dawna czuł się prawdziwie wolny.
Miesiąc stał w pełni. Kiedy promień księżycowego światła padł mu na twarz, pan Krzeszcz ocknął się i podniósł. Ciszkiem przeszedł pomiędzy biczownikami, którzy obozowali wokół wygasłego ognia. Było ich wielu, ze cztery tuziny mężczyzn i niewiast – chłopów zbiegłych z pańskich posiadłości, łotrzyków zebranych w gospodach na trakcie, żebraków, nawróconych ladacznic, szlachetnych pań, które porzuciły rodzinne posiadłości, obłąkanych braciszków Bad Bidmone i wszelakiego ludzkiego tałatajstwa. Tej nocy spali spokojnie, choć ledwie cztery dni wcześniej Pomorcy przydybali ich w parowie na skraju puszczy. Jednak tuż po potyczce smolarze przeprowadzili resztki gromady pana Krzeszcza na sam środek Trzęsawiska Moru. Był to rozległy moczar, gdzie przed wiekiem, w czas wielkiej zarazy, zwożono trupy z okolicznych wiosek i wrzucano w topiel. Chłopi zarzekali się, że tutaj pachołkowie nie wejdą. W Wilczych Jarach powszechnie lękano się upiorów, które w księżycowe noce wynurzają się z topieli, gotowe pochwycić każdego, kto nieopatrznie zapuści się do ich włości.