Pan Krzeszcz nie bał się jednak topielców i rad był z chwili wytchnienia. Przez całe lato przemierzał pogranicze Żalników, głosił ponowne przyjście Bad Bidmone i przestrzegał przed jej gniewem. Po każdym z kazań, wygłaszanych na odpustach u co pobłażliwszych plebanów, przy przydrożnych gruszach albo na leśnych polanach, do jego orszaku dołączali kolejni pokutnicy. Wędrowali polnymi drogami, biczując się po obnażonych grzbietach i śpiewając przebłagalne hymny. Czasami, kiedy gromada wystarczająco urosła w siłę, w biały dzień zachodzili do miasteczek. Rozbijali beczki z piwem, dzielili między ubogich jadło z kupieckich kramów i obdzierali mieszczki ze zbytkownych strojów, które palili na placu przed świątynią pospołu z heretyckimi księgami, pachnidłami czy sprośnymi obrazami. Zdarzało się, że przy zbożnym zajęciu zaskoczyła ich cechowa milicja albo oddział pachołków, wezwanych pospiesznie z najbliższej strażnicy. Wyrzynano wówczas biczowników bez litości, a ocalałych przykładnie kaźniono na placach, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej ich prorok wygłaszał kazania.

Nikt jednak nie zdołał pojmać pana Krzeszcza. Spomiędzy zbiegłych przypisańców dobrał sobie strażników, aby go bronili, choćby kosztem własnego życia. Ladacznice i żebracy krążyli wokół pomorckich garnizonów, w gospodach i zamtuzach zbierali wieści o zbrojnych wyprawach przeciwko biczownikom. Moc bogini była nad nim i wiedział, że od ludzi jest bezpieczny. Wciąż jednak bał się skalnych robaków i wiedźmiego uroku, co go zadławi pośrodku nocki. Nadal też nie miał dość siły, aby stawić czoło żalnickiemu wywołańcowi.

Tymczasem sława jego objawień ściągnęła do biczowników kilku sług żalnickiej bogini. Pan Krzeszcz kiwał w milczeniu głową, gdy tłumaczyli, że wizje są znakiem od Bad Bidmone, która pragnie osadzić na tronie prawowitego dziedzica. Byli przecież fałszywymi kapłanami i służyli fałszywemu księciu. Po kilku tygodniach daremnych wysiłków, namów i perswazji niektórzy z nich nazwali pana Krzeszcza heretykiem i odeszli. Inni jednak pozostali, łapczywie nadstawiając ucha opowieści o krwawej przebłagalnej ofierze, która miała na nowo przywołać Bad Bidmone.

Ale pan Krzeszcz nie dostrzegał w nich ani źdźbła własnej żarliwości. Chcieli pomsty na Pomorcach, za hańbę wypisaną na ich twarzach śladem po tatuażach, za odebrane świątynie i zwalone posągi bogini, które porąbano siekierami i rzucono na podpałkę, wreszcie za dwa tuziny lat prześladowań, obelg, krycia się po oczeretach, bagnach i wiejskich przysiółkach. Pan Krzeszcz nie ganił ich, choć nazywali Koźlarza prawdziwym kniaziem, obranym i koronowanym wedle obyczaju najwyższego kapłańskiego kolegium. Sam jednak wiedział lepiej. I czekał, aż bogini da mu ostateczny znak.

Teraz kroczył śmiało po ścieżce z księżycowego światła. Przeszedł przez pasmo krzewów i wysoki łan trawy. Nie patrzył pod nogi. Prowadziła go bogini, więc nie zawahał się, wchodząc pomiędzy wilgotne wełnianki, żurawiny i bagno, które owijało się wokół jego bosych kostek. Wreszcie nie czuł pod stopami nic prócz błotnistej wody pokrytej kożuchem rzęsy i przegniłego mchu. Wciąż jednak maszerował wytrwale, prowadzony jasnym księżycowym blaskiem. Pęcherzyki powietrza tańczyły na powierzchni moczaru, znaczyły mu drogę.

Tam ją zobaczył.

Stała pośrodku trzęsawiska, pod czeremchą, wykrzywioną i pokrytą sinymi naroślami. Blade kwiaty dzięgielu kołysały się łagodnie wokół jej stóp.

Lecz pan Krzeszcz widział jedynie jej twarz, jasną od miesięcznego światła i naznaczoną szramami w miejscu, gdzie ugodziły ją pomorckie bełty. Na ramionach miała opończę, postrzępioną i dziurawą. Giezło było cienkie i bogini dygotała z zimna na nocnym chłodzie. Na ten widok w piersi pana Krzeszcza wezbrała dziwna żałość i litość serdeczna. Chciał wyciągnąć ku niej ręce i do stóp jej upaść, ale śliskie łodygi trzęsidła pochwyciły go mocno, przytrzymały. Mógł tylko patrzeć z oddali.

Przezroczysta łątka przysiadła mu na ramieniu, a po obliczu bogini poczęły spływać łzy. Wielkie krwawe krople ściekały jak koralowe paciorki, toczyły się po gieźle z bieluśkiego płótna. I było tak cicho, że pan Krzeszcz słyszał przenikliwy bzyk owadzich skrzydełek nad łęgami, odległe pohukiwanie sowy i parskanie konia na leśnej polanie.

Potem, w chwili krótkiej jak uderzenie serca, bogini uniosła do twarzy opończę i otarła krwawe łzy. A kiedy odsunęła sukno, szlachcic zobaczył jej prawdziwe oblicze. Poczerniałą twarz w wieńcu z obciętych rąk, w naszyjniku z głów, którym wyłupiono oczy. W boku Bad Bidmone tkwił miecz, potężny dwuręczny miecz żalnickich kniaziów, a wystrzępiony płaszcz bogini był sztywny od zakrzepłej posoki. I nagle szlachcic zrozumiał. Oto patrzył na miecz boleści, który dotknął jej nieśmiertelnego ciała tamtej nocy, kiedy płonęła cytadela Rdestnika, i który znieważył ją bardziej niż napaść Pomorców.

Bogini uśmiechnęła się do pana Krzeszcza, tylko do niego, i wiedział, że dobrze odgadł jej życzenie.

Miała oczy przejrzyste jak płatki jabłoni. Jak oczy jego matki, zapamiętane z surowej blachy trumiennego portretu.

Pochylił nisko głowę, chcąc jednym szarpnięciem wyrwać miecz. Nieomal poczuł pod palcami chłodny metal głowicy, gdy kilka kroków za nim zachlupotało bagno. Ktoś zwalił się w błotnistą breję.

– A bodajby wciórności! – zaklął tamten ze złością.

Pan Krzeszcz poczuł, jak rękojeść wyślizguje mu się z palców. Pochwycił ją rozpaczliwie, spróbował szarpnąć ku sobie. Ostrze ani drgnęło.

– No, popatrzcie, ludzie, jakie cudeńka! – rozległ się za nim chrapliwy, pełen szyderstwa głos spichrzańskiego farbiarza. – Szalejuś się, stary, napił, że we ćmie z krzakami wojujesz?

Rozmodlenie pana Krzeszcza prysło bez śladu. Kątem oka dojrzał, jak bogini blednie i osuwa się w wodę, zmienia w słaby cień na powierzchni. Stał na niewielkiej kępie pośrodku bagniska, tuż przed karłowatą czeremchą i jego własny miecz był wbity głęboko w pień. Kwiaty dzięgielu błyskały tu i ówdzie w oparze jak błędne ogniki, będące duszami zmarłych, którym poskąpiono odkupienia.

Spichrzański rebeliant wygramolił się z błota i z krzywym uśmiechem popatrzał na pana Krzeszcza. W ręku trzymał końską szczękę na kiju, straszliwą broń żalnickiego chłopstwa. I znowu był pijany, choć pan Krzeszcz po wielekroć napominał go, by nieprzystojnym zachowaniem nie czynił sobie wstydu i ludzi do złego nie kusił.

– Ostrożnie z tym żeleźcem, ojciec – zakpił Siny Paluch – bo krzywdę jeszcze se zrobisz i nieszczęście będzie. No chowaj, powiadam! – huknął i potrząsnął kiścieniem. – Albo kulasy utrącę!

Pan Krzeszcz pospiesznie wyszarpnął ostrze i cofnął się o krok. Farbiarz uśmiechnął się krzywo.

– Tak lepiej – pochwalił z drwiną. – Bo takem sobie pomyślał, ojciec, że czas nam pogwarzyć. Jakoś się ostatnimi czasy nie składało. Ale ja człek cierpliwy, postanowiłem poczekać. I dzisiaj się los uśmiechnął. Popijam okowitkę, w gwiazdy patrzę, a tutaj się człek przekrada i w las jak zając kica. Patrzę lepiej, a to nikt inny, tylko umiłowany nasz prorok. Tedy pokicałem za wami, bo żal byłby wielki, gdybyście się nam mieli niecnie w bagnisku utopić.

– Bogini po mnie posłała – wtrącił oburzony pan Krzeszcz – i własną ręką wiodła…

– Takie brednie, ojciec – przerwał farbiarczyk – chamom możecie prawić. Mnie wasze omamy za jedno, więc pofolgujcie sobie. No, nie marszczcie się. – Zarechotał, widząc wzburzenie pana Krzeszcza. – Nie myśleliście chyba, że mnie wasza maskarada zwiedzie?

Istotnie, bez względu na wysiłki szlachcica nieszczęsny rebeliant pozostał obojętny wobec cudownych objawień, a los bogini uwięzionej w kamieniu nie obchodził go ani o jotę. Rwał się do bitek z Pomorcami i chętnie chadzał przeciwko szlacheckim dworcom. Jednak w chwilach szczerości, sowicie zakrapianej gorzałką, sprośnie wymyślał panu Krzeszczowi od oszustów i heretyków. Czasem wręcz straszył, że wyda go Pomorcom.

Szlachcic przyjmował groźby pokornie, podobnie jak nieprzystojne śpiewki zawodzone pijackim falsetem przez farbiarza o zmierzchu, kiedy całe obozowisko zbierało się na pospólnych modłach. Milczał, choć łotr snuł szydercze opowieści, jak naszedł proroka półprzytomnego ze strachu w chaszczach u Spichrzy. Przymykał oczy, gdy bezbożnik podkradał grosze ze wspólnej szkatuły, aby mieć za co na jarmarku pić i łajdaczyć się z wszetecznymi dziewkami. Słowem, pan Krzeszcz cierpiał wielce. Wszelako nie tracił nadziei, iż Bad Bidmone pokara bluźniercę i sprowadzi Pomorców, którzy obwieszą go na solidnym konopnym sznurze.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: