– To był kumpel z działu transportu NUMA. Za kilka godzin odlatuje do Bostonu nasz firmowy samolot. Mają dwa wolne miejsca. Może uda ci się tak oczarować pilota, że podrzuci nas na Cape Breton.

– Warto spróbować – odrzekła Gamay i wyłączyła komputer.

– A co z twoimi badaniami nad ropuchą? – zapytał Paul.

– A co z twoim Rowem Jawajskim?

– Jest tam od milionów lat. Chyba może zaczekać jeszcze kilka dni.

Monitor komputera Paula też zgasł. Z ulgą, że wreszcie skończyła się nuda, rzucili się na wyścigi do drzwi biura.

10

Poranne zachmurzenie ustąpiło i nad Wyspami Owczymi ukazało się rzadko widywane słońce, oświetlając malowniczą scenerię. Krajobraz wydawał się pokryty zielonym suknem jak stół bilardowy. Nierówny teren był pozbawiony drzew, tu i tam widniały domki z trawiastymi dachami, czasem wieża kościoła. Wszędzie kamienne murki i ścieżki pomiędzy nimi.

Austin prowadził volvo profesora krętą drogą nadbrzeżną z widokiem na odległe góry w głębi lądu. Z morza o zimnym odcieniu błękitu wyrastały szare, wyszczerbione skały niczym skamieniałe płetwy wielorybów. Nad wysokimi, pionowymi klifami, wyrzeźbionymi przez morze w nieregularnej linii brzegowej, krążyły ptaki.

Koło południa Austin zobaczył miasteczko jak dla lalek, z domkami stłoczonymi na łagodnym zboczu wzgórza na krawędzi fiordu. Na kilkukilometrowym odcinku droga opadała o trzysta metrów. Opony samochodu piszczały na serpentynie bez barier ochronnych. Austin z ulgą wyjechał na prostą między morzem i kolorowymi domkami, usadowionymi na pochyłości niczym widzowie w amfiteatrze.

Przed maleńkim kościołem z niską, prostokątną wieżą na trawiastym dachu jakaś kobieta sadziła kwiaty. Austin zajrzał do rozmówek angielsko-farerskich i wysiadł z volvo.

– Orsaka. Hvar er Gunnar Jepsen? – zapytał, chcąc się dowiedzieć, gdzie mógłby znaleźć Gunnara Jepsena.

Kobieta odłożyła łopatę i podeszła. Wyglądała na około pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat. Miała pociągłą, opaloną twarz, szare oczy koloru pobliskiego morza i srebrzyste włosy upięte w kok. Uśmiechnęła się promiennie i wskazała boczną drogę, która prowadziła na obrzeża miasteczka.

– Gott taak – podziękował Austin.

– Eingiskt?

– Nie, Amerykanin.

– Nie widujemy tu wielu Amerykanów – powiedziała po angielsku ze skandynawskim akcentem. – Witamy w Skaalshayn. Gunnar mieszka tam, na wzgórzu. Proszę pojechać tą wąską drogą. – Znów się uśmiechnęła. – Mam nadzieję, że pański pobyt tutaj będzie udany.

Austin jeszcze raz podziękował, wrócił do samochodu i przejechał około pół kilometra w żwirowych koleinach. Droga kończyła się przy dużym, krytym trawą domu z pionowych desek w kolorze ciemnej czekolady. Na podjeździe stał pick-up. Sto metrów w dół zbocza Austin ujrzał jak gdyby mniejszą kopię tego budynku. Wspiął się po schodach na ganek i zapukał.

Drzwi otworzył tęgawy mężczyzna średniego wzrostu. Miał okrągłą, rumianą twarz i cienkie pasma rudawych włosów, zaczesane z pożyczką na łysą czaszkę.

– Ja? – zapytał z uprzejmym uśmiechem.

– Pan Jepsen? Nazywam się Kurt Austin. Jestem znajomym profesora Jorgensena.

– Pan Austin. Proszę wejść. – Jepsen potrząsnął dłonią Kurta jak sprzedawca używanych samochodów w nadziei na transakcję. Potem wprowadził gościa do salonu w wiejskim stylu. – Profesor Jorgensen zatelefonował do mnie i uprzedził, że pan przyjedzie. Z Thorshavn to kawał drogi. Napije się pan?

– Dziękuję. Może później.

Jepsen skinął głową.

– Przyjechał pan trochę powędkować?

– Słyszałem, że na Wyspach Owczych można złapać rybę nawet na lądzie.

Jepsen uśmiechnął się szeroko.

– Niezupełnie. Ale prawie.

– Przeprowadzałem akcję ratowniczą na morzu w pobliżu Thorshavn i pomyślałem, że wyjazd na ryby byłby dobrym relaksem.

– Akcję ratowniczą? Austin… – Jepsen zaklął po farersku. – Powinienem był się zorientować. Jest pan tym Amerykaninem, który uratował duńskich marynarzy. Widziałem to w telewizji. Prawdziwy cud! Zobaczy pan, co będzie, jak miejscowi się dowiedzą, że mam u siebie takiego bohatera.

– Miałem nadzieję, że nikt mi tu nie będzie przeszkadzał.

– Oczywiście, że nie. Ale nie uda się zachować pańskiej wizyty w tajemnicy.

– Jedną osobę już spotkałem. Kobietę przed kościołem. Wydała mi się całkiem miła.

– Na pewno wdowę po pastorze. To kierowniczka poczty i główna plotkara. Wszyscy zaraz się dowiedzą, że pan tu jest.

– Czy to domek profesora tam poniżej na zboczu wzgórza?

Jepsen przytaknął i zdjął z gwoździa w ścianie klucz na kółku.

– Chodźmy, pokażę panu.

Austin wziął z samochodu swój worek marynarski. Kiedy szli ścieżką, Jepsen zapytał:

– Zna pan dobrze profesora Jorgensena?

– Poznaliśmy się kilka lat temu. Jest znanym na świecie naukowcem.

– Tak, wiem. Byłem bardzo zaszczycony, że mogłem go tu gościć. A teraz pana.

Zatrzymali się przed domkiem. Z ganku rozciągał się widok na port z malowniczą flotyllą kutrów rybackich.

– Jest pan rybakiem, panie Jepsen?

– W takim małym miasteczku trzeba robić różne rzeczy, żeby przetrwać. Wynajmuję domek. Nie mam dużych wydatków.

Weszli do środka. Wewnątrz znajdował się pokój z pojedynczym łóżkiem, łazienka, aneks kuchenny, mały stół i parę krzeseł. Wyglądało na to, że można tu mieszkać całkiem wygodnie.

– W szafie jest sprzęt wędkarski – powiedział Jepsen. – Proszę dać mi znać, gdyby potrzebował pan przewodnika na ryby czy pieszą wycieczkę. Jestem potomkiem wikingów i nikt nie zna tych okolic lepiej ode mnie.

– Dzięki za propozycję, ale ostatnio miałem wokół siebie zbyt duże ludzi. Chciałbym spędzić trochę czasu w samotności. Czy mogę skorzystać z łodzi?

– Trzecia od końca nabrzeża – odrzekł Jepsen. – Kluczyki są w stacyjce.

– Dziękuję za pomoc. Przepraszam, ale chciałbym się rozpakować. Potem przejdę się po miasteczku, żeby rozprostować kości.

Jepsen powiedział Austinowi, żeby dał mu znać, gdyby czegoś potrzebował.

– I niech pan się ciepło ubiera – dodał od drzwi. – Pogoda tutaj szybko się zmienia.

Austin skorzystał z rady, włożył na sweter kurtkę i wyszedł na dwór. Stał na ganku i wdychał chłodne powietrze. Teren opadał stopniowo do morza. Austin miał dobry widok na port, nabrzeże rybackie i łodzie. Wrócił ścieżką do swego samochodu i pojechał do miasteczka.

Pierwszy postój zrobił przy ruchliwym nabrzeżu rybackim, gdzie traulery wyładowywały połów. W górze krążyły wrzeszczące ptaki. Austin odnalazł swoją łódź. Była przycumowana w miejscu opisanym przez Jepsena. Miała solidny, drewniany kadłub, około sześciu metrów długości, wysoki dziób i rufę. Wbudowany na stałe silnik wyglądał na nowy i dobrze utrzymany. Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak powiedział Jepsen. Austin uruchomił silnik i słuchał go przez kilka minut. Zadowolony z jego pracy, wyłączył zapłon i poszedł z powrotem do samochodu. Po drodze spotkał wdowę po pastorze. Wychodziła z zatoki wyładunkowej.

– Witaj, Amerykaninie – powiedziała z przyjaznym uśmiechem. – Znalazł pan Gunnara?

– Tak, dziękuję.

Trzymała rybę zawiniętą w gazetę.

– To moja kolacja. Nazywam się Pia Knutsen.

Uścisnęli sobie ręce. Pia miała ciepłą, mocną dłoń.

– Miło mi. Kurt Austin. Podziwiałem widoki. Skaalshavn to piękne miejsce. Zastanawiałem się, co ta nazwa może znaczyć po angielsku.

– Rozmawia pan z nieoficjalnym historykiem tego miasteczka. Skaalshavn to Port Czaszki.

Austin zerknął na morze.

– Od kształtu zatoki?

– Och, nie. To ma związek z przeszłością. Kiedy osiedlili się tu wikingowie, w kilku grotach znaleźli czaszki.

– Ktoś tu był przed wikingami?

– Zapewne irlandzcy mnisi, a może ktoś jeszcze wcześniej. Groty są po drugiej stronie półwyspu, przy porcie z dawną stacją wielorybniczą. Połowy były coraz większe, zrobiło się tam za ciasno i rybacy przenieśli się tutaj.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: