– Obaj myliliśmy się – powiedział Nighthawk. – Nasz hotel z Las Vegas to hangar dla sterowca.

Green przyglądał się uważnie ogromnemu statkowi powietrznemu.

– Widziałeś kiedyś stare materiały filmowe o “Hindenburgu”, wielkim zeppelinie, który spłonął w latach trzydziestych XX wieku?

– Ale co taki sterowiec robi tutaj?

– Chyba niedługo się dowiemy – odparł Green.

Lądujący sterowiec opuścił się do wnętrza budowli, jej ruchome części wróciły na miejsce i kopuła odzyskała półkulisty kształt. Wkrótce potem rozsunęły się wrota od strony placu i pojawiła się grupa mężczyzn. Mieli czarne mundury i śniadą cerę. Otoczyli mężczyznę z dużą głową i potężnymi ramionami.

Mężczyzna podszedł do krawędzi placu i przyjrzał się postępom w budowie. Nighthawk nie zwracał wcześniej większej uwagi na robotników. Ale teraz zauważył, że w przeciwieństwie do umundurowanych mężczyzn są w dżinsach i koszulach roboczych i pilnują ich uzbrojeni ochroniarze.

– O, cholera! – szepnął.

– Co takiego? – zapytał Green.

– To ludzie z mojej wioski. Są tam mój brat i ojciec. Ale nie widzę matki ani innych kobiet.

Przywódca szedł wzdłuż krawędzi placu, kontynuując inspekcję. Ochroniarze pilnujący robotników obserwowali swojego szefa. Korzystając z ich nieuwagi, jeden z pracujących przesunął się bliżej drzew. Rzucił łopatę i zaczął uciekać. W biegu lekko utykał i jego ruchy wydały się Benowi znajome.

– To mój kuzyn! Poznaję po tym, jak biegnie. Kiedy byliśmy dziećmi, uszkodził sobie stopę.

Jeden z ochroniarzy zerknął za siebie i zobaczył uciekiniera. Uniósł broń do strzału, ale na rozkaz przywódcy opuścił lufę. Mężczyzna z dużą głową podszedł do sterty narzędzi i chwycił metalowy łom z ostrym końcem. Odchylił się do tyłu jak oszczepnik i rzucił go z całą siłą krępego, muskularnego ciała.

Pocisk poszybował w powietrzu z metalicznym błyskiem. Leciał po wysokiej, zakrzywionej trajektorii. Trafił robotnika prosto między łopatki. Uciekinier upadł, przygwożdżony do ziemi niczym motyl w albumie kolekcjonera. Przywódca zdążył się już odwrócić i nawet tego nie widział.

Cała scena – nieudana ucieczka i zabójstwo – trwała zaledwie kilka sekund. Nighthawk obserwował ją nieruchomo, teraz rzucił się naprzód i wypadł z ukrycia. Green próbował go zatrzymać, ale Ben wyrwał mu się i podbiegł do zabitego kuzyna.

Green dogonił młodego Indianina, złapał wpół i powalił na ziemię. Byli wyraźnie widoczni w jasnym świetle reflektorów. Nighthawk zobaczył lufy wycelowane w ich kierunku i jego instynkt zwyciężył.

Dali nura między drzewa. Huknęły strzały i Green upadł. Nighthawk zatrzymał się i wrócił po przyjaciela, ale pocisk roztrzaskał Joshowi czaszkę. Nighthawk pobiegł dalej, spod jego stóp wytryskiwały fontanny ziemi. Zagłębiał się w las. Na głowę sypały mu się gałęzie ścinane kulami. Przedzierał się między drzewami, dopóki nie dotarł do jeziora. Jego kroki zadudniły na pomoście.

Szkoda, że Green nie zachował jednego kluczyka zapłonowego skuterów wodnych. Wydobył z pochwy nóż myśliwski i przeciął cumy. Odepchnął łodzie jak najdalej od nabrzeża. Zerwał brezent z kanu, odbił od pomostu i zaczął szaleńczo wiosłować. Był na jeziorze, gdy zobaczył błyski z luf i usłyszał terkot broni automatycznej. Ochroniarze strzelali na ślepo i pociski trafiały w wodę daleko od łodzi.

Kanu mknęło po jeziorze, dopóki nie znalazło się poza zasięgiem ognia. Nighthawk nadal wiosłował z całych sił. Na drugim brzegu mógł zniknąć w gęstym lesie. Na wodzie nigdy nie jest zupełnie ciemno, jej powierzchnia odbija i powiększa nawet najmniejszą plamkę światła. Ale teraz jezioro wokół Bena rozjarzyło się jak po dodaniu chemicznego środka luminescencyjnego. Odwrócił się i przekonał, co to takiego.

Z tyłu bił w niebo szeroki snop światła. Otwierała się kopuła. Sterowiec unosił się wolno. Kiedy był kilkadziesiąt metrów nad wierzchołkami drzew, skierował się w stronę jeziora. Oświetlony z dołu upiornym blaskiem, przypominał jakiegoś mitycznego potwora. Skręcił ostro i poleciał wzdłuż brzegu. Pod jego brzuchem rozbłysły reflektory i zaczęły badać wodę.

Po pierwszym przelocie statek powietrzny zawrócił równoległym kursem. Nie kręcił się nad jeziorem na chybił trafił, lecz prowadził metodyczne poszukiwania, poruszając się tam i z powrotem jak kosiarka do trawy. Nighthawk wiosłował co sił, ale wiedział, że za kilka minut światła pląsające po powierzchni wody wyłowią z mroku jego łódź.

Sterowiec znów zawrócił i leciał teraz prosto na kanu. Po wykryciu łódź byłaby łatwym celem. Nighthawk wiedział, że ma tylko jedno wyjście.

Wyciągnął nóż myśliwski i przebił dno kanu. Do wnętrza wtargnęła zimna woda i zalała go do pasa. Sięgała mu do szyi, kiedy statek powietrzny przesłonił niebo niemal dokładnie nad nim. Warkot silników zagłuszył wszystkie inne dźwięki.

Nighthawk schylił głowę i przytrzymał pod powierzchnią tonącą łódź. Woda w górze zrobiła się biała od światła szperaczy, potem znów zapadła ciemność. Ben nie wynurzał się, dopóki starczyło mu tlenu. Wreszcie wystawił głowę nad wodę, łapiąc gwałtownie powietrze.

Sterowiec znów zawracał. Nighthawk usłyszał nowy dźwięk, zmieszany z odgłosem silników – wycie skuterów wodnych. Musieli mieć zapasowe kluczyki zapłonowe. Popłynął na skos, żeby oddalić się od wioski.

Kilka minut później zobaczył na jeziorze reflektory pędzących skuterów. Kierowały się prosto do opuszczonej wioski. Nighthawk płynął, dopóki nie poczuł pod stopami miękkiego mułu. Wypełzł na brzeg. Był wykończony, ale odpoczywał tylko przez chwilę, kiedy wyżymał mokrą koszulę.

Wzdłuż plaży zbliżały się do niego światła.

Nighthawk po raz ostatni spojrzał smutno na drugą stronę jeziora, a potem wtopił się w las jak widmo.

20

Na opalonej twarzy Austina pojawił się szeroki uśmiech, kiedy pod oponami taksówki zachrzęścił żwir na długim podjeździe w Fairfax w Wirginii. Austin zapłacił za kurs z lotniska Dullesa i wbiegł po stopniach do starej wiktoriańskiej przystani z widokiem na Potomac. Wrzucił worek marynarski za próg, rozejrzał się po mieszkaniu-pracowni i przypomniał mu się znajomy fragment wiersza Roberta Louisa Stevensona: Żeglarz powrócił do domu, powrócił z morza.

Pełen kontrastów dom przypominał swojego właściciela. Austin był człowiekiem czynu – silnym, odważnym i szybkim – z którym należało się liczyć. Jednocześnie jednak potrafił wyważyć każdą sprawę i często inspirowały go wielkie umysły przeszłości. W pracy używał najnowszych zdobyczy techniki, ale jego szacunek dla historii symbolizowała para pistoletów pojedynkowych, wiszących nad kominkiem. Miał ponad dwieście kompletów i stale powiększał kolekcję, mimo ograniczonych możliwości finansowych.

Jego podwójną osobowość odzwierciedlały wygodne, kolonialne meble z ciemnego drewna, kontrastujące z gładkimi białymi ścianami, jak w nowojorskiej galerii sztuki, ozdobionymi oryginałami współczesnego malarstwa. Długie półki uginały się pod ciężarem setek książek, wśród których były pierwsze wydania Josepha Conrada i Hermana Melville’a oraz dzieła wielkich filozofów. Austin potrafił godzinami studiować Platona i Kanta, natomiast w jego obszernej kolekcji muzycznej dominował nowoczesny jazz. Niewiele wskazywało na to, że niemal cały czas spędza na morzu i pod wodą. Wyjątkiem był obraz klipra i kilku innych żaglowców, zdjęcie jachtu Austina pod pełnymi żaglami i model jego wyścigowego hydroplanu w szklanej gablotce.

Kurt włożył dużo serca w przebudowę przystani na dom mieszkalny. Wiele rzeczy zrobił sam. Pracując w NUMA, a przedtem w CIA, podróżował po całym świecie. Jednak po wykonaniu zadania zawsze wracał do swojego zacisznego portu, gdzie mógł opuścić żagle i rzucić kotwicę. Pomyślał, że do pełnej analogii z zakończeniem rejsu brakuje tylko grogu.

Wszedł do kuchni i wlał do szklanki ciemny rum jamajski i piwo imbirowe. Lód przyjemnie dźwięczał o szkło, gdy Austin otwierał wszystkie drzwi, żeby pozbyć się zapachu stęchlizny. Wyszedł na pomost, odetchnął głęboko świeżym powietrzem znad rzeki i popatrzył na wolno płynący Potomac w ostatnim blasku dnia. Nic się nie zmieniło. Rzeka była piękna i spokojna jak zawsze.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: