Austin mocno ścisnął dłoń Therri.

– Gotowa? – szepnął.

Odpowiedziała mu takim samym uściskiem.

– Odjazd!

Austin gwałtownie skręcił w lewo, omal nie odrywając Therri od ziemi. Rzucił się w kierunku luki między przeciwnikami. Spróbowali go zablokować, niczym obrońcy na boisku, powstrzymujący szarżującego napastnika. Jednak Austin w ostatniej chwili zmienił kierunek. Puścił dłoń Therri i z całej siły walnął ręką w brzuch przeciwnika po lewej stronie. Facet wydał odgłos zepsutej maszyny parowej i zgiął się wpół.

Zaatakowali następni z toporkami w rękach. Austin wykorzystał odbicie od pierwszego przeciwnika, uniósł się z przysiadu i zmiótł innego drugą ręką. Uderzenie poderwało tamtego do góry. Toporek poleciał na trawę.

Therri nie odstępowała Austina. W kilku susach dopadli sań. Psy zauważyły ich i nadstawiły uszu. Austin chwycił i mocno przytrzymał ramę pojazdu, żeby zaprzęg nie wyrwał naprzód. Therri wskoczyła na platformę z metalowej siatki, usiadła, wyciągnęła nogi do przodu i złapała się pionowych wsporników przed sobą. Austin kopnięciem zwolnił hamulec.

– Jazda! – krzyknął wyraźnym, rozkazującym głosem.

Woźnica zaprzęgu zapewne używał innuickich komend, ale psy zrozumiały ton Austina. Mimo że Kurt był człowiekiem morza, nie brakowało mu umiejętności przydatnych na lądzie. Niestety nie potrafił prowadzić psich zaprzęgów. Próbował parę razy przy okazji wypraw na narty, ale przekonał się, że nie jest to łatwa sprawa. Zawodnik musi balansować na płozach o szerokości ostrza noża i panować nad stadem zwierząt, które zaledwie kilka pokoleń wcześniej były dzikimi wilkami. Psy zaprzęgowe są niepozornie małe, ale w krótkich łapach całej grupy drzemie niewiarygodna siła.

Austin wiedział również, że woźnica musi być liderem stada, żeby zwierzęta reagowały na jego komendy. Psy zerwały się na nogi, zanim zdążył wydać rozkaz. Lina łącząca je z saniami napięła się i szarpnięcie omal nie wyrwało mu kierownicy z rąk. Przebiegł kilka kroków, żeby pojazd łatwiej się rozpędził, potem wskoczył na sanie i pozwolił psom działać. Ujadały głośno, zadowolone, że mogą robić to, co najlepiej umieją, czyli pędzić przed siebie.

Od momentu, kiedy Austin chwycił ramę sań, minęły zaledwie sekundy. Ludzie Umealiqa próbowali przeciąć pojazdowi drogę. Psy były szybsze. Szczekały radośnie, oddalając się od pościgu. Kiedy sanie znalazły się w bezpiecznej odległości od przeciwników, Austin zaczął eksperymentować z prowadzeniem zwierząt. Wykrzykiwał kierunki, każąc psom skręcać w lewo lub w prawo, i z zadowoleniem stwierdził, że zaprzęg jest wielojęzyczny. Sterowanie wymagało poruszania kierownicą z wyczuciem, zwłaszcza na zakrętach. Zbyt gwałtowny obrót powodował zarzucanie pojazdu, choć przy obciążeniu dwiema osobami koła nie odrywały się od ziemi.

Ciężar ograniczał również prędkość, ale Austin nie przejmował się tym. Uważał, że jadą szybciej niż biegnący człowiek, zwłaszcza tęgi Umealiq i jego krótkonoga banda. Stracił pewność siebie, kiedy się obejrzał. Umealiq ścigał ich drugimi saniami. Austin skręcił z trawy w alejkę. Pojazd nabrał prędkości na gładkim asfalcie, jednak jazdę utrudniało teraz omijanie ludzi. Lawirował między przeszkodami jak slalomista. Omal nie potrącił młodej pary, potem otarł się o mężczyznę z małym pudełkiem, który zaczął wrzaskliwie szczekać. Zepchnął na trawę dziewczynę na rolkach. Obrzuciła go wyzwiskami. Poganiał psy, żeby jeszcze przyspieszyły. Towarzyszyły mu gniewne okrzyki i przekleństwa.

Austin zastanawiał się, jak długo wytrzyma zaprzęg pędzący z pełną szybkością. Doszedł do wniosku, że nie ma zbyt wiele czasu. Psy były przyzwyczajone do biegania na mrozie po śniegu. Miały grubą warstwę sierści i mogły się wkrótce przegrzać w ciepły wieczór. Rozejrzał się dookoła. Jechali w poprzek Mall i oddalali się od muzeum w kierunku Smithsonian Castle. Spojrzał do tyłu. Umealiq zbliżał się. Było tylko kwestią czasu, kiedy ich dogoni.

– Luz! – rozkazał psom i nacisnął hamulec, żeby dobrze zrozumiały jego komendę. Zwolniły.

– Co ty robisz? – zdziwiła się Therri.

– Wyskakuj!

– Co?!

– Wyskakuj i biegnij do Smithsonian. Tam jest jasno i są ludzie. Nie ucieknę mu z tobą na pokładzie. On chce dopaść tylko mnie.

Therri zamierzała protestować, ale uświadomiła sobie niebezpieczeństwo. Zeskoczyła z platformy i zaczęła biec. Austin popędził krzykiem psy. Zaprzęg znów wystartował na złamanie karku. Sanie były teraz lżejsze, zwrotniejsze i szybsze. Zauważył, że Umealiq nadal go ściga. Therri była bezpieczna. Kiedy jednak przyhamował, żeby mogła wysiąść, Umealiq zmniejszył dzielący ich dystans.

Oczy Austina zalewał pot spływający po czole. Wytarł twarz rękawem smokingu i zerknął przez ramię. Pościg zbliżał się. Austin ominął kolejnego przechodnia i spojrzał przed siebie. W oddali widział biały obelisk Waszyngtona. Koło pomnika mogli znajdować się uzbrojeni ludzie z ochrony, ale wątpliwe, żeby dotarł tak daleko. Psy zaczynały odczuwać zmęczenie. Biegły trochę wolniej. Sanie zachowywały się jak samochód, kiedy kończy się benzyna. Popędził zaprzęg cmokaniem, które słyszał u zawodników podczas wyścigu.

Ulicą przed nim przejeżdżały samochody. Jeśli dopisze mu szczęście, ruch uliczny może go odgrodzić od pościgu. Sanie wypadły z Mall na chodnik. Austin zobaczył lukę między dwoma jadącymi autami i wycelował w nią w nadziei, że zdąży przedostać się na drugą stronę. Psy zawahały się, ale popędził je. Przewodnik zaprzęgu zeskakiwał z krawężnika, gdy przed saniami, jak spod ziemi, pojawiła się ciężka limuzyna.

Austin mocno szarpnął kierownicę. Pies przewodnik zdążył zmienić kierunek i skręcić w prawo. Sanie przechyliły się niczym lawirująca żaglówka. Austin skontrował ciałem, sanie opadły z powrotem na cztery koła. Psy pociągnęły je po chodniku. Umealiq ściął zakręt i znalazł się kilka metrów od Austina.

Dwa pojazdy pędziły chodnikiem jak rydwany w filmie Ben Hur. Austin zrezygnował z kierowania i zdał się na psy, które lepiej od niego omijały przechodniów. Koncentrował się tylko na tym, żeby nie spaść. Sanie jechały tuż obok siebie, niemal się stykały. Umealiq wyciągnął pistolet i wycelował w Kurta.

Austin poczuł się tak, jakby miał namalowaną na czole tarczę strzelniczą. Ale oddanie celnego strzału nie było łatwe. Ponieważ Umealiq trzymał teraz kierownicę jedną ręką, sanie jechały wężykiem i nie mógł dokładnie wycelować. Mimo to nacisnął spust.

Pocisk chybił, poszedł za wysoko. Austin pomyślał, że to słaba pociecha. Umealiq będzie strzelał, dopóki nie opróżni magazynka. Przy okazji może zranić lub zabić kogoś innego. Kurt zadziałał instynktownie – mocno nacisnął hamulec. Sanie Eskimosa wysunęły się trochę do przodu. Austin powtórzył sztuczkę Umealiq z wyścigu i skręcił w prawo. Jego przednie koło zawadziło o tylną oponę drugiego pojazdu i Umealiq musiał walczyć o utrzymanie kontroli nad saniami.

Manewr był ryzykowny, ale dał pożądany efekt. Przy uderzeniu kierownica wyślizgnęła się ze spoconej dłoni Umealiqa. Przednie koła sań skręciły ostro, pojazd zarzucił i przewrócił się. Eskimos wypadł na chodnik, wypuścił z ręki pistolet, przetoczył się kilka razy i znieruchomiał. Jego psy pędziły dalej, wlokąc leżące na boku sanie.

Zaprzęg Austina pędził w kierunku Constitution Avenue. Zawołał do przestraszonych hukiem wystrzału psów, żeby stanęły i wdepnął hamulec, ale bez skutku. Wypadli na ruchliwy bulwar.

Sanie oderwały się od krawężnika, uniosły w powietrze i opadły na cztery koła, aż Austinowi zagrzechotały zęby. Rozległ się przeraźliwy pisk opon, kiedy kierowca wielkiego jak dom samochodu rozpaczliwie nacisnął hamulec i potężna, chromowana osłona chłodnicy zatrzymała się centymetry od Austina. Kurt dostrzegł przerażoną twarz za przednią szybą. Kierowcy oczy wychodziły z orbit, gdy patrzył na woźnicę w smokingu, pędzącego psim zaprzęgiem przez najbardziej ruchliwy bulwar w Waszyngtonie.

Dookoła piszczały opony hamujących samochodów, potem rozległ się łomot, gdy ktoś uderzył w czyjś tylny zderzak. Nastąpiła reakcja łańcuchowa kolejnych zderzeń. Śmierdziało spaloną gumą. Austin dotarł cało na drugą stronę szerokiej alei i psy wdrapały się na chodnik. Sanie jechały na tyle wolno, że zdążył z nich zeskoczyć, zanim uderzyły w krawężnik. Psy były wykończone gonitwą w obcym im upale i nie zamierzały dalej biec. Położyły się, ciężko dysząc z wywieszonymi językami.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: