– Przypuszczam, że to nie było tak – wpadł jej w słowo Jupiter. – Nie zapominajmy o poduszce. Czy dorosły człowiek zabierałby z sobą poduszkę, gdyby zamierzał zniknąć? Tak jak dziecko zabiera ulubiony kocyk? A co znaczył odgłos, który usłyszał Pete? Odgłos upadającego ciała? A skąd się wziął ogień na kominku?

– Co właściwie z tym ogniem? – zapytała Marilyn. – Ten głuchy łoskot mógł być tylko… tylko komedią. Ojciec jest do wszystkiego zdolny. Wszystko, co robi jest grą. Uważa, że jak mnie dostatecznie zdenerwuje, zrozumiem, o co mu chodzi.

Jupe potrząsnął głową.

– A czy równie logiczny nie wydaje się wniosek, że pani ojciec spalił coś na kominku, żeby nie wpadło w ręce niepożądanej osoby? I że ktoś go uprowadził, używając poduszki do stłumienia jego krzyków?

Marilyn spojrzała na niego i twarz jej pobladła.

– Chcesz powiedzieć, że został porwany?

Jupe skinął głową.

Marilyn zamyśliła się na chwilę.

– Trzeba zawiadomić policję! – wykrzyknęła wreszcie.

ROZDZIAŁ 4. Koniec przyjęcia

– Twój tato znikł? Naprawdę? – rudowłosa dziewczyna otworzyła szeroko oczy. Kłopotliwe położenie Marilyn bawiło ją równie serdecznie jak zejście Pete'a z piętra po drzewie.

Znajdowali się w holu na parterze. Marilyn wciąż trzymała rękę na telefonie. Skończyła właśnie rozmowę z komendą policji w Rocky Beach. Obiecali przyjechać natychmiast.

– To zabawa, tak? – mówiła rudowłosa. – Jak taka gra towarzyska, w której jedna osoba udaje ofiarę morderstwa i wszyscy mają rozwiązać zagadkę: kto zabił?

– Och, zamknij się, Betsy – powiedziała Marilyn. – To nie jest żadna zabawa.

Ale rudowłosa wcale jej nie słuchała.

– A więc mamy zgadnąć, gdzie jest twój tato, tak? Albo kto spowodował jego zniknięcie. Tak, to jest to. Kto miałby jakiś motyw?

– Betsy, jesteś głupia – powiedziała Marilyn.

W holu ukazał się gładkolicy młodzieniec, wyraźnie zirytowany. Jupe wiedział już, że jest to narzeczony Marilyn. Nazywał się Jim Westerbrook i był jej szkolnym kolegą. Pani w szarej, jedwabnej sukni była jego matką. Przybyli samolotem z Bostonu specjalnie na przyjęcie.

Wcześniej, po południu, Jupe natknął się na matkę Jima, kiedy sprawdzała palcem czystość parapetów. Zastanawiał się, czy cieszy ją fakt, że syn wżeni się w rodzinę Pilcnerów.

– Gdzie ty się podziewasz? – zwrócił się Westerbrook do Marilyn – wszyscy o ciebie pytają.

– Szukałam ojca.

– Doprawdy? Dlaczego? Wciąż ma taki zły humor? Nie zawracaj sobie nim głowy.

Jupe skrzywił się słysząc te słowa. Marilyn cofnęła się i rzuciła Westerbrookowi piorunujące spojrzenie.

– Czy ci się to podoba, czy nie, to jest mój ojciec! – poszła zamaszyście do salonu i krzyknęła do orkiestry, żeby przerwano grę.

Grali jednak z takim zapamiętaniem, że musiała wrzasnąć trzy razy, nim wreszcie muzyka ucichła. Marilyn zwróciła się do gości:

– Mój ojciec… mój ojciec zasłabł po południu. A teraz… no więc, teraz nie wiadomo, gdzie jest. Nie możemy go znaleźć. Czy może ktoś z państwa go widział? Może ktoś zauważył, jak schodził ze schodów?

Wśród zebranych przebiegł szmer. Uczestnicy przyjęcia popatrywali na siebie. Kilku panów wzruszyło ramionami. Jupe zauważył kilka uśmiechów i niejedno znaczące spojrzenie. Nikt się jednak nie odezwał. Nikt nie widział Jeremy'ego Pilchera.

Na podjazd zajechał samochód policyjny i dwóch policjantów podeszło do drzwi frontowych. Pete wpuścił ich, a Marilyn i Sanchez wprowadzili do gabinetu po drugiej stronie holu.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, wśród gości podniosły się podekscytowane szepty. Wtem tęgi, starszy pan o czerwonej twarzy powiedział głośno:

– Dobrze!

– Harold, cokolwiek masz do powiedzenia, zachowaj to dla siebie – uciszyła go stojąca obok kobieta.

– A dlaczego właściwie – Harold wyciągnął cygaro. – Dlaczego mam nie powiedzieć tego na przykład, że ktoś się wreszcie dobrał do starego pirata?

– Cii! – syknęła kobieta. – I jeśli zamierzasz palić, wyjdź na dwór. Fuj! – zaczęła się wachlować gwałtownie torebką.

Do kobiety zwrócił się z ironicznym uśmiechem jasnowłosy mężczyzna.

– Nie wierzy pani, że Jeremy Pilcher jest piratem? A może nie mówi pani tego jedynie z grzeczności?

– Uważaj, Durham – odezwał się człowiek w okularach bez oprawek. – Nie zapominaj, że przyjmujesz od niego zlecenia.

– Jak mógłbym o tym zapomnieć! Jest moim najcenniejszym klientem. Co ci się stało, Ariago? Nagły przypływ lojalności? Czy raczej starasz się coś ukryć?

Mężczyzna w okularach mówił nieco bełkotliwie i Jupe pomyślał, że chyba wypił za dużo.

– Co mianowicie ukryć? – zapytał Ariago.

– A choćby tylko fakt, że nie cierpiałbyś specjalnie, gdyby Pilcherowi coś się stało. To całkiem możliwe, prawda? Biorąc choćby pod uwagę jego kartoteki.

Kilka osób wydało cichy okrzyk. Kilka innych sprawiało wrażenie zajętych rozmową z sąsiadami. Matka Jima przytknęła do skroni koronkową chusteczkę i powiedziała:

– Och, Jim, tu tak gorąco. Może wyjdziemy na chwilę do ogrodu.

Westerbrook zdawał się jej nie słyszeć. Harry Burnside, który zrobił już, co do niego należało, i przyglądał się z progu gościom, uśmiechał się dość złośliwie.

– Kiedy stałeś na czele “Południowych Sklepów Specjalistycznych” – mówił Dumam – prowadziłeś negocjacje z budowniczym nowej filii w Pomonie. Świetna robota, jeśli się potrzebuje dodatkowej gotówki. O ile wiem, dostawcy są bardzo hojni, kiedy się nie sprawdza dokładnie ich rachunków.

– To jest obrzydliwe kłamstwo! – krzyknął Ariago. – Jak mogłeś o czymś takim w ogóle pomyśleć! Chyba że sam uprawiasz takie machinacje.

Durham milczał. Ariago uśmiechnął się złośliwie.

– Pilcher ma coś na ciebie, Durham, co? Podobno dorobiłeś się dużych pieniędzy na giełdzie. Pilcher mówił, że prawdopodobnie obracałeś pieniędzmi twoich klientów.

– Zamknij się! – krzyknął Durham.

– Czy Pilcher już cię oskarżył? Czy cię to rozzłościło na tyle, żeby…

Ariago urwał nagle. Rozejrzał się wokół, zdając sobie sprawę, że robią z siebie okropne widowisko i że wszyscy słyszą oskarżenia, którymi się nawzajem obrzucają.

Mężczyzna z cygarem spojrzał na zegarek.

– Nie miałem pojęcia, że jest tak późno – powiedział głośno. Nawet on miał już tego dość. – Czy sądzicie, że policja przetrzyma długo Marilyn? My naprawdę musimy już iść.

Stało się to dla wszystkich sygnałem. Starsi spośród gości podawali sobie ręce na pożegnanie. Jupe słyszał, jak dwaj panowie umawiają się na następny dzień. Młodzi przyjaciele Marilyn byli mniej oficjalni. Wysypali się gromadą do ogrodu i poszli sobie.

Przyjęcie dobiegło końca. Większość gości rozeszła się i Harry Burnside ze swymi pracownikami zaczął sprzątać stoły. Krzepki pomywacz pozdejmował różowe obrusy ze stołów w ogrodzie i zaniósł je do dużego kosza na kółkach, który stał w kącie holu. Barman układał butelki w kartonach.

Jupiter, Pete i Bob pomogli złożyć krzesła i stoły i wynieśli je do ciężarówki Burnside'a, a pomywacz załadował wszystko wraz z koszem i obrusami.

Tymczasem z gabinetu wyszła Marilyn z policjantami. Sanchez zaprowadził ich na piętro, a Marilyn weszła do salonu.

Jim Westerbrook czekał na nią z miną człowieka, który wolałby znaleźć się gdzie indziej.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Sama nie wiem. Po prostu nie wiem, co o tym myśleć, czy powinnam się aż tak niepokoić. Mój ojciec mógł to wszystko zaaranżować. Jest przebiegły i naprawdę nie chciał mi urządzić tego przyjęcia. Wydał je, żeby mieć spokój. Możliwe, że wejdzie tu za chwilę i będzie sobie stroił żarty, jak to mi napędził stracha. Ale przypuśćmy, że się mylę i że naprawdę jest w kłopotach?

– Co mówią gliny? – zapytał Westerbrook.

– Powiedzieli, że zrobią dochodzenie w tej sprawie. Mówili, że jeśli nawet zaginął, to stało się to niedawno. Pytali, czy jest ekscentrykiem. Ha! Jeszcze jakim! Pytali, czy ma wrogów. Co za pytanie! Jeszcze ilu! Chcieli, żebym podała ich nazwiska. Mogłabym im podać książkę telefoniczną Los Angeles.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: