Raz Bobowi zdawało się, że znowu słyszy kroki, ale tak ciche, że nie był pewien, czy je naprawdę słyszy.

Wreszcie słabe światło zaczęło się sączyć przez okna. Niedługo wzejdzie słońce. Długie, męczące czuwanie dobiegło końca.

Ale nagle! Jupe zesztywniał, słysząc szczęk klucza w zamku na dole! Tylne drzwi! Ktoś je otwierał. Ktoś, kto ma klucz!

Jupe wstał z fotela. Broń! Nie może zejść na dół bez broni!

Bob odrzucił koc. Jupe przytknął palec do ust. Zdjął ze ściany obok drzwi na strychu sczerniały, miedziany talerz. Był to jedyny ciężki przedmiot pod ręką. Niezbyt poręczna broń, ale musi starczyć.

Zbiegł na dół tylnymi schodami. Bob podążał tuż za nim. Zatrzymał się u podnóża schodów i patrzył przez kuchnię na drzwi od podwórza. Ich górna część była przeszklona, ale na szybie zaciągnięto roletę. Nie mogli zobaczyć, kto otwiera drzwi.

Jupe szedł ku nim, trzymając talerz w pogotowiu.

Drzwi uchyliły się, Jupe podniósł talerz, szykując się do zadania ciosu.

ROZDZIAŁ 7. Tajna kartoteka

– Wszyscy święci!

Siwowłosa kobieta odchyliła się i uniosła ręce w obronnym geście.

Jupe'a sparaliżowało ze zdumienia. Zamarł z podniesionym w górę miedzianym talerzem. Uprzytomnił sobie w jednej chwila że siwowłosa kobieta z siatką na zakupy nie stanowi zagrożenia.

– Bardzo przepraszam – powiedział i opuścił talerz.

– Policja! – krzyknęła kobieta. – Na pomoc!

Odwróciła się i zaczęła uciekać.

– Nie, proszę zaczekać! – wołał Jupe. – Chwileczkę!

Ze schodów zbiegła pędem Marilyn w szlafroku i boso.

– Panj McCarthy, proszę nie uciekać!

Krzycząc wyminęła Jupe'a i pobiegła za kobietą. Dopadła jej już na zewnątrz domu, w ogrodzie.

– Proszę nie odchodzić! To tylko Jupe i Bob. Oni nie są groźni, naprawdę.

Kobieta dała się wciągnąć z powrotem do kuchni.

– Bob, Jupe, to jest pani McCarthy, gospodyni mojego ojca. Jupe i Bob są moją ochroną osobistą – przedstawiła Marilyn.

Pani McCarthy patrzyła na chłopców z wściekłością. Dyszała ciężko. Jupe domyślił się, że sprint przez ogród był dla niej największym wyczynem sportowym od lat.

– Osobista ochrona, co? – wyrzuciła wreszcie. – Od kiedy to jesteś takim skarbem, że potrzebujesz ochrony? Gdzie twój ojciec? Myślę, że on jest wystarczającą ochroną przed wszystkim. Stary cietrzew wystraszyłby samego diabła, gdyby ten się odważył tu przyjść.

– Taty nie ma. Znikł. Wczoraj. Został porwany.

– Porwany? Nie mówisz chyba serio!

Marilyn zapewniła ją, że nie żartuje. Opowiedziała o tajemniczym zniknięciu ojca i pokazała list porywacza.

– Chłopcy pomagają mi go odnaleźć. W tej chwili szukamy jakiejś książki biskupa. Czy słyszała pani kiedyś, żeby tato wspominał coś o takiej książce?

– Nie. Jak wiesz, twój ojciec nie obcował z duchowieństwem. Czy jesteś pewna, że ktoś tu wszedł, porwał ci ojca, a potem wysłał list? Wiesz, że twemu ojcu, podobnie zresztą jak mnie, nie podoba się ten blady wymoczek, którego sobie wbiłaś do głowy. To naprawdę nic ciekawego, jeśli chcesz znać moje o nim zdanie. I upieranie się przy tym przyjęciu było głupotą. Ale ty musiałaś postawić na swoim, co? W dodatku musiało się to odbyć w niedzielę, kiedy mnie tu nie ma. Pewnie twój ojciec chce cię tak nastraszyć, żeby ci się ślubu odechciało.

– Nie, to nie jest tak – powiedziała Marilyn. – W każdym razie ja tak nie uważam. Więc nie mogę ryzykować zaniechania poszukiwań, prawda? Porywacz może z nim zrobić coś strasznego.

Pani McCarthy potrząsnęła głową.

– Nie podoba mi się to wszystko.

Wyjęła fartuch ze swojej siatki, włożyła go na siebie i nie przestając mówić, zabrała się do szykowania śniadania.

– Wszystko przez ten dom. To pechowe miejsce. Zawsze tak było. Zbudował to domisko dawno temu niejaki Harrison Reeves. Mówiła mi o tym Doily Jessup, moja sąsiadka. Reeves był bogatym człowiekiem, ale w dniu, w którym ukończył dom, wszystko stracił. Wiesz, przez ten krach na giełdzie w 1929. Reeves nigdy tu nie zamieszkał i dom stał przez lata pusty. Później, zaraz po moim przyjeździe tutaj z Nowego Yorku, kupiła go rodzina Whitneyów. Pamiętam ich. On był dużym, silnym mężczyzną. Nim minął rok, spadł ze schodów, złamał nogę w biodrze i nigdy już nie chodził jak trzeba.

Po Whitneyach do domu wprowadziła się panna Jensen. Stara panna. Pieniędzy miała więcej, niż potrzebowała, i bardzo je lubiła. Sprowadziła tu swoją siostrzenicę. Pamiętam ją. Miłe stworzonko, ale smutne. Panna Jensen była taka dla niej surowa. Zaraz po szkole kazała jej wracać do domu i pomagać przy gotowaniu obiadu. Twierdziła, że to wyrabia dziecku charakter. Stara sknera oszczędzała na służbie i tyle. Wstyd, wszystkie inne dzieci z sąsiedztwa bawiły się na dworze.

Kiedy dziewczynka miała jakieś czternaście lat, wybuchnęła awantura o jakąś broszkę, która się pannie Jensen zawieruszyła. Powiedziała, że to siostrzenica ją wzięła, i odesłała ją z powrotem do rodziców, obciążoną tym oskarżeniem. Słyszałam, że po paru latach dziewczyna uciekła z domu z jakimś draniem. Rzucił ją później. Ostatnia wiadomość, jaką o niej miałam to czyjaś wzmianka, że podobno pracuje w jakimś sklepie w San Francisco. Pani McCarthy postawiła przed Marilyn i chłopcami jajka na bekonie i tosty, a sama przysiadła z boku stołu z filiżanką kawy.

– Czy słyszała pani kiedyś, żeby w tym domu straszyło? – zapytał Jupiter. – Przy tych wszystkich nieszczęściach, mogły powstać takie pogłoski.

– No, ludzie zawsze mówią takie rzeczy o starych domach. Ja tam nie wiem. Nigdy niczego nie widziałam, ale to jest nieszczęśliwy dom. I czasami, kiedy jest szaro na dworze, mam uczucie, że… coś na mnie patrzy. Nie potrafiłabym tego nazwać, ale tyle wam powiem, że nie zostałabym w tym domu na noc!

– Och, to nonsens! – prychnęła Marilyn.

– Czy słyszała pani, żeby ktoś chodził po strychu? – zapytał Bob.

– Po strychu? Nie. Nigdy nie słyszałam niczego ani na strychu, ani nigdzie. To tylko… takie uczucie, że ktoś tu gdzieś jest.

Markotnie popijała kawę.

Chłopcy nie podjęli tematu. Pani McCarthy nie mogła im pomóc w wyjaśnianiu niesamowitego nocnego zajścia. Było jasne, że nie zdarzyło się dotychczas nic takiego w tym domu.

Po śniadaniu pojechali do składu złomu. Jupe spodziewał się, że ciocia Matylda będzie ciekawa opowieści o Pilcherach, ale tego dnia ciocia nie miała czasu na plotki. W Pasadenie zburzono stary, ceglany dom i wujek Tytus przywiózł ładunek cegieł. Ciocia Matylda poleciła chłopcom oczyścić je z resztek zaprawy. Koło jedenastej przyjechał Pete i pomógł im ułożyć oczyszczone cegły w stertę obok wiekowego drewnianego płotu.

Po uporaniu się z cegłami chłopcy przeszli do domu Jupe'a, leżącego po drugiej stronie ulicy. Umyli się i zrobili sobie kanapki, które zabrali do pracowni Jupe'a.

Mieściła się w narożniku składu, z dala od jego biura i głównej bramy. Osłaniało ją zadaszenie, które biegło wokół całego ogrodzenia. Jupe miał tam warsztat i małą prasę drukarską, którą wydobył ze złomu i samodzielnie wyremontował.

Trzej Detektywi spożywali właśnie ze smakiem kanapki, gdy zaczęło mrugać światło nad warsztatem. Był to sygnał, że w Kwaterze Głównej dzwoni telefon. Jupe spiesznie odsunął żelazną kratę, odsłaniając otwór wielkiej, karbowanej rury. Był to Tunel Drugi, jedno z sekretnych przejść do ich siedziby.

Pękata figura Jupe'a nie była zbyt poręczna w ciasnych przejściach. Ale gdy ktoś pilnie wzywał Trzech Detektywów, Jupe prześlizgiwał się przez rurę z podziwu godną zręcznością. Zginał się wpół, wciskał w otwór i przeczołgiwał pod przyczepą tak szybko, że otwierał klapę w podłodze Kwatery Głównej już przy piątym dzwonku telefonu.

Już więc podnosił słuchawkę, kiedy do przyczepy wgramolili się Bob i Pete. Dzwonił sekretarz Jeremy'ego Pitohera, Raymond Sanchez.

– Marilyn prosiła, żeby do was zatelefonować – mówił. – Szukaliśmy całe rano tej tajemniczej książki, ale nic nie znaleźliśmy. Marilyn przyszło na myśl, że moglibyśmy się czegoś dowiedzieć z dokumentów zawartych w komputerze jej ojca. Tylko że ja nie mogę się do nich dostać, bo nie znamy otwierającego hasła. Więc Marilyn prosi, żebyście przyszli. Może wam się uda wpaść na hasło, którym posługiwał się ten stary kozioł… to znaczy, pan Pilcher.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: