Spenetrowałam małą bieliźniarkę na dole, jadalnię i salon. Zajrzałam do szafy na płaszcze i przeszukałam kieszenie, podczas gdy Lula obserwowała ulicę przez szczelinę między zasłonami.

Wspięłam się na schody i spenetrowałam sypialnie, wciąż mając nadzieję znaleźć okruszek chleba. Łóżka były starannie pościelone. W głównej sypialni na stoliku nocnym leżał magazyn z krzyżówkami. Ani jednego okruszka. Przeszłam do łazienki. Czysta umywalka. Czysta wanna. Apteczka wypełniona po brzegi aspiryną, środkami przeciwko nadkwasotę, tabletkami nasennymi, cukierkami na kaszel, płynem do czyszczenia sztucznej szczęki, maścią na hemoroidy.

Okno nad wanną było otwarte. Wspięłam się na jej brzeg i wyjrzałam. Ucieczka DeChoocha nie budziła już zdumienia. Zeskoczyłam na podłogę i wyszłam z łazienki. Stanęłam na korytarzu i zaczęłam rozmyślać o Loretcie Ricci. Nie było po niej w tym domu nawet śladu. Plam krwi. Oznak jakiejkolwiek walki. Wnętrze wyglądało niezwykle czysto i schludnie. Wczoraj, gdy szukałam DeChoocha, też to zauważyłam.

Żadnych notatek na bloczku przy telefonie. Ani reklamówek z restauracji, rozrzuconych na blacie szafki. Ani skarpet na podłodze. Ani bielizny w koszu. Zresztą co ja wiem? Może cierpiący na depresję starzy ludzie stają się obsesyjnie schludni. A może DeChooch spędził całą noc na zeskrobywaniu krwi z podłogi, a potem zrobił pranie. Rezultat – ani jednego okruszka.

Wróciłam do salonu i z trudem powstrzymałam się od grymasu zniechęcenia. Pozostało jeszcze jedno miejsce do sprawdzenia. Piwnica. Fuj. Piwnice w takich domach jak ten są zawsze ciemne i nieprzyjemne – hałaśliwe piece c.o. i pokryte pajęczynami belki stropowe.

– Chyba powinnam zajrzeć teraz do piwnicy – poinformowałam Lulę.

– Okay – zgodziła się. – Teren nadal czysty.

Otworzyłam drzwi od piwnicy i zapaliłam latarkę. Porysowane schody z drewna, szara cementowa podłoga, oblepione pajęczynami belki stropowe i niesamowite, typowe dla piwnicy odgłosy. Tak jak się spodziewałam.

– Coś nie tak? – spytała Lula.

– Jest nieprzyjemnie.

– Uhm.

– Nie chcę tam schodzić.

– To tylko piwnica – zauważyła Lula.

– A może ty tam zejdziesz?

– Nic z tego. Nienawidzę piwnic. Są nieprzyjemne.

– Masz broń?

– A jak myślisz?

Wzięłam spluwę Luli i ruszyłam ostrożnie schodami w dół. Nie wiem, co zamierzałam zrobić za pomocą tej broni. Może zastrzelić pająka.

W piwnicy stały pralka i suszarka. Była tam też tablica z narzędziami… śrubokręty, klucze, młotki. Warsztat z przytwierdzonym na stałe imadłem. Narzędzia nie nosiły śladów użycia. W kącie dostrzegłam stos kartonowych pudeł. Były zamknięte, ale niezapieczętowane. Taśma, którą zostały sklejone, leżała na podłodze. Zajrzałam do kilku. Ozdoby choinkowe, trochę książek, talerze i półmiski. Ani śladu okruchów chleba.

Wróciłam na górę i zamknęłam drzwi. Lula wciąż wyglądała przez okno.

– Oho! – zawołała.

– Co “oho"? – spytałam. Nienawidzę tego okrzyku.

– Właśnie zajechał radiowóz.

– W mordę!

Chwyciłam smycz Boba i Lulę, po czym ruszyłam biegiem do tylnych drzwi. Wyskoczyliśmy z domu i przekradliśmy się na małą werandę, która służyła jako tylny ganek Angeli. Lula otworzyła z impetem drzwi i wszyscy wskoczyliśmy do środka.

Angela siedziała z matką przy małym kuchennym stole, racząc się kawą i ciastem.

– Na pomoc! Policja! – wrzasnęła matka Angeli, kiedy wpadliśmy do domu.

– To Stephanie! – krzyknęła do matki Angela. – Pamiętasz Stephanie?

– Kogo?

– Stephanie!

– Czego chce?

– Zmieniłyśmy zdanie co do ciasta – wyjaśniłam, odsuwając krzesło i siadając.

– Co? – wrzasnęła matka Angeli. – Co?

– Ciasto! – odkrzyknęła Angela matce. – Chcą trochę ciasta.

– Daj im, na litość boską, zanim nas zastrzelą.

Lula i ja spojrzałyśmy na broń w mojej dłoni.

– Może lepiej to schowasz – zauważyła Lula. – Po co starsza dama ma sobie zapaskudzić majtki?

Oddałam broń Luli i wzięłam kawałek ciasta.

– Proszę się nie bać! – wrzasnęłam. – To tylko straszak.

– Wygląda jak prawdziwy! – odwrzasnęła matka Angeli. – Zupełnie jak czternastostrzałowy glock, kaliber czterdzieści. Można wywalić nim porządną dziurę w ludzkiej głowie. Sama taki nosiłam, ale przerzuciłam się na strzelbę, kiedy wzrok mi się pogorszył.

Do tylnych drzwi zapukał Carl Costanza i wszystkie podskoczyłyśmy jak na zawołanie.

– Objeżdżaliśmy rejon i zobaczyliśmy twój wóz – wyjaśnił Costanza, częstując się kawałkiem ciasta, które trzymałam w dłoni. – Chcieliśmy się upewnić, że nie robisz nic nielegalnego… nie wkraczasz chociażby na miejsce przestępstwa.

– Kto, ja?

Costanza uśmiechnął się i wyszedł z moim ciastem w ręku.

Skupiłyśmy uwagę na stole, gdzie pozostał teraz pusty talerz.

– Na litość boską – zdumiała się Angela. – Przecież było na nim całe ciasto. Gdzie się, u licha, podziało?

Wymieniłyśmy z Lula szybkie spojrzenie. Bob miał kawałek lukru na pysku.

– Musimy już iść – powiedziałam, ciągnąc psa w stronę drzwi. – Dajcie mi znać, jak Eddie się odezwie.

– Niewiele udało nam się wskórać – zauważyła Lula już w samochodzie. – Nic się nie dowiedziałyśmy o Eddiem DeChoochu.

– Kupuje krojoną pierś indyczą u Giovichinniego – zauważyłam.

– I co z tego? Mamy zarzucić haczyk na indycze cycki?

– Nie. Rzecz w tym, że ten gość spędził całe życie w Burg i nigdzie indziej się nie wybiera. Jest gdzieś tutaj, krążąc białym cadillakiem. Chyba go znajdę.

Byłoby łatwiej, gdybym miała numer rejestracyjny. Kazałam swojej przyjaciółce Normie sprawdzić w wydziale komunikacji, ale było za dużo białych cadillaców do sprawdzenia.

Podrzuciłam Lulę do biura, a sama wyruszyłam na poszukiwanie Księżyca. Księżyc i Dougie spędzali większość czasu na oglądaniu telewizji i zjadaniu chipsów serowych, żyjąc ze sprzedaży zdobytych niby to legalnie produktów. Wkrótce, jak podejrzewałam, ich zapasy rozpłyną się w dymie marihuany i Księżyc wraz z Dougiem będą musieli zadowolić się nieco mniejszym luksusem.

Zaparkowałam przed domem Księżyca, po czym wraz z Bobem weszłam na schody i zapukałam do drzwi. Otworzył mi Huey Kosa i uśmiechnął się. Huey Kosa i Zero Bartha to współlokatorzy Księżyca. Mili goście, ale, podobnie jak Księżyc, nie z tej ziemi.

– Cześć, facetka – powitał mnie Huey.

– Szukam Księżyca.

– Jest u Dougiego. Zamierzał zrobić pranie, a Dougster ma pralkę. Dougster ma wszystko.

Podjechałam kawałek do domu Dougiego i zaparkowałam. Mogłam pokonać ten dystans na piechotę, ale to nie byłoby w stylu Jersey.

– Cześć, facetka – przywitał mnie Księżyc, kiedy zastukałam do drzwi Dougiego. – Miło was widzieć, ciebie i Boba. Mi casa su casa . No, właściwie to casa Dougiego, ale nie wiem, jak to powiedzieć.

Miał na sobie kolejny superkombinezon. Tym razem zielony i bez litery K wyszytej na piersi. Wyglądał jak marynata, a nie jak Księżyc.

– Ratujesz świat? – spytałam.

– Nie. Robię pranie.

– Miałeś wiadomości od Dougiego?

– Nic, facetka. Cisza.

Drzwi wejściowe otwierały się wprost na skromnie urządzony salon – kanapa, krzesło, pojedyncza lampa stojąca i wielki telewizor. Z ekranu wielkiego telewizora spoglądał Humphrey Bogart.

– Retrospektywa – wyjaśnił Księżyc. – Puszczają klasykę. Czyste złoto.

– Więc Dougie nigdy przedtem tak nie znikał? – spytałam, rozglądając się po pokoju.

– Jak długo go znam, to nie.

– Czy Dougie ma dziewczynę?

Na twarzy Księżyca pojawił się wyraz absolutnej tępoty. Jakby pytanie przekraczało jego możliwości.

– Dziewczyna – powiedział w końcu. – Rany, nigdy mi to nie przyszło na myśl. Dougie z dziewczyną. Nigdy go nie widziałem z dziewczyną.

– A chłopak?

– Też chyba nie. Myślę, że Dougster jest… uhm, samowystarczalny.

– Dobra, spróbujmy z innej strony. Dokąd Dougie poszedł, kiedy zniknął?

– Nie powiedział.

– Wziął wóz?

– Tak. Batmobila.

– A jak dokładnie wygląda ten Batmobil?

– Jak czarna corvetta. Rozglądałem się po okolicy, ale nigdzie jej nie widziałem.

– Powinieneś chyba zgłosić to na policję.

– Nie ma mowy! Dougster będzie ugotowany z kaucją.

Coś było nie tak. Księżyc wyglądał na zdenerwowanego, a to zdarzało mu się bardzo rzadko. Księżyc stanowi zwykle wcielenie spokoju.

– Wyczuwam tu jakiś haczyk – powiedziałam. – Czego mi nie mówisz?

– Hej, niczego, facetka. Przysięgam.

Powiecie, że jestem stuknięta, ale lubię Dougiego. Może to i ćpun, i oszust, ale z tych dobrych. I teraz zniknął, a ja miałam złe przeczucia.

– A rodzina? Rozmawiałeś z kimś? – spytałam.

– Nie, facetka, wszyscy są gdzieś w Arkansas. Dougster rzadko o nich gadał.

– Czy Dougie ma książkę telefoniczną?

– Nigdy nie widziałem. Jak już, to u siebie w pokoju.

– Zostań tu z Bobem i dopilnuj, żeby niczego nie zżarł. Rozejrzę się po pokoju Dougiego.

Na górze znajdowały się trzy małe sypialnie. Byłam już w tym domu, wiedziałam więc, która jest Dougiego. Wiedziałam też, czego się spodziewać, jeśli chodzi o wystrój wnętrza. Dougie nie tracił czasu na drobiazgi. Podłoga w pokoju była zasłana ubraniami, łóżko niepościelone, komoda zaśmiecona skrawkami papieru, modelem statku kosmicznego Enterprise, magazynami pełnymi panienek, talerzami z zaschniętym jedzeniem i kubkami.

Przy łóżku stał aparat, ale nie znalazłam książki telefonicznej. Na podłodze leżała żółta kartka, wyrwana z bloczku, na niej nabazgrane nazwiska i numery, niektóre pokryte plamami po kawie. Dokonałam pośpiesznego przeglądu treści i znalazłam kilku Kruperów, wszyscy z Arkansas, żaden z Jersey. Przerzuciłam śmieci na komodzie i dla spokoju sumienia zajrzałam do szafy.

Żadnych wskazówek.

Nie miałam powodu zaglądać do pozostałych sypialni, ale jestem z natury wścibska. Druga, skromnie urządzona, wyglądała na pokój gościnny. Domyślałam się, że nocował tu czasem Księżyc. Trzecia natomiast zagracona była pod sufit trefnym towarem. Pudła z testerami, telefonami, budzikami, stosy T-shirtów i Bóg wie czego jeszcze. Dougie znów działał.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: