ROZDZIAŁ 9
Pager Morellego odezwał się o wpół do szóstej rano. Morelli spojrzał na wyświetlacz i westchnął.
– Informator.
Wpatrywałam się w ciemność, kiedy krążył po pokoju.
– Musisz iść?
– Nie, muszę tylko zadzwonić.
Poszedł do salonu. Przez chwilę panowała cisza. Po chwili znów stanął w drzwiach sypialni.
– Wstałaś w środku nocy i posprzątałaś jedzenie?
– Nie.
– Na stoliku nic nie ma.
Bob.
Zwlokłam się z łóżka, wsunęłam ręce w rękawy szlafroka i poczłapałam do salonu obejrzeć zniszczenia.
– Znalazłem tylko małe uchwyty z drutu – powiedział Morelli. – Wygląda na to, że Bob zżarł jedzenie razem z kartonami.
Bob dreptał niespokojnie przy drzwiach. Rozdymało mu żołądek, z pyska kapała ślina. Wspaniale.
– Ty sobie dzwoń, a ja wyprowadzę Boba – zwróciłam się do Morellego.
Pobiegłam do sypialni, wciągnęłam dżinsy i bluzę od dresu, na koniec włożyłam buty. Zapięłam Bobowi smycz i chwyciłam kluczyki od wozu.
– Kluczyki? – zdziwił się Morelli.
– Na wypadek, gdybym potrzebowała pączka.
Akurat. Bob szykował się do wielkiej chińskiej kupy. I to na trawniku Joyce. Może nawet udałoby mi się sprowokować go do rzyganki.
Skorzystaliśmy z windy, bo nie chciałam, żeby Bob ruszał się więcej, niż to konieczne. Popędziliśmy do samochodu i wystartowaliśmy z parkingu. Bob przycisnął nos do szyby. Jego żołądek pęczniał i w każdej chwili groził eksplozją. Wcisnęłam gaz niemal do dechy.
– Wytrzymaj jeszcze, olbrzymie. Jesteśmy prawie na miejscu. Już niedługo.
Zahamowałam z piskiem opon przed domem Joyce. Podbiegłam do drzwi dla pasażera, otworzyłam je i Bob wyskoczył jak szalony. Pognał na trawnik, kucnął i zwalił kupę, która na pierwszy rzut oka musiała ważyć dwa razy tyle co on. Odczekał chwilę, po czym wyrzygał mieszankę złożoną z resztek tekturowych pudełek i czegoś z krewetek.
– Grzeczny chłopiec! – wyszeptałam.
Bob otrząsnął się i pognał do wozu. Zamknęłam za nim drzwi, wskoczyłam za kierownicę i dałam nogę, zanim dotarł do nas smród. Kolejna dobrze wykonana robota.
Morelli stał przy ekspresie do kawy, kiedy wróciłam.
– A gdzie pączki? – spytał.
– Zapomniałam.
– Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek zapomniała o pączkach.
– Miałam co innego na głowie.
– Małżeństwo na przykład?
– To też.
Morelli nalał dwa kubki kawy i dał mi jeden.
– Zauważyłaś, że w nocy małżeństwo wydaje się rzeczą o wiele pilniejszą niż rano?
– To znaczy, że nie chcesz się już żenić?
Morelli oparł się o szafkę i łyknął kawy.
– Nie wykręcisz się tak łatwo.
– Jest mnóstwo rzeczy, o których jeszcze nie rozmawialiśmy.
– Na przykład?
– Dzieci. Przypuśćmy, że będziemy mieli dzieci i okaże się, że ich nie lubimy?
– Jeśli jesteśmy w stanie lubić Boba, to znaczy, że możemy lubić wszystko – odparł Morelli.
Bob siedział w salonie i zlizywał kłaki z dywanu.
Eddie DeChooch zadzwonił w dziesięć minut po wyjściu Morellego i Boba, którzy udali się do pracy.
– No i jak będzie? – spytał. – Chcesz zrobić interes?
– Chcę mieć Księżyca.
– Ile razy mam ci powtarzać, że go nie mam. I nie wiem, gdzie jest. Nikt ze znajomych też go nie ma. Może wystraszył się i zwiał.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, gdyż było to możliwe.
– Trzymasz to w niskiej temperaturze, prawda? – spytał DeChooch. – Musi być w dobrym stanie. Odpowiadam za to własnym tyłkiem.
– Tak, tak, jest zimne jak trzeba. Nie uwierzysz, jak świetnie się prezentuje. Znajdź tylko Księżyca, a sam się przekonasz.
I odłożyłam słuchawkę. Potem zadzwoniłam do Connie, ale nie było jej jeszcze w biurze. Zostawiłam wiadomość, żeby oddzwoniła, i wzięłam prysznic. Stojąc pod strugami wody, dokonałam bilansu życia. Ścigałam cierpiącego na depresję emeryta, który robił ze mnie kompletnego osła. Dwaj moi przyjaciele zaginęli bez śladu. Wyglądałam tak, jakbym stoczyła właśnie rundkę z George'em Foremanem. Miałam suknię ślubną, której nie chciałam nosić, i wynajętą salę, z której nie chciałam korzystać. Morelli chciał się ze mną ożenić A Komandos chciał… do diabła, nie zamierzałam zastanawiać się nad tym, co Komandos chciał ze mną robić. Ach tak, był jeszcze Melvin Baylor, który, o ile się orientowałam, wciąż leżał u moich rodziców na kanapie.
Wyszłam spod prysznica, ubrałam się, włożyłam minimum wysiłku we fryzurę i odebrałam telefon od Connie.
– Dowiedziałaś się czegoś jeszcze od ciotki Flo i wuja Bingo? – spytałam. – Muszę wiedzieć, co poszło nie tak w Richmond. I muszę wiedzieć, czego wszyscy szukają. Trzeba to przechowywać w niskiej temperaturze. Może jakieś farmaceutyki.
– Skąd wiesz, że trzeba to trzymać w niskiej temperaturze?
– Od DeChoocha.
– Rozmawiałaś z DeChoochem?
– Dzwonił do mnie.
Czasem nie mogę uwierzyć we własne życie. Mam zbiega, który do mnie dzwoni. Dziwne, co?
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecała Connie.
Zadzwoniłam do babki.
– Potrzebuję informacji na temat Eddiego DeChoocha – wyjaśniłam. – Przyszło mi do głowy, że mogłabyś się rozpytać.
– Co chcesz wiedzieć?
– Miał jakieś kłopoty w Richmond i teraz czegoś szuka. Chcę wiedzieć, co to jest.
– Zdaj się na mnie!
– Melyin Baylor wciąż tam jest?
– Nie, poszedł do domu.
Pożegnałam się z babką i usłyszałam pukanie do drzwi. Uchyliłam je ostrożnie i wyjrzałam. To była Valerie. Miała na sobie szytą na miarę czarną marynarkę, spodnie, białą wykrochmaloną koszulę i męski krawat w czerwono-czarne pasy. Za uszami kosmyki włosów w stylu Meg Ryan.
– Nowy image – zauważyłam. – Co to za okazja?
– Mój pierwszy dzień jako lesbijki.
– No tak, pewnie.
– Mówię poważnie. Powiedziałam sobie: dlaczego nie? Zaczynam wszystko od nowa. Doszłam do wniosku, że trzeba skoczyć głową naprzód. Chcę dostać pracę. I mieć dziewczynę. Nie ma sensu siedzieć w domu i użalać się nad sobą.
– A już ci nie wierzyłam. Miałaś jakieś… no, doświadczenia lesbijskie?
– Nie, ale myślisz, że może być ciężko?
– Nie wiem, czyby mi się to spodobało – wyznałam. – Jestem przyzwyczajona do mojego statusu czarnej owcy w rodzinie. Taka historia mogłaby zmienić moją pozycję.
– Nie bądź śmieszna – zaprotestowała Valerie. – Nikogo nie będzie obchodziło, że jestem lesbijką.
Valerie siedziała w Kalifornii o wiele za długo.
– Tak czy owak, mam spotkanie w sprawie pracy – dodała. – Dobrze wyglądam? Chcę być szczera co do mojej nowej orientacji seksualnej, ale nie chcę być też przesadnie męska.
– Nie chcesz wyglądać jak typowa lesba?
– Właśnie. Chcę wyglądać jak lesbijka na poziomie.
Mając ograniczone doświadczenia w tym względzie, nie byłam pewna, jak wygląda lesbijka na poziomie. Lesbijki znam głównie z telewizji.
– Mam kłopoty z butami – wyznała. – Z butami zawsze są trudności.
Miała na nogach delikatne czarne sandałki na niskim obcasie. Paznokcie u stóp pomalowała na jaskrawoczerwony kolor.
– Zależy chyba od tego, czy chcesz nosić męskie, czy damskie buty – odparłam. – Jesteś lesbijką dziewczęcą czy lesbijką chłopięcą?
– To są dwa rodzaje lesbijek?
– Nie wiem. Nie zbadałaś tej kwestii?
– Nie. Myślałam, że lesbijki to uniseks.
Jeśli Valerie miała kłopoty z orientacją lesbijską w ubraniu, to nie byłam w stanie wyobrazić sobie, co się stanie, jak je zdejmie.
– Staram się o posadę w centrum handlowym – wyjaśniła. – A potem mam drugie spotkanie, w śródmieściu. Wiesz, zastanawiałam się, czy nie mogłybyśmy zamienić się wozami. Chcę zrobić dobre wrażenie.
– A czym jeździsz?
– Buickiem 53 wujka Sandora.
– Muskularny wóz – pochwaliłam. – Bardzo lesbijski. O wiele lepszy niż moja honda.
– Nie pomyślałam o tym.
Czułam wyrzuty sumienia, bo tak po prawdzie to nie wiedziałam, czy buick 53 jest faworyzowany przez lesbijki. Nie chciałam się po prostu zamieniać. Nienawidzę buicka53.
Pomachałam jej na pożegnanie i życzyłam szczęścia, gdy oddalała się z wielką, klasą. Rex wylazł ze swojej puszki i popatrzył na mnie. Albo uważał, że jestem bardzo sprytna, albo że jestem wyrodną siostrą. Trudno rozgryźć chomiki. Dlatego ludzie tak chętnie je hodują.
Zarzuciłam na ramię czarną skórzaną torbę, złapałam kurtkę dżinsową i zamknęłam drzwi. Czas spróbować szczęścia z Melvinem Baylorem. Poczułam drgnienie niepokoju. Zrobiłam się przez Eddiego nerwowa. Nie podobało mi się, że tak łatwo sięga po broń i bez zastanowienia strzela do ludzi. A to, że zaliczałam się do grona ewentualnych ofiar, nie podobało mi się jeszcze bardziej.
Zbiegłam chyłkiem po schodach i przemknęłam przez hol. Zanim wyszłam, spenetrowałam przez oszklone drzwi parking. Nie dostrzegłam DeChoocha.
Z windy wyszedł pan Morgenstern.
– Cześć, mała – przywitał się. – O rany. Wyglądasz, jakbyś wpadła na drzwi.
– Taki zawód – wyjaśniłam.
Pan Morgenstern jest bardzo stary. Ma prawdopodobnie dwieście lat.
– Widziałem wczoraj twojego młodego przyjaciela, jak wychodził. Jest trochę szurnięty, ale podróżuje z klasą. Musisz lubić mężczyzn, którzy podróżują z klasą – zauważył.
– Jakiego przyjaciela?
– No, tego gościa. Księżyca. Tego, który nosi strój Supermana i ma długie kasztanowe włosy.
Serce zabiło mi żywiej. Nie przyszło mi do głowy, że któryś z moich sąsiadów może mieć jakieś informacje o Księżycu.
– Kiedy pan go widział? O której?
– Wcześnie rano. Piekarnię otwierają o szóstej, zdążyłem obrócić tam i z powrotem, więc musiałem go widzieć około siódmej. Minęliśmy się w drzwiach. Był z jakąś damą, oboje wsiedli do wielkiej czarnej limuzyny. Nigdy nie jechałem limuzyną. To musi być przeżycie.
– Powiedział coś?
– Powiedział… “super".
– Dobrze wyglądał? Był zmartwiony?
– Nie. Wyglądał normalnie. Wiesz, jakby miał nie po kolei.
– A kobieta?