– Przystojna. Krótkie, chyba kasztanowe włosy. Młoda.
– Jak młoda?
– Około sześćdziesiątki, tak mniej więcej.
– Przypuszczam, że limuzyna nie miała żadnego napisu? Na przykład nazwy firmy wynajmującej wozy?
– Nie przypominam sobie. Po prostu duża czarna limuzyna.
Odwróciłam się na pięcie, pobiegłam na górę i zaczęłam obdzwaniać firmy zajmujące się wynajmem limuzyn. Zabrało mi to pół godziny. Tylko dwie wysłały wczoraj swoje wozy tak wcześnie rano. Oba kursy na lotnisko. Żaden nie był zamówiony przez kobietę.
Znowu ściana.
Podjechałam do mieszkania Melvina i zapukałam do drzwi. Otworzył z torebką mrożonej kukurydzy na głowie.
– Umieram – oświadczył. – Rozsadza mi głowę. Oczy płoną ogniem.
Wyglądał okropnie. Gorzej niż wczoraj; krótko mówiąc, nie próżnował.
– Wrócę później – powiedziałam mu. – Nie pij więcej, dobra?
Po pięciu minutach byłam w biurze.
– Tylko popatrz – przywitała mnie Lula. – Oczy masz jakby czarne i zielone. Dobry znak.
– Joyce już była?
– Przyszła jakieś piętnaście minut temu – wyjaśniła Connie. – Zachowywała się jak stuknięta, gadała coś o potrawce z krewetek.
– Kompletnie jej odbiło – dodała Lula. – Nie można było nic zrozumieć. Nigdy nie widziałam, żeby tak się wściekała. Pewnie nic nie wiesz o tych krewetkach?
– Nie, nic nie wiem.
– A Bob? Wie coś o chińskiej potrawce?
– Bob czuje się znakomicie. Miał rano dolegliwości żołądkowe, ale teraz jest w świetnej formie.
Connie i Lula przybiły piątkę.
– Wiedziałam! – zawołała Lula.
– Muszę objechać kilka adresów – powiedziałam. – Ma ktoś ochotę mi towarzyszyć?
– Oho – rzuciła znacząco Lula. – Potrzebujesz towarzystwa tylko wtedy, jak ktoś ma cię dorwać.
– Eddie DeChooch może mnie szukać.
Inni też pewnie mnie ścigali, ale DeChooch wydawał się najbardziej stuknięty i najprędzej by mnie zastrzelił. Co prawda starsza pani o budzących grozę oczach nie pozostawała daleko w tyle.
– Chyba damy sobie radę z DeChoochem – oświadczyła Lula, wyciągając z dolnej szuflady biurka swoją torebkę. – To tylko mały, przygnębiony staruszek.
Z bronią.
Najpierw odwiedziłyśmy współlokatorów Księżyca.
– Księżyc w domu? – spytałam.
– Nie. Nie widzieliśmy go. Może jest u Dougiego. Ciągle tam przesiaduje.
Następnie poszłyśmy do Dougiego. Wzięłam jego klucze, kiedy postrzelili Księżyca, i nigdy ich nie oddałam. Otworzyłam drzwi i razem z Lula przeszłyśmy się po mieszkaniu. Nie zauważyłam nic podejrzanego. Poszłam do kuchni i zajrzałam do lodówki.
– Po co? – zainteresowała się Lula.
– Tak tylko sprawdzam.
Potem pojechałyśmy do domu Eddiego DeChoocha. Taśmy policyjnej już nie było i dom wyglądał na opuszczony. Zaparkowałam, a potem przeszłyśmy się po mieszkaniu. Tu też nie dostrzegłam nic podejrzanego. Dla spokoju sumienia zajrzałam do zamrażarki. Znalazłam wołowinę.
– Widzę, że mięso cię rajcuje – zauważyła Lula.
– Dougiemu ukradli z lodówki właśnie wołowinę.
– Aha.
– Może to ta sama.
– Czy dobrze rozumiem? Sądzisz, że Eddie DeChooch włamał się do domu Dougiego i ukradł mięso?
Teraz, kiedy ktoś powiedział to głośno, wydało się to całkiem głupie.
– Mogło się zdarzyć – powiedziałam tylko.
Minęłyśmy klub i kościół, zahaczyłyśmy o parking Mary Maggie, podjechałyśmy do firmy Ronalda DeChoocha i wylądowałyśmy pod jego domem w północnym Trenton. Podczas naszych wędrówek udało nam się zwiedzić większą część Trenton i cały Burg.
– Wystarczy jak dla mnie – oświadczyła Lula. – Potrzebuję pieczonego kurczaka. Cała porcja, przyprawiona na ostro i supertłusta. Do tego sałatka i jeden z tych shake'ów, które są tak gęste, że trzeba wessać własne flaki, żeby coś przeleciało przez słomkę.
Smażalnia kurczaków znajduje się dwie przecznice za biurem. Z parkingu wyrasta wielki słup z nabitym kurczakiem, który się obraca, a lokal serwuje doskonałe dania z drobiu. Zamówiłyśmy z Lula megakubełek i usiadłyśmy przy stoliku.
– Po kolei – zaczęła Lula. – Eddie DeChooch jedzie do Richmond i bierze trochę papierosów. W tym samym czasie Louie D. kupuje farmę i coś się chrzani. Nie wiemy co.
Wybrałam sobie kawałek kurczaka i przytaknęłam.
– Chooch wraca do Trenton z papierosami, podrzuca trochę Dougiemu i zostaje aresztowany podczas próby przetransportowania reszty fajek do Nowego Jorku.
Znów przytaknęłam.
– Potem historia z martwą Lorettą, a Chooch wieje, kiedy chcemy go zatrzymać.
– Tak. A potem znika Dougie. Benny i Ziggy szukają DeChoocha. Chooch szuka czegoś. Znów nie wiemy czego. I ktoś kradnie wołowinę Dougiego.
– A teraz jeszcze ginie Księżyc – dodała Lula. – Chooch myślał, że to coś ma Księżyc. Ty z kolei powiedziałaś Choochowi, że masz to coś. A Chooch zaproponował d pieniądze, ale nie Księżyca.
– Tak.
– To największa kupa bredni, jaką w życiu słyszałam – zawyrokowała Lula, wgryzając się w kurze udko. Nagle przestała mówić i żuć, tylko otworzyła szeroko oczy. Wydała nieartykułowany dźwięk, po czym zaczęła machać rękami i chwytać się za gardło.
– Dobrze się czujesz? – spytałam.
Jeszcze rozpaczliwiej chwyciła się za gardło.
– Walnij ją w plecy – doradził ktoś przy sąsiednim stoliku.
– To nic nie da – powiedział ktoś inny. – Trzeba ją podnieść.
Podbiegłam do Luli od tyłu i próbowałam objąć ją ramionami i podnieść, ale nie byłam w stanie. Zza kontuaru wynurzył się jakiś potężny gość, chwycił Lulę od tyłu jak niedźwiedź i ścisnął.
– Pfif – wyrwało się Luli z gardła, po czym wyleciał z niego kawałek kurczaka i trafił w głowę dzieciaka siedzącego dwa stoliki dalej.
– Powinnaś trochę schudnąć – powiedziałam.
– Rzecz w tym, że mam duże kości – tłumaczyła Lula. Wszystko wróciło do normy i Lula pociągnęła przez słomkę shake'a.
– Coś mi przyszło do głowy, kiedy umierałam – wyznała po chwili. – Już wiem, co teraz musisz zrobić. Powiedz DeChoochowi, że zdecydowałaś się ubić interes za pieniądze. A jak przyjedzie po tę rzecz, to go złapiemy. I zmusimy do mówienia.
– Jak dotąd, nie bardzo nam wychodziło to łapanie.
– Owszem, ale co masz do stracenia? I tak nic nie dostanie.
Prawda.
– Powinnaś zadzwonić do Mary Maggie, tej zapaśniczki błotnej, i powiedzieć jej, że się zgadzamy na forsę – doradziła Lula.
Znalazłam komórkę i wystukałam numer Mary, ale nie odebrała. Zostawiłam jej wiadomość, żeby oddzwoniła. Chowałam właśnie telefon do torebki, kiedy do lokalu wpadła Joyce.
– Zobaczyłam twój wóz na parkingu – powiedziała. – Myślisz, że znajdziesz tu DeChoocha? Jak żre kurczaka?
– Właśnie wyszedł – wyjaśniła Lula. – Mogłyśmy go przyskrzynić, ale to byłoby za łatwe. Lubimy wyzwania.
– Akurat. Wyzwania – zauważyła pogardliwie Joyce. – Jesteście frajerki. Grubas i paskuda. Żałosny widok.
– Ale przynajmniej nie mamy problemów z krewetkami – zareplikowała Lula.
Joyce zamilkła na moment, nie wiedząc, czy Lula miała coś wspólnego z tamtym tchórzliwym aktem, czy tylko ją prowokowała. Po chwili zaćwierkał jej pager. Spojrzała na odczyt i jej wargi znów wykrzywiły się w uśmiechu.
– Muszę lecieć. Dostałam namiary na DeChoocha. To wstyd, że wy, dwie idiotki, nie macie nic lepszego do roboty, niż siedzieć tutaj i napychać się. Ale sądząc po waszym wyglądzie, to właśnie wychodzi wam najlepiej.
– A sądząc po twoim, najlepiej ci wychodzi aportowanie kijków i wycie do księżyca – odparowała Lula.
– Pieprz się – rzuciła Joyce i odpłynęła do swojego wozu.
– Spodziewałam się czegoś oryginalniejszego – przyznała Lula. – Joyce jest dziś chyba bez formy.
– Wiesz, co powinnyśmy zrobić? Pojechać za nią.
Lula już zbierała resztki jedzenia.
– Czytasz w moich myślach.
Gdy tylko Joyce wyjechała z parkingu, wybiegłyśmy z knajpy i wskoczyłyśmy do hondy. Lula postawiła sobie na kolanach kubełek z kurczakiem, kubki z napojami wsunęłyśmy w uchwyty na puszki i ruszyłyśmy.
– Założę się, że kawał z niej kłamczuchy – snuła domysły Lula. – Nie ma żadnych namiarów. Jedzie pewnie do jakiegoś sklepu.
Trzymałam się dwa samochody za nią, żeby mnie nie zauważyła. Nie odrywałyśmy wzroku od tylnego zderzaka terenówki Joyce. Przez szybę widać było dwie głowy. Najwidoczniej miała obstawę.
– Nie jedzie do sklepu – powiedziałam. – Zmierza w przeciwnym kierunku. Chyba do centrum.
Dziesięć minut później zaczęłam mieć złe przeczucia co do celu jej podróży.
– Wiem, gdzie jedzie – zdradziłam Luli. – Do Mary Maggie Mason. Ktoś jej powiedział o białym cadillacu.
Podążyłam za Joyce do podziemnego parkingu, zachowując odpowiedni dystans. Stanęłam dwa rzędy dalej i zaczęłyśmy ją uważnie obserwować.
– Oho, idzie. Ona i jej przydupas. Chcą gadać z Mary Maggie.
Cholera. Znam Joyce aż za dobrze. Widziałam ją w działaniu. Wkracza do akcji jak czołg, wyciąga spluwę i terroryzuje delikwenta. Takie zachowanie szkodzi naszemu wizerunkowi zawodowemu. Co gorsza, przynosi czasem pożądane rezultaty. Jeśli Eddie DeChooch krył się pod łóżkiem Mary Maggie, to wiedziałam, że Joyce go znajdzie.
Nie poznałam z tej odległości jej partnera. Oboje byli ubrani w czarne spodnie i T-shirty z żółtym napisem AGENT SĄDOWY na plecach.
– Rany, mają uniformy – zauważyła ze zdumieniem Lula. – Dlaczego my nie mamy?
– Bo nie chcemy wyglądać jak dwie kretynki.
– Fakt. Pomyślałam sobie to samo.
Wyskoczyłam z wozu i krzyknęłam do Joyce:
– Hej, Joyce, zaczekaj, chcę z tobą pomówić! Joyce obróciła się zdziwiona. Oczy jej się zwęziły, kiedy mnie zobaczyła, i powiedziała coś do swojego partnera. Nie usłyszałam słów. Joyce wcisnęła guzik od windy. Drzwi się otworzyły i oboje zniknęli w jej wnętrzu. Dobiegłyśmy z Lula o kilka sekund za późno. Nacisnęłam guzik i zaczęłyśmy czekać. Upływały minuty.
– Wiesz, co myślę? – powiedziała Lula. – Że ta winda już się nie pojawi. Joyce ją przyblokowała.