ROZDZIAŁ 11

– O co chodziło? – spytała Lula.

– DeChooch ma babcię Mazurową. Chce ją wymienić na serce. Mam je zabrać do Quaker Bridge, a on zadzwoni do mnie o siódmej i przekaże dalsze instrukcje. Powiedział, że ją zabije, jeśli powiadomię policję.

– Porywacze zawsze tak mówią – uspokoiła mnie Lula. – Mają to w podręczniku kidnapingu.

– Co zamierzasz? – chciała wiedzieć Connie. – Domyślasz się, kto może mieć serce?

– Zaraz, zaraz – wtrąciła Lula. – Louie D. nie ma na sercu wypisanego imienia. Może byśmy skombinowały inne serce? Skąd Eddie DeChooch ma wiedzieć, czy to serce Louiego D.? Założę się, że mogłybyśmy dać mu serce krowy, a on by się nie zorientował. Musimy tylko iść do rzeźnika i powiedzieć, że potrzebne nam krowie serce. Ale nie do rzeźnika z Burg, bo mogłoby się to roznieść. Musimy iść do innego. Znam dwóch na Stark Street. Albo spróbujemy w Price Chopper. Mają tam przyzwoity dział mięsny. Dziwię się, że DeChooch sam na to nie wpadł. Nikt nie widział serca Louiego D. prócz samego DeChoocha. A on nie widzi za cholerę. To pewnie Eddie ukradł tę wołowinę z lodówki Dougiego, bo myślał, że to serce.

– Ale bystrzak z ciebie – zauważyła z podziwem Connie. – Mogłoby się udać.

Podniosłam głowę, którą dotąd trzymałam między kolanami.

– To straszne!

– Tak, świetna rzecz – przyznała Lula i spojrzała na zegar wiszący na ścianie. – Czas na lunch. Zafundujmy sobie hamburgera, a potem załatwimy serce.

Zadzwoniłam z telefonu Connie do matki.

– Nie martw się o babkę – uspokoiłam ją. – Wiem, gdzie jest, przywiozę ją wieczorem.

Odłożyłam słuchawkę, zanim matka zdążyła o cokolwiek spytać.

Po lunchu pojechałyśmy do Price Chopper.

– Potrzebujemy serca – wyjaśniła rzeźnikowi Lula. – I musi być w dobrym stanie.

– Przykro mi, ale nie mamy żadnych serc – poinformował. – Może interesują panie inne organy? Na przykład wątroba. Mamy bardzo ładne wątroby cielęce.

– Musi być serce – oświadczyła twardo Lula. – Wie pan, gdzie możemy je zdobyć?

– Cóż, wszystkie idą do fabryki psiego żarcia w Arkansas.

– Nie mamy czasu jechać do Arkansas – powiedziała Lula. – Mimo wszystko dzięki.

Po drodze kupiłyśmy małą przenośną lodówkę w kolorze biało-czerwonym.

– Doskonała – oceniła Lula. – Teraz tylko potrzebujemy serca.

– Myślisz, że na Stark Street będziemy mieć więcej szczęścia?

– Znam kilku tamtejszych rzeźników, którzy sprzedają towar nie zawsze wiadomego pochodzenia – odparła. – Jeśli nie mają serca, to je zdobędą, i o nic nie trzeba pytać.

W porównaniu ze Stark Street Bośnia wygląda jak miły kurort. Lula tam pracowała, kiedy była dziwką. To długa ulica, pełna zdołowanych firm, zdołowanych domów i zdołowanych ludzi.

Jechałyśmy tam prawie pół godziny, przebijając się przez centrum miasta, podbudowane wrażeniem, jakie robi nasza maszyna.

Był słoneczny kwietniowy dzień, ale Stark Street wyglądała szaro. Po ulicy fruwały stronice gazet, zbierając się przy krawężnikach i pod cementowymi schodami ponurych szeregowców. Frontony domów zdobiły slogany gangów. Niektóre budynki były spalone i wypatroszone, okna zabite deskami. Między szeregowcami przycupnęły małe firmy. Bar, warsztat samochodowy, sklep gospodarstwa domowego, sklep mięsny Omara.

– To tutaj – oświadczyła Lula. – Sklep mięsny Omara. Jeśli serc używają do produkcji psiego żarcia, to Omar je sprzedaje na zupę. Musimy się tylko upewnić, że serce nie będzie bić, jak je dostaniemy.

– Bezpiecznie zaparkować motocykl przy krawężniku?

– Nigdy w życiu. Postaw maszynę przy samej szybie, żebyśmy ją miały na oku.

Za ladą stał wielki Murzyn. Włosy miał ostrzyżone krótko i przyprószone siwizną. Biały fartuch rzeźniczy był poplamiony krwią. Na szyi mężczyzna nosił gruby złoty łańcuch, w uchu brylantowy kolczyk. Uśmiechnął się szeroko na nasz widok.

– Lula! Świetnie wyglądasz. Nie widziałem cię, od kiedy przestałaś robić na ulicy. Ekstra skóra.

– To Omar – przedstawiła go Lula. – Jest bogaty jak Bili Gates. Prowadzi sklep rzeźniczy, bo lubi pakować rękę w kurze tyłki.

Omar odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. Przypominało to ryk harleya pędzącego po Stark Street.

– Co mogę dla was zrobić? – spytał.

– Potrzebujemy serca.

Omar nawet nie mrugnął. Dostawał pewnie takie zamówienia codziennie.

– Jasne. Jakie chcecie? Do czego wam potrzebne? Do zupy? Na smażenie?

– Ludzkiego pewnie nie masz, co?

– Nie dzisiaj. Tylko na specjalne zamówienie.

– A jakie jest do niego najbardziej podobne?

– Świńskie. Trudno odróżnić.

– Dobra, weźmiemy je.

Omar podszedł do dużego pojemnika z organami i zaczął w nim grzebać. W końcu wyjął coś i położył w papierze woskowanym na wadze.

– No i jak?

Lula i ja przyjrzałyśmy się bliżej.

– Nie znam się za bardzo na sercach – wyznała Lula. – Może nam doradzisz. Szukamy takiego, które pasowałoby do świni ważącej ponad sto kilo, świeżo po ataku serca.

– Ile lat ma ta świnia?

– Sześćdziesiąt kilka, może siedemdziesiąt.

– To bardzo stara świnia – zauważył Omar. Znów podszedł do pojemnika i wyjął drugie serce. – Leży już od jakiegoś czasu. Nie wiem, czy ta świnia miała atak serca, ale organ nie wygląda za dobrze. – Dźgnął serce palcem. – Niczego mu nie brakuje, jest całe, wygląda po prostu, jakby było nieco przestarzałe, rozumiecie, co mam na myśli?

– Ile kosztuje? – spytała Lula.

– Macie szczęście. Przecena. Dostaniecie je za pół darmo.

Wymieniłyśmy z Lula spojrzenia.

– W porządku, bierzemy – zdecydowałam.

Omar wychylił się za ladę i popatrzył na pojemnik w dłoni Luli.

– Zapakować czy włożycie je do lodu?

W drodze powrotnej do biura zatrzymałam się na światłach, a obok stanął jakiś gość na harleyu.

– Ładny motor – powiedział. – Co macie w tej lodówce?

– Świńskie serce – odparła Lula. Światła się zmieniły i oboje ruszyliśmy. Pięć minut później byłyśmy w biurze i pokazałyśmy serce Connie.

– Rany, wygląda jak prawdziwe – zauważyła z podziwem.

Spojrzałyśmy na nią, unosząc brwi.

– Tak naprawdę to nie wiem – tłumaczyła się Connie.

– Będzie dobrze – zawyrokowała Lula. – Teraz tylko trzeba wymienić je za babcię.

Poczułam w żołądku macki strachu. Nerwowe łaskotanie, które pozbawiło mnie tchu. Nie chciałam, by coś złego spotkało babkę.

Valerie i ja. ciągle darłyśmy koty, kiedy byłyśmy małe. Zawsze wpadałam na jakiś szalony pomysł, a ona zawsze donosiła na mnie matce. Stephanie wlazła na dach garażu i próbuje fruwać, wrzeszczała do matki, biegnąc w stronę kuchni. Albo Stephanie próbuje sikać na stojąco jak chłopak. Kiedy już matka na mnie nakrzyczała i nikt nie widział, waliłam siostrę w głowę. Łup! I zaczynałyśmy się bić. Potem matka znów na mnie krzyczała. A ja uciekałam z domu. Zawsze biegłam do babci Mazurowej. Babcia Mazurowa nigdy nie prawiła mi kazań. Teraz wiem dlaczego. W głębi serca babka była jeszcze bardziej stuknięta niż ja. Przyjmowała mnie pod swój dach bez słowa reprymendy. Zanosiła do salonu cztery krzesła, ustawiała w kwadrat i zarzucała na nie prześcieradło. Potem dawała mi poduszkę i książki do czytania i posyłała mnie do tego prowizorycznego namiotu. Po kilku minutach pod prześcieradło wsuwał się talerz z piernikami albo kanapka. Po południu, zanim dziadek zdążył wrócić z pracy, matka zabierała mnie do domu i znów wszystko było w porządku.

A teraz babka siedziała z obłąkanym Eddiem DeChoochem. A ja miałam o siódmej wymienić ją na świńskie serce.

– Hm! – mruknęłam w zamyśleniu.

Lula i Connie popatrzyły na mnie.

– Myślę głośno – powiedziałam. – Może powinnam zadzwonić do Joego albo Komandosa i poprosić o wsparcie.

– Joe to policjant – przypomniała Lula. – A DeChooch powiedział: Żadnej policji.

– DeChooch nie będzie wiedział, że Joe jest ze mną.

– Myślisz, że Morelli przystanie na twój plan?

W tym problem. Musiałabym powiedzieć Joemu, że wymieniam babkę na świńskie serce. Gdybym ujawniła to po fakcie, kiedy wszystko poszłoby jak należy, to inna sprawa. W tej chwili wyglądało to tak, jakbym próbowała sfrunąć z garażu.

– Może obmyśliłby lepszy plan – zastanawiałam się.

– DeChooch chce tylko jednego – zauważyła Lula. – A ty masz to w tym pojemniku.

– Mam w pojemniku świńskie serce! – zawołałam.

– No cóż, z technicznego punktu widzenia to prawda – zgodziła się Lula.

Komandos bardziej by się pewnie nadawał. Pasował do beznadziejnych przypadków tego świata… jak Lula, babka i ja.

Jego komórka milczała, spróbowałam więc z pagerem i po niespełna minucie oddzwonił.

– Nowy problem z DeChoochem – wyjaśniłam. – Uprowadził moją babkę.

– Od dawna byli sobie przeznaczeni – zauważył Komandos.

– Mówię poważnie! Ogłosiłam wszem i wobec, że mam to, czego szuka DeChooch. A ponieważ nie ma Księżyca, porwał babkę, żeby mieć kogoś na handel. Wymiana odbędzie się o siódmej.

– Co zamierzasz mu dać?

– Świńskie serce.

– Uczciwa wymiana – powiedział Komandos.

– To długa historia.

– Co mogę dla ciebie zrobić?

– Przydałoby mi się wsparcie, gdyby coś poszło nie tak.

Potem zdradziłam mu szczegóły planu.

– Niech Vinnie założy ci nadajnik – powiedział. – Wstąpię po południu do biura i wezmę odbiornik. Włącz nadajnik o szóstej trzydzieści.

– Cena pozostaje niezmieniona?

– Zrobię to gratis.

Po założeniu nadajnika postanowiłyśmy z Lula pojechać do centrum handlowego. Lula potrzebowała butów, a ja chciałam na chwilę zapomnieć o babce.

Quaker Bridge to dwupiętrowy budynek przy trasie numer jeden, między Trenton a Princeton. Mieści typowe dla centrum handlowego butiki i dwa większe sklepy na obu końcach. Pośrodku znajduje się dom towarowy Macy's. Postawiłam motocykl pod domem towarowym, bo była akurat wyprzedaż obuwia.

– Popatrz tylko – powiedziała Lula, kiedy weszłyśmy do środka. – Nikt prócz nas nie ma przenośnej lodówki.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: