– Szukałeś go? Może był u jakiejś przyjaciółki?

– Mówię ci, to do niego niepodobne, odpuścić sobie wrestling. Nikt nie odpuszcza sobie takich zawodów – upierał się Księżyc. – Cały aż chodził. Myślę, że stało się coś złego.

– Na przykład?

– Nie wiem. Mam złe przeczucie.

Oboje odetchnęliśmy gwałtownie, gdy zadzwonił telefon. Jakby nasze podejrzenia mogły urzeczywistnić klęskę.

– Jest tutaj – odezwała się po drugiej stronie linii babka.

– Kto? Kto tam jest?

– Eddie DeChooch! Mabel przyjechała po mnie po twoim wyjściu, żebyśmy mogły okazać szacunek nieboszczykowi. Wiesz, Anthony Varga. Jest wystawiony u Stivy, a Stiva odwalił kawał dobrej roboty. Nie wiem, jak on tego dokonuje. Anthony Varga nie wyglądał tak dobrze przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Powinien był chodzić do Stivy za życia. W każdym razie wciąż tu jesteśmy, a Eddie właśnie się zjawił.

– Zaraz tam będę.

Nieważne, czy człowiek cierpi na depresję, czy też jest poszukiwany za morderstwo, w Burg należy przede wszystkim okazać szacunek zmarłemu.

Chwyciłam torbę leżącą na szafce kuchennej i wypchnęłam Księżyca za drzwi.

– Muszę lecieć. Wykonam kilka telefonów i skontaktuję się z tobą. Ty wracaj do domu, może Dougie się pojawi.

– Do którego domu mam iść? Do Dougiego czy do siebie?

– Do siebie. I zajrzyj czasem do Dougiego.

Fakt, że Księżyc martwił się o Dougiego, trochę mnie niepokoił, ale zbytnio się nie przejmowałam. Byli przyjaciółmi, ale i narwańcami. Z drugiej strony Dougie darował sobie wrestling, a Księżyc miał rację… nikt nie daruje sobie wrestlingu. W każdym razie nikt w Jersey.

Popędziłam korytarzem i zbiegłam ze schodów. Pomknęłam przez hol na dole i wypadłam na dwór, prosto do samochodu. Dom pogrzebowy Stivy znajdował się trzy kilometry dalej, przy Hamilton Avenue. Dokonałam w myślach szybkiego przeglądu uzbrojenia. Miotacz pieprzu i kajdanki w torebce. Paralizator pewnie też, choć mógł być rozładowany. Trzydziestka ósemka spoczywała w słoiku na pierniki. Miałam jeszcze pilnik do paznokci, na wypadek gdyby doszło do starcia wręcz.

Dom pogrzebowy Stivy mieści się w białym budynku, który stanowił niegdyś prywatną rezydencję. Na potrzeby interesu dobudowano garaże i sale dla nieboszczyków. Jest tam też mały parking. Okna okalają czarne okiennice, a szeroki ganek jest wyłożony zielonym dywanem.

Postawiłam wóz na parkingu i ruszyłam do wejścia. Na ganku stała grupka mężczyzn, palili i wymieniali uwagi. Przedstawiciele klasy pracującej, ubrani w skromne garnitury. Lata odcisnęły piętno na ich brzuchach i linii włosów. Przecisnęłam się do przedsionka. Anthony Varga leżał w sali spoczynku numer jeden. W sali numer dwa leżała Caroline Borchek. Babcia Mazurowa chowała się za sztucznym fikusem w holu.

– Jest z Anthonym – poinformowała mnie babka. – Rozmawia z wdową. Pewnie ocenia jej wymiary, szukając następnej kobiety, którą zastrzeli i wepchnie do szopy.

W sali, gdzie leżał Varga, było około dwudziestu osób. Większość siedziała. Kilka stało przy trumnie. Wśród nich Eddie DeChooch. Mogłam tam podejść, przysunąć się do niego niepostrzeżenie z boku i założyć mu kajdanki. Tak byłoby najprościej. Niestety, tym samym urządziłabym scenę i zakłóciła spokój żałobników. Co gorsza, pani Varga zadzwoniłaby do mojej matki i zrelacjonowała ten gorszący incydent. Mogłam też podejść do Eddiego i poprosić, żeby wyszedł ze mną na zewnątrz. Albo zaczekać przed budynkiem i przydybać go na parkingu czy schodach.

– Co teraz? – spytała babka. – Wkraczamy do akcji i łapiemy go, czy jak?

Posłyszałam, jak ktoś za moimi plecami głośno wciąga powietrze. Była to siostra Loretty Ricci, Madeline. Właśnie przyszła i dostrzegła DeChoocha.

– Morderca! – wrzasnęła na niego. – Zamordowałeś moją siostrę!

DeChooch zrobił się biały na twarzy i zatoczył do tyłu, tracąc równowagę i wpadając na panią Varga. Oboje, DeChooch i pani Varga, chwycili się trumny, która przechyliła się niebezpiecznie na przykrytym kirem wózku, po czym rozległo się zbiorowe westchnienie, gdy Anthony Varga zsunął się na jedną stronę, waląc głową o jedwabne obicie.

Madeline wsunęła dłoń do torebki, ktoś krzyknął, że wyciągnie broń, i wszystkich ogarnęła panika. Niektórzy przypadli płasko do podłogi, inni zaczęli przeciskać się do wyjścia.

Pomocnik Stivy, Harold Barrone, skoczył na Madeline i podbił jej kolana, rzucając ją na mnie i babkę. Runęliśmy wszyscy w bezładną plątaninę kończyn.

– Nie strzelaj! – wrzasnął Harold. – Opanuj się!

– Chciałam tylko wyciągnąć chusteczkę, ty idioto – wyjaśniła Madeline. – Zleź ze mnie.

– Tak, i zleź też ze mnie – dodała babka. – Jestem stara. Kości mogą mi trzasnąć jak zapałki.

Dźwignęłam się z podłogi i rozejrzałam wokół. Ani śladu DeChoocha. Wybiegłam na ganek, gdzie stali mężczyźni.

– Widział ktoś Eddiego DeChoocha?

– Owszem – odparł jeden z nich. – Właśnie wyszedł.

– W którą stronę się udał?

– Na parking.

Zbiegłam po schodach i dotarłam na parking akurat w chwili, gdy DeChooch odjeżdżał swoim białym cadillakiem. Rzuciłam kilka brzydkich słów dla uspokojenia nerwów i ruszyłam za nim. Wyprzedzał mnie o jedną przecznicę, przekraczając środkową linię i nie zwracając uwagi na światła. Skręcił w stronę Burg i zaczęłam się zastanawiać, czy jedzie do domu. Podążyłam za nim wzdłuż Roebling Avenue, mijając ulicę, która prowadziła do jego domu. Nie było widać innych samochodów. Musiał mnie dostrzec. Nie był tak ślepy, by nie zauważyć świateł w lusterku wstecznym.

Dalej kluczył po ulicach Burg, skręcając w Washington i Liberty, a potem wracając wzdłuż Division. Zaczęłam sobie wyobrażać, że będę za nim jechać, dopóki w którymś wozie nie skończy się benzyna. A potem co? Nie miałam broni ani kamizelki kuloodpornej. Ani wsparcia. Musiałabym polegać wyłącznie na własnej sile perswazji.

DeChooch zatrzymał się na rogu Division i Emory, a ja stanęłam jakieś sześć metrów za nim. Nie było w tym miejscu latami, ale samochód Eddiego oświetlały moje reflektory. DeChooch otworzył drzwi, wysiadł na zgiętych kolanach i przycupnął na ziemi. Patrzył na mnie przez chwilę, przysłaniając oczy dłonią. Potem, jak gdyby nic, podniósł dłoń i wypalił do mnie trzy razy. Trzask, trzask, trzask. Dwa pociski uderzyły w asfalt obok mojego wozu, a trzeci odbił się od przedniego zderzaka.

Chryste Panie. Krach perswazji. Wrzuciłam wsteczny i wdepnęłam pedał gazu do dechy. Skręciłam z piskiem opon w Morris Street, zahamowałam, wrzuciłam jedynkę i popędziłam jak rakieta poza granice Burg.

Przestałam się trząść dopiero wtedy, gdy dotarłam na swój parking. Upewniłam się też, że nie zmoczyłam spodni, więc, biorąc pod uwagę okoliczności, byłam z siebie raczej dumna. Na zderzaku widniała paskudna rysa. Mogło być gorzej, powiedziałam sobie. Mogłam mieć rysę na głowie. Starałam się traktować Eddiego wyrozumiale, bo był stary i cierpiał na depresję, ale prawdę mówiąc, zaczynałam odczuwać wobec niego niechęć.

Ubranie Księżyca wciąż leżało na korytarzu; więc kiedy wysiadłam z windy, po drodze zabrałam je do mieszkania. Przystanęłam pod drzwiami i nasłuchiwałam przez chwilę. Telewizor był włączony. Nadawali chyba boks. Byłam prawie pewna, że wyłączyłam pudło. Oparłam czoło o drzwi. Co teraz?

Wciąż stałam z czołem przyciśniętym do drzwi, kiedy nagle się otworzyły i ze środka wyszczerzył do mnie zęby Morelli.

– Jeden z tych dni, hę?

Rozejrzałam się po mieszkaniu.

– Jesteś sam?

– A kogo się jeszcze spodziewałaś?

– Batmana, ducha z Opowieści wigilijnej i Kuby Rozpruwacza. – Rzuciłam ubranie Księżyca na podłogę w przedpokoju. – Jestem trochę spietrana. Przeżyłam właśnie strzelaninę z DeChoochem. Tyle że to on miał spluwę.

Zaczęłam relacjonować Morellemu barwne szczegóły i gdy doszłam do moczenia spodni, zadzwonił telefon.

– Wszystko w porządku? – dopytywała się matka. – Właśnie zjawiła się twoja babka i powiedziała, że ruszyłaś w pościg za Eddiem.

– Nic mi nie jest, ale go zgubiłam.

– Myra Szilagy mówiła mi, że są wolne miejsca w fabryce guzików. Oferują dobre warunki. Mogłabyś pracować przy taśmie. Albo nawet w biurze.

Zanim skończyłam rozmawiać, Morelli rozłożył się już na kanapie i znów skupił uwagę na boksie. Wyglądał nieźle. Czarny T-shirt, kremowy sweter i dżinsy. Szczupły, umięśniony i po śródziemnomorsku śniady. Był dobrym gliniarzem. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by zaczęły mnie łaskotać sutki. I kibicował drużynie New York Rangers. To czyniło go niemal doskonałym… jeśli pominąć fach gliniarza.

Obok siedział Bob. Bob to skrzyżowanie golden retrievera z Chewbaccą z Gwiezdnych wojen . Początkowo miał mieszkać u mnie, ale potem doszedł do wniosku, że woli mieszkanie Morellego. Męska przyjaźń, jak sądzę. Nie gniewam się, ponieważ Bob zżera wszystko. Pozostawiony sam sobie, zdołałby zredukować dom do kilku gwoździ i resztek glazury. A ponieważ często pochłania ogromne ilości żarcia typu meble, buty i rośliny, wydala też góry psiego gówna.

Bob uśmiechnął się i zamerdał do mnie ogonem, a potem znów zajął się telewizją.

– Zakładam; że znasz gościa, który zdjął ubranie pod twoimi drzwiami – odezwał się Morelli.

– To Księżyc. Chciał mi pokazać swoją bieliznę.

– Rozumiem. Całkiem jasne.

– Powiedział, że Dougie zaginął. Wyszedł wczoraj rano i nie wrócił.

Morelli z wysiłkiem oderwał się od boksu.

– Czy Dougie nie czeka na rozprawę?

– Owszem, ale Księżyc nie wierzy, by Dougie zwiał. Uważa, że coś się stało.

– Mózg Księżyca wygląda pewnie jak jajecznica. Nie przywiązywałbym większej wagi do tego, co myśli.

Wręczyłam Morellemu telefon.

– Może byś zadzwonił tu i ówdzie. No wiesz, sprawdził w szpitalach i tak dalej.

I w kostnicy. Jako gliniarz miał większe możliwości ode mnie.

Kwadrans później Morelli doszedł do końca listy. Nikt odpowiadający rysopisowi Dougiego nie trafił do szpitala Świętego Franciszka, Helen Fuld czy kostnicy. Zadzwoniłam do Księżyca i przekazałam mu nasze ustalenia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: