– Hej, człowieku, robi się naprawdę groźnie – skomentował. – Nie tylko Dougie zniknął. Moich łachów też nie ma.
– Nie martw się o ubranie. Zabezpieczyłam je.
– Rany, jesteś w porządku – odetchnął z ulgą. – Naprawdę w porządku.
Przewróciłam w myślach oczami i odłożyłam słuchawkę.
Morelli poklepał kanapę obok siebie.
– Usiądź. Pogadamy o Eddiem DeChoochu.
– A co z nim?
– To nie jest miły gość.
Z moich ust dobyło się niezamierzone westchnienie.
Morelli je zignorował.
– Costanza mówił, że wybrałaś się do Eddiego na rozmowę, zanim zwiał.
– DeChooch jest w depresji.
– Podejrzewam, że nie wspomniał o Loretcie Ricci?
– Nie, ani słowem. Sama ją znalazłam.
– Sprawę prowadzi Tom Beli. Natknąłem się na niego po robocie, a on powiedział, że Ricci była już martwa, kiedy do niej strzelano.
– Co?!
– Będzie coś wiadomo dopiero po sekcji zwłok.
– Dlaczego ktoś miałby strzelać do trupa?
Morelli uniósł tylko dłonie.
Wspaniale.
– Masz coś jeszcze?
Morelli popatrzył znacząco i uśmiechnął się.
– Prócz tego – uściśliłam.
Spałam i w tym śnie dusiłam się. Na mojej piersi spoczywał straszny ciężar i nie mogłam oddychać. Zazwyczaj nie miewam snów, w których się duszę. Miewam sny o windach wystrzelających przez dach budynku, a w tych windach to właśnie ja jestem uwięziona. Miewam sny o bykach, które pędzą za mną po ulicach miasta. Miewam też sny, w których zapominam się ubrać i idę naga do centrum handlowego. Ale nigdy mi się nie śniło, że się duszę. Aż do teraz. Ocknęłam się z trudem i otworzyłam oczy. Obok spał Bob, swoją wielką psią głowę i przednie łapy złożył na mojej piersi. Reszta łóżka była pusta. Morelli zniknął. Wyszedł na palcach z pierwszym brzaskiem i zostawił mi Boba.
– No dobra, olbrzymie – powiedziałam. – Jak ze mnie zleziesz, to cię nakarmię.
Bob może nie rozumieć wszystkich słów, ale ma wyczulony słuch, kiedy rzecz dotyczy jedzenia. Postawił uszy, błysnął oczami i w sekundę zeskoczył z łóżka, tańcząc wokół z rozpromienioną mordą.
Wysypałam gar psich herbatników i zaczęłam na próżno szukać ludzkiego jedzenia. Ani śladu tart, precli, placka z jagodami. Matka zawsze odsyła mnie do domu z torbą wiktuałów, ale kiedy wychodziłam od rodziców, głowę miałam zajętą Lorettą Ricci i zapomniałam o prowiancie, który leżał przygotowany na szafce kuchennej.
– Spójrz na mnie – zwróciłam się do Boba. – Jestem domową niezgułą.
Bob posłał mi spojrzenie, które mówiło: hej, panienko, nakarmiłaś mnie, więc o co chodzi?
Wskoczyłam w lewisy i buty, zarzuciłam na koszulę nocną kurtkę dżinsową i przypięłam Boba do jego smyczy. Następnie pognałam stwora do wozu, by zawieźć go pod dom mojej śmiertelnej nieprzyjaciółki, Joyce Barnhardt, żeby tam narobił. Dzięki temu nie musiałam sprzątać odchodów, czułam się więc niczym zwyciężczyni. Przed laty przyłapałam Joyce, jak pieprzyła mojego męża – obecnie eksmęża – na moim własnym stole w jadalni, dlatego od czasu do czasu lubię odpłacić jej pięknym za nadobne.
Joyce mieszka pięćset metrów dalej, ale dla mnie to dystans zabójczy. Joyce dostała przyzwoitą odprawę od swoich eksmałżonków. Prawdę mówiąc, małżonek numer trzy tak bardzo pragnął wyrzucić Joyce ze swego życia, że zostawił jej cały dom, i to za bezcen. To duży budynek, położony na niewielkiej działce w okolicy zamieszkanej przez przedstawicieli wolnych zawodów. Jest z czerwonej cegły i ma fantazyjne białe kolumny, wspierające daszek nad frontowymi drzwiami. Coś jak połączenie Partenonu z budą. W okolicy obowiązują ścisłe przepisy dotyczące sprzątania po swoich ulubieńcach, więc razem z Bobem odwiedzamy Joyce tylko pod osłoną ciemności. Albo – jak w tym wypadku – wcześnie rano, nim ulica zdąży się przebudzić.
Zaparkowałam w pewnej odległości od domu Joyce. Podkradliśmy się z Bobem na frontowe podwórze. Bob załatwił swoją sprawę, po czym czmychnęliśmy z powrotem do wozu i ruszyliśmy do McDonalda. Żaden dobry uczynek nie powinien obyć się bez nagrody. Ja zamówiłam sobie hamburgera i kawę. Bob hamburgera i waniliowego shake'a.
Byliśmy wyczerpani po tej ciężkiej pracy, wróciliśmy więc do domu. Bob uciął sobie drzemkę, a ja wzięłam prysznic. Potem wycisnęłam żel na włosy i wtarłam go, zrobiło mi się więc mnóstwo loków. Następnie przyszedł czas na tusz do rzęs, a toaletę zwieńczył błyszczyk do warg. Mogłam tego dnia niczego nie osiągnąć, ale wyglądałam cholernie dobrze.
Pół godziny później pożeglowałam wraz z Bobem w stronę biura Vinniego, gotowa do pracy.
– Oho, Bob włącza się do akcji – zauważyła Lula i podrapała go po głowie. – Hej, Bob, co słychać?
– Wciąż szukamy Eddiego DeChoocha – wyjaśniłam. – Ktoś wie, gdzie mieszka jego kuzyn Ronald? Connie spisała na kartce kilka adresów i wręczyła mi.
– Ronald ma dom przy Cherry Street, ale o tej porze prędzej znajdziesz go w pracy. Prowadzi firmę, roboty asfaltowe, Ace Pavers, przy Front Street. To niedaleko rzeki.
Schowałam kartkę do kieszeni, nachyliłam się do Connie i zniżyłam głos.
– Mówią coś na mieście o Dougiem Kruperze?
– Co na przykład? – zainteresowała się Connie.
– Że zniknął.
Drzwi do gabinetu Vinniego otworzyły się z impetem i szef wysunął na zewnątrz głowę.
– Co to znaczy: zniknął?
Popatrzyłam na niego.
– Jakim cudem usłyszałeś? Mówiłam szeptem, a drzwi były zamknięte.
– Mam uszy w dupie – wyjaśnił Vinnie. – Słyszę wszystko.
Connie przesunęła palcami wzdłuż krawędzi biurka.
– Niech cię szlag – powiedziała. – Znów podłożyłeś pluskwę.
Opróżniła kubek z długopisami i ołówkami, przetrząsnęła szuflady, wysypała na blat zawartość torebki.
– Gdzie to jest, ty mały robaku?
– Nie ma żadnej pluskwy – odparł Vinnie. – Mówię ci, że mam uszy. Mam radar.
Connie znalazła pluskwę przytwierdzoną do spodu swojego telefonu. Oderwała ją i zgniotła kolbą pistoletu. Potem schowała broń z powrotem do torebki, a pluskwę wrzuciła do kosza na śmieci.
– Hej, to była własność firmy! – zawołał Vinnie.
– Co z Dougiem? – spytała Lula. – Nie miał się przypadkiem stawić na rozprawę?
– Księżyc powiedział, że zamierzali oglądać razem wrestling na dużym telewizorze Dougiego, a Dougie się nie pokazał. Sądzi, że stało mu się coś złego.
– Ja bym nie przegapiła okazji, żeby obejrzeć sobie na dużym ekranie tych facetów w obcisłych gatkach – wyznała Lula.
Ja i Connie przyznałyśmy jej rację. Dziewczyna musiałaby być szalona, żeby darować sobie widok tych mięśniaków na wielkim telewizorze.
– Nic nie słyszałam – powiedziała Connie. – Ale rozpytam się.
Drzwi biura otworzyły się z hukiem i do środka wtargnęła jak burza Joyce Barnhardt. Rude włosy były rozczochrane do granic możliwości. Miała na sobie spodnie typu wojskowego i koszulę, spodnie opinały ciasno tyłek, a koszula była rozpięta aż do mostka, odsłaniając znaczną część rowka między piersiami i czarny stanik. Na plecach widniał biały napis AGENT SĄDOWY. Oczy miała podmalowane, a rzęsy pokrywała gruba warstwa tuszu.
Bob schował się pod biurko Connie, Vinnie zaś dał nura do gabinetu i zamknął drzwi na klucz. Jakiś czas temu, po konsultacji ze swoim fiutem, Vinnie zgodził się przyjąć Joyce do firmy. Pan Palant wciąż cieszył się z tej decyzji, ale reszta Vinniego nie wiedziała, co począć z Joyce.
– Vinnie, ty obwisły kutasie, widziałam, jak zwiałeś do gabinetu. Wyłaź stamtąd! – wrzasnęła Joyce.
– Miło cię widzieć w tak doskonałym nastroju – zwróciła się do niej Lula.
– Jakiś pies znów narobił na mój trawnik. Drugi raz w tym tygodniu.
– Trudno się dziwić, skoro umawiasz się na randki z mieszkańcami schroniska – skomentowała Lula.
– Nie prowokuj mnie, tłuściochu.
Lula zmrużyła oczy.
– Kogo nazywasz tłuściochem? Powiedz to jeszcze raz, a przestawię ci twarz.
– Tłuścioch, tłusta dupa, słonina, grubas…
Lula rzuciła się na Joyce i obie runęły na podłogę, drapiąc się nawzajem. Bob twardo tkwił pod biurkiem. Vinnie krył się w swoim gabinecie. Connie natomiast podeszła, spokojnie czekając na odpowiednią chwilę, i w pewnym momencie przystawiła paralizator elektryczny do tyłka Joyce. Ta wydała urywany pisk i zwiotczała.
– Po raz pierwszy użyłam czegoś takiego – wyznała Connie. – Niezła zabawa.
Bob wyczołgał się spod biurka, by rzucić okiem na Joyce.
– Jak długo zajmujesz się Bobem? – spytała Lula, dźwigając się z podłogi.
– Spędził u mnie noc.
– Myślisz, że to był rozmiar Boba na trawniku Joyce?
– Wszystko możliwe.
– W jakim zakresie? Dziesięć procent? Pięćdziesiąt?
Popatrzyłyśmy na Joyce. Zaczęła dawać oznaki życia, więc Connie znów ją poczęstowała paralizatorem.
– Rzecz w tym, że nie lubię używać łopatki i szufelki – wyjaśniłam.
– Ha, wiedziałam! – parsknęła śmiechem Lula.
Connie dała Bobowi pączka z pudełka na biurku.
– Dobry chłopak!