Trudny Trup pic_1.jpg

Joanna Chmielewska

Trudny Trup

Co najmniej przez kilka miesięcy szukałam trupa.

Nie rozkopywałam grobów i ugorów, nie zwiedzałam kostnic, starych piwnic ani śmietników, nie gmerałam w gliniankach. Szukałam we własnym umyśle i w ludzkich plotkach, także w mediach, prezentujących wydarzenia okropne i krwawe w taki sposób, żeby przypadkiem jakieś niewłaściwe tajemnice na jaw nie wyszły. Nic mi nie pasowało, ponieważ nie mógł to być trup byle jaki, tylko taki więcej elitarny, żadne męty, żadne mafie, coś ten trup musiał sobą reprezentować, żeby mi się motywy zgodziły. Bo, oczywiście, musiał zostać zamordowany.

Trupa żądała ode mnie Martusia.

Martusia pracowała w telewizji. To ona miała szatański pomysł, któremu się poddałam, wchodząc na obcy sobie teren. Wspólnie pisałyśmy scenariusz w zasadzie kryminalny, nie pierwszy zresztą i zapewne nie ostatni, opiewający kulisy straszliwych intryg telewizyjnych, ona, z racji zawodu, koniecznie chciała to reżyserować, popierałam jej chęć z całej siły, no i brakowało nam trupa. Nikogo jakoś nie dawało się zabić na siłę.

Co gorsza, na początku brakowało nam także motywu, a mordować takiego, na przykład, Stockingera całkiem bez powodu… Trochę głupio.

Albo Deląga… Nie, wykluczone, Deląg nam musi przelecieć przez całą akcję, potrzebny co najmniej jeden piękny i młody, żeby mógł być lekkomyślny i żeby baby mogły się o niego zabijać, w przenośni, rzecz jasna, bo chociaż temat sam z siebie sensacyjny, to jednak uczuciowe elementy powinien zawierać…

Serial to miał być, emocjonujący całe społeczeństwo jeszcze bardziej niż „Niewolnica Isaura” i „Klan”, pierwotnie raczej obyczajowy, stopniowo przeistaczany w kryminał, bez wątpienia pod moim wpływem, któremu Martusia poddawała się z pewną lubością.

Wpływ zaś brał się stąd, że zbrodnie razem z ich motywami rozumiałam zupełnie nieźle, o wnętrznościach telewizji natomiast nie miałam zielonego pojęcia.

Okoliczności towarzyszące rozwijały nam się doskonale, intrygi męsko-damskie biegły same świńskim truchtem, znane Martusi intrygi służbowe jeszcze lepiej, w ostry galop wpadały, nawet motywy zbrodni zaczynały się nam już rysować, a mimo to z trupem był kłopot. Trupa, rzecz oczywista, Martusia domagała się ode mnie. Jestem w końcu kryminalistką czy nie?

Trup zaś, jak powszechnie wiadomo, dla każdego kryminału jest elementem niezbędnym i sama się przy nim upierałam.

Skąd ja jej wezmę tego trupa…?

Siedziałam we własnej kuchni, usiłując równocześnie robić korektę, pilnować makaronu w zupie, zbliżonej do kartoflanki z zacierkami, i jednym uchem słuchać radia, które przypadkiem mogło powiedzieć coś o jakimś użytecznym morderstwie. Zarazem czekałam na telefon od dziennikarza z któregoś periodyku, żeby zautoryzować jego wywiad ze mną, co w dziedzinie autoryzacji było metodą najprostszą i najmniej czasochłonną.

Telefon zadzwonił szczęśliwie w chwili, kiedy akurat przykręciłam gaz pod garnkiem i spadł mi z głowy przynajmniej makaron.

W słuchawce odezwała się Anita, moja dawna przyjaciółka z Danii, odbywająca właśnie podróż służbową ze Sztokholmu do Kopenhagi przez Warszawę, dziwnie może, ale tak jej wyszło, wpadła na bardzo krótko i koniecznie chciała się ze mną zobaczyć. Ja z nią też. Obie miałyśmy przerażająco mało czasu, ale parę chwil udało się gdzieś wepchnąć.

Umówiłyśmy się u niej w pokoju hotelowym z bardzo prozaicznego powodu.

Musiała mianowicie umyć głowę. Myła ją sama, bo w kwestii własnej koafiury miała ustabilizowane poglądy i żaden fryzjer nie umiał jej sensownie uczesać, zupełnie jak mnie. Pod tym względem byłyśmy jednakowo upośledzone i rozumiałam ją świetnie.

Wstrętne włosy, aczkolwiek skrajnie odmiennych gatunków, to jednak identycznie stawiające opór wszelkim zabiegom, i tylko lata doświadczeń własnych pozwalały osiągnąć jaki taki rezultat.

No więc u niej, bardzo dobrze. Odwaliłam wcześniej zaplanowane zajęcia i przyszłam do hotelu punktualnie.

Mając w pamięci proces tego mycia i kręcenia, spodziewałam się, że jakimś sposobem zostawiła drzwi otwarte, bo nie wiadomo było, w którym stadium mogła się akurat znajdować. Z głową pod kranem, ogłuszona suszarką albo co.

Owszem, zgadłam dobrze. Pchnęłam drzwi, otworzyły się. Weszłam. Nie zwróciłam uwagi na brak dźwięków, lejącej się wody czy wycia suszarki, ostatecznie Marriott miał prawo być dobrze izolowany akustycznie. Weszłam do pokoju.

No i tu spełniły się nagle moje najgorętsze pragnienia. Ten cholerny trup leżał prawie na środku.

Ani się o niego nie potknęłam, ani nie trafiłam na żaden szczególnie obrzydliwy widok. Najpierw zobaczyłam nogi, niewątpliwie męskie, zważywszy rodzaj i numer obuwia, bo spodnie w dzisiejszych czasach o niczym nie świadczą. Zatrzymałam się, zastanowiłam, poszłam dalej spokojnie, bo niby dlaczego u Anity nie miałby leżeć jakiś pijany facet, po czym ujrzałam górną część leżącego.

Z głowy została mu część przednia, znaczy twarz, ozdobiona małą plamką na środku czoła. Część tylna, jako całość, raczej nie miała prawa istnieć, ale nie po ciemieniu i potylicy człowieka się rozpoznaje. Po twarzy. Twarz, oprócz plamki, miała zastygły wyraz wściekłości i chyba głównie po tym go rozpoznałam.

Dobre parę minut spędziłam na przypominaniu sobie, skąd go znam. Stałam jak pień i wpatrywałam się w trupa, jakby to był najpiękniejszy widok na świecie, ukierunkowana wyłącznie na pamięć. Odezwała się wreszcie z oporem i niechęcią.

No tak, widywałam go przed laty w dwóch miejscach, raczej kontrastowych. Na wyścigach i w sądzie. Ściśle biorąc, na wyścigach widywałam go wielokrotnie, w sądzie spotkałam raz i też się wtedy przez chwilę zastanawiałam, skąd znam tę gębę. Nie wiem, co w tym sądzie robił, siedział na sali, na idiotycznej rozprawie bandzior kontra psychopata, gdzie nic nie miało żadnego sensu, a drugie dno sięgało niemal środka ziemi. Nie rozmawiałam z nim nigdy w życiu.

A teraz leżał tutaj, w pokoju hotelowym…

Na litość boską, gdzie Anita…?!!!

Panika we mnie strzeliła na myśl, że może leży gdzieś dalej albo siedzi w jakimś kącie z siekierą, ewentualnie spluwą w dłoni. Przy jej charakterze wszystko było możliwe.

Oderwałam oko od zwłok i rozejrzałam się. Anity nie zobaczyłam. Przeszłam ostrożnie do łazienki, okazała się pusta. Pusta, czysta, ludzką obecnością nietknięta, jakby po ostatnim sprzątaniu nikt w niej nawet rąk nie umył. Wróciłam do pokoju i zajrzałam do szafy, a potem nawet pod łóżko. Nigdzie nikogo nie było, tylko ten trup na środku.

Uspokoiłam się. Cokolwiek tu się stało, Anita żadnego szwanku nie doznała, a ofiarą na podłodze nie będę się zajmować, bo nie mam na to czasu. Nie daj Boże zawiadomię policję i już tu ugrzęznę na amen, tymczasem z ludźmi jestem umówiona, do banku muszę zdążyć przed zamknięciem, robotę jeszcze odwalić do jutrzejszego popołudnia, Anita… Rany boskie, gdzież ta Anita się podziała, porwali ją czy co? Nonsens, nie dałaby się porwać, poza tym kto porywa baby w naszym wieku?!

Chyba że była sprawczynią i teraz się ukrywa… Gdzie, do diabła, mam jej szukać?!

Recepcja. Może zostawiła dla mnie jakąś wiadomość w recepcji…

Bez głębszego namysłu zdecydowałam, że wyjdę, nikomu słowa nie mówiąc, a z trupem niech się kotłuje kto inny. Możliwe, iż nie była to decyzja rozumna, ale rozzłościłam się nagle, że upragnione zazwyczaj wydarzenia przytrafiają się w tak nieodpowiednich momentach, i jakąś część mojego jestestwa ogarnął zbuntowany protest. Do diabła z rozumem, ja nie mam czasu!

I rzeczywiście wyszłam.

Mignęło mi jeszcze w głowie, że śladów nie zostawiłam, bo mam na rękach rękawiczki, po czym coś mnie tknęło i spojrzałam od zewnątrz na drzwi.

Znajdował się na nich numer. 2328. Dwudzieste trzecie piętro. A Anita zajmowała numer 2228 na piętrze dwudziestym drugim. Szlag jasny żeby to trafił!

Co mnie podkusiło z tym dwudziestym trzecim piętrem, Bóg raczy wiedzieć. Te trzy dwójki z przodu pamiętałam przecież doskonale, po diabła w windzie przycisnęłam dwadzieścia trzy? I tu też, dwadzieścia osiem wlazło mi w oczy, a na dwadzieścia trzy z przodu nie zwróciłam żadnej uwagi. Zaćmienie umysłowe czy co?

Oczywiście, władowałam się do cudzego pokoju, gdzie w wysoce nieodpowiedniej chwili pojawił się upragniony trup. Nie była to chyba dekoracja, obliczona na efekt…? A jeśli nawet, z pewnością nie dla mnie, bo kto mógł przewidzieć, że przez pomyłkę nacisnę dwadzieścia trzy zamiast dwadzieścia dwa?

Uznawszy w ten sposób, że sprawa mnie nie dotyczy, zjechałam piętro niżej.

Anitę zastałam w sytuacji przewidzianej, zaczynała właśnie suszyć włosy. Naszej pośpiesznej konwersacji nikt postronny zapewne by nie zrozumiał, bo dla zaoszczędzenia czasu mówiłyśmy równocześnie, zarazem słuchając jedna drugiej. Kobiety to potrafią.

Dałam jej obiecane kasety do przejrzenia i wykorzystania oraz teksty do tłumaczenia, odebrałam przesyłkę ze Szwecji, załatwiłyśmy mnóstwo spraw zawodowych i prywatnych i już trzeba było się żegnać. Zamierzałam powiadomić ją, że piętro wyżej leżą obce zwłoki, ale ugryzłam się w język, bo jakiś smętny szczątek rozsądku ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem. W razie czego jej może się coś wyrwać, a ja natychmiast stanę się podejrzana. Nie mam teraz na to czasu, żadnych głupstw!

Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że o motywy może jakoś dopytam się później, a i tak wątpliwe jest, czy ten trup okaże się przydatny, bo facet za życia obracał się chyba w nieciekawej sferze, po czym wybiegłam z hotelu, starannie omijając drugie piętro z kasynem.

* * *

Martusia przyleciała do mnie nazajutrz w strasznych nerwach co najmniej o dwie godziny wcześniej niż była umówiona.

– No wiem, wiem, że jestem za wcześnie, ale przygonił mnie trup. Nic ci nie poradzę, mamy wreszcie trupa! Mimo woli rzuciłam okiem na dorodne zwłoki kurczaka, którego zamierzałam właśnie wsunąć do pieca, bo ten zlekceważony trup w hotelu jakimś cudem całkowicie wyleciał mi z głowy. Marta też spojrzała na drób.

– Ale nie nadziałaś go na słodko? – spytała pośpiesznie i niespokojnie.

– Nie, na gorzko. To znaczy nie, na kwaśno. No, na wytrawnie! – Całe szczęście. Będę to jadła?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: