– Zaraz przyjedzie ekipa – rzekł na powitanie. – Kto ją znalazł? Któraś z pań?

– Przejdźmy może tam – zaproponowałam, wskazując pokój. – Tu nie ma gdzie usiąść, a ja nie umiem rozmawiać na stojąco.

– Tu nie było co znajdywać, wystarczyło spojrzeć – odparła równocześnie Martusia.

– Leży niby pod gałęziami, ale właściwie na wierzchu.

– No dobrze, to która z pań spojrzała?

Martusia przyznała się, że ona. Usiedliśmy przy stole, stanowiącym jadalnię, chociaż komisarz ostrzegł, że na razie rozmowy nie będzie, wyłącznie wstępne wyjaśnienia, protokół napisze się odrobinę później.

– Kiedy pani ją dostrzegła?

– No, kiedy…? Jak przyjechałam, nie? Od razu zaczęłaś dzwonić…

– Nie od razu – sprostowałam. – Najpierw wyszłyśmy popatrzeć, a potem kotłowałam się z tą komórką co najmniej dziesięć minut. Wychodzi, że jakieś… Co ja za brednie mówię, żadne jakieś, zegarek miałam przed nosem, sprawdzałam godzinę, bo czekałam na ciebie, widziałam, jak podjeżdżałaś, była dokładnie siedemnasta czterdzieści osiem, to znaczy siedemnasta czterdzieści dwie, bo on się śpieszy sześć minut. Więc zobaczyłaś ją o siedemnastej czterdzieści dwie i pół.

– Dlaczego pół? – zainteresowała się Martusia.

– Bo nie rzuciłaś się przecież ku niej w jednej sekundzie i nie wysiadałaś wyjątkowo ślamazarnie, tylko zwyczajnie. Zamknęłaś samochód, podeszłaś… Liczę na to pół minuty.

Komisarz chyba zgadzał się ze mną, bo kiwał głową.

– Ruszały tam panie coś? Dotykały?

– Nic kompletnie, żadna z nas – zapewniłam go stanowczo. – Co jej właściwie jest? Chora, pijana, nieżywa?

– Nieżywa.

– Jezus Mario! – jęknęła Martusia ze zgrozą. – I myśmy tam stały nad trupem i rozważały… Cośmy właściwie rozważały?

– Nie mam pojęcia. A, nie, wiem! O tych alarmach. I kto ma jeszcze dziś przyjechać…

– Boże jedyny, może ona właśnie przez ten czas umarła?! Co za świnie jesteśmy!

Zdenerwowałam się trochę.

– Nie strasz mnie! Nie mogła tak umrzeć akurat w tamtej chwili, na naszych oczach!

Nieruchomo leżała, ani drgnęła!

Komisarz zlitował się nad nami.

– Umarła wcześniej. Lekarz stwierdzi dokładnie, ale chyba z godzinę temu, a może i więcej. Od kiedy tam leżała, panie wiedzą?

– Nie – odparłam ponuro.

– Jak wyjeżdżałam, jeszcze nie leżała – stwierdziła Martusia energicznie.

– Rozejrzałam się, patrzyłam, gdzie równiej, żeby wykręcić…

– O której to było?

– Jedenasta dwadzieścia – powiedziałam. – Umówiona byłaś na dwunastą i mówiłam, że jedziesz za wcześnie!

– No i byłam za wcześnie, ale na dobre mi wyszło…

– A pani jej nie widziała? – zwrócił się komisarz do mnie.

– Nie wychodziłam za furtkę, a od środka nie widać, bo wierzba zasłania. W ogóle siedziałam w środku domu, przy komputerze, i tylko czasem robiłam coś w kuchni. Ale, zaraz! Tu się plątały różne osoby! Z kuchni widziałam, chodził facet i roznosił jakieś reklamy, pewnie mam w skrzynce listowej, poza tym był pan Ryszard, przyniósł mi pieczywko i żarcie dla kotów, poza tym ktoś latał dookoła domu sąsiada, tu obok, z prawej strony. Więcej nie wiem, nie zwracałam uwagi.

– To niech pani sobie na razie przypomni i najlepiej zapisze, kiedy i kogo pani widziała. Ja później sporządzę protokół. Niedługo, za jakieś pół godziny…

Dopiero kiedy poszedł, przyszło nam na myśl, że nawet nie spytałyśmy, na co facetka umarła. Na galopujący zawał? Otruła się, przyszła popełnić samobójstwo akurat pod moim śmietnikiem? Zabił ją ktoś…? Nie dowiedziałyśmy się także, kim była!

– Słuchaj, może to ktoś znajomy? – spytała Martusia niespokojnie, obserwując zorganizowane zamieszanie za bramą. – Nie było widać twarzy.

– Ale włosy. Nie znam ani jednej osoby z takimi długimi rudymi włosami. Czarne, to owszem, rudych jakoś nie.

– Ale piękny kolor miała. Co oni robią? Biorą ją do suki?

– To nie suka. Karetka do przewożenia zwłok.

Martusią nagle trzepnęło.

– Boże, jaki cudny pies! – zachwyciła się. – Popatrz, popatrz! Super!

Nie musiała mnie zachęcać do patrzenia.

– Każą mu wywęszyć ślady. Mam nadzieję, że nie wywęszy niczego w moim ogrodzie i nie wda się w wojnę z kotami… Och, nieszczęsny! Przyjechała samochodem!

– Skąd wiesz?

– No przecież widzisz, jak się zachowuje! Muszę zobaczyć z bliska!

Wypadłam z domu i uczepiłam się bramy. Ostatecznie, znajdowałam się na własnym terenie i tkwić przy bramie miałam prawo. Martusia popędziła za mną.

Pies był rzeczywiście przecudowny. Pomijając urodę, idealnie wytresowany, spokojny, a zarazem skupiony, gorliwy i chętny do pracy. O swoich odkryciach informował tak, że najlepszy ćwok mógł zrozumieć.

– I bez policji zgaduję, jak było – powiadomiłam ją. – Patrz, gdzie doprowadził.

Wysiadła przed sąsiadem, poszła w moim kierunku i przy śmietniku padła trupem, kroku więcej ku furtce nie zrobiła.

– Skąd wiesz?

– No przecież sama widzisz, co ten pies pokazuje. Taki pies to czyste złoto, elektronikę możesz wyłączyć, psa nie oszukasz. Zdaje się, że zdejmuje ze mnie podejrzenie, jakobym gościła ją u siebie, zabiła i wyniosła na śmietnik…

– Szczególnie, że nie masz jeszcze umowy ze śmieciarzami – przypomniała Martusia z troską.

Wściekłość, która zelżała trochę pod wpływem sensacyjnego wydarzenia, ogarnęła mnie na nowo, kiedy wróciłyśmy do domu. Zarazem przypomniałam sobie, co było głównym jej źródłem.

– No i masz, następna punktualna – powiedziałam ze złością. – Uczepiła się mnie któraś dziennikarka, wywiad i wywiad, miała przyjść o wpół do czwartej albo koło trzeciej, chociaż wyłgiwałam się jak mogłam, w dodatku z fotoreporterem, i proszę bardzo, do tej pory jej nie ma. I po cholerę ja się tu pindrzę, męczę w peruce, zbijam się z tematu, a w dodatku nie wiem, o co jej chodziło.

– Z którego czasopisma? – zainteresowała się Martusia.

– A bo ja wiem? Zapomniałam zapytać, bo wcale nie chciałam, zdaje się, że wymyśliła coś, czego nie cierpię. Już chyba nie przyjdzie, a nawet jeśli przyjdzie, nie zamierzam z nią gadać.

Na żadne gadanie rzeczywiście nie było szans, ponieważ komisarz dotrzymał obietnicy i przyszedł sporządzać protokół. Usadziłam go przy stole.

– Powinniśmy właściwie rozmawiać w pracowni, ale tam się suszą roślinki i nie ma miejsca – wyjaśniłam. – Do pracowni wygonimy osoby, które przyjdą lada chwila i mogłyby przeszkadzać, a tu, proszę bardzo, stół wolny, może pan pisać całą powieść.

– Kto przyjdzie? – spytał nieco podejrzliwie.

– Mój plenipotent i mój siostrzeniec. Musimy z nimi pozałatwiać rozmaite sprawy służbowe.

– Mogą także iść do salonu – zaproponowała Martusia. – Będą podsłuchiwać, ale tajemnic do ukrywania chyba żadnych nie mamy?

– Jeśli nawet, to akurat nie w tej kwestii…

– Panie pozwolą dowody osobiste – poprosił grzecznie komisarz i spojrzał na Martusię. – Pani tu mieszka?

– Niestety, nie. Mieszkam w Krakowie. Przyjechałam wczoraj, na dwa dni, bo byłam umówiona w filmie i w telewizji. Pojutrze rano wyjadę.

Gapiłyśmy się w niego niczym sroka w gnat, kiedy spisywał sobie nasze dane osobowe. Skończył z personaliami i przystąpił do pytań.

– Czy zna pani Barbarę Borkowską? – zwrócił się do mnie znienacka.

– Nie – odparłam bez namysłu. – Nawet się nie muszę zastanawiać. Borkowskich w rodzinie miałam dwie, każdą oddzielnie, ściśle biorąc, w dwóch rodzinach, panieńskie nazwiska, nie miały ze sobą nic wspólnego i od dawna nie żyją. Żywej Borkowskiej nie znam żadnej. To ta nieboszczka spod wierzby?

– Skąd pani… – zaczął i zreflektował się. – O, nie będę kręcił, bo i tak się pani domyśli. Owszem, ta nieboszczka.

– A ja jedną Borkowską znam! – oznajmiła Martusia z triumfem. – Ale nie Barbarę, tylko Lucynę, i nie tu ani w Krakowie, tylko w Zamościu. Ma sklep warzywniczy. To nie ona tu leżała z pewnością, rozpoznałabym ją, jest potwornie gruba. I nie ruda.

– Bardzo dobrze – pochwalił komisarz informację, nie wiadomo dlaczego. – Czy ma pani broń palną?

Martusia zachłysnęła się piwem.

– Niech pan mnie tak nie zaskakuje – poprosiła. – Nie mam i nie chcę mieć, ja się boję broni palnej!

– Ja chcę, ale też nie mam – wyznałam z żalem i nagle ożywiłam się nadzieją.

– A może pan mi nie uwierzy? I zrobicie u mnie rewizję? Takie porządne, rzetelne przeszukanie?

– Zwariowałaś, na co ci przeszukanie? – zgorszyła się Martusia.

– Jak to, na co? Może przy okazji znajdą czerwony grzebień ze szpikulcem?

– A, grzebień… Rozumiem. Jeszcze go nie znalazłaś od zeszłego roku?

– Nie. Nie miałam kiedy szukać.

Komisarz przyglądał się nam z rosnącym zainteresowaniem.

– Cały czas była pani dziś w domu? – zwrócił się znów do mnie.

– Poza chwilowymi pobytami w ogródku, cały.

– I nic pani nie słyszała?

Zdezorientował mnie doszczętnie.

– Jakie nic…? Nie ogłuchłam przecież! Radio grało, słyszałam doskonale, koty miauczały, jak wyszłam z puszką, gong u furtki słyszałam… Co jeszcze miałam słyszeć?

– Huk, na przykład. Albo warkot samochodów.

– W pracowni samochodów nie słychać, chyba że budowlane. Ale przez ostatnie parę dni ta budowa naprzeciwko stoi i nie jeżdżą. Huku żadnego nie było. A, rozumiem!

Tę facetkę ktoś zastrzelił?

Martusia z miejsca okazała sceptycyzm.

– A skąd ty wiesz, że ktoś, może ona tak sama siebie? Samobójczyni?

– No coś ty, pod moim śmietnikiem…?!

– Pod wierzbą płaczącą.

– Wszystko jedno. Gdyby sama siebie, znaleźliby pistolet i ten pan nie pytałby nas o broń palną. Trudno chyba przypuszczać, że weszła, poprosiła o pożyczenie, rąbnęła w siebie i potem co? Przerzuciła mi z powrotem przez ogrodzenie? Pies powiedział, że nas tam przy niej nie było!

Komisarz wytrzymywał to wszystko, wzdychając tylko od czasu do czasu.

Spróbowałam się skupić, bo w końcu wydarzenie mnie interesowało, a nabrałam obaw, że, zraziwszy do siebie władze śledcze, niczego się więcej nie dowiem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: