– Nie będę pani przepraszać za późną porę – powiedziała z tamtej strony Chmielewska. – Nie mam czasu na głupstwa. Przed dwiema… nie, nie dwiema, co najmniej czterema godzinami byłam świadkiem zeznań pani Borkowskiej numer dwa, Urszulki, czynionych wprawdzie po pijanemu, ale bez wątpienia prawdziwych. W domu pani byłego męża. Razem ze mną świadkami byli: pani Jadzia, podinspektor Bieżan i komisarz Górski. W różnym zakresie, kto przyszedł wcześniej, słyszał więcej, kto później, ten mniej, pani Jadzia była pierwsza. Chce pani streszczenie?
– Chcę! – powiedziałam z dziką siłą.
– Urszulka kropnęła Felę, w nerwach, bo Fela uparła się kontynuować przedstawienia przeciwko pani, a Urszulka chciała przestać. Fela żądała forsy. Łuskę po naboju i rozmaite mikroślady znaleziono w samochodzie tej… co ma właściwie najmniejszy móżdżek…? Bo kura to komplement, dżdżownica…? Wie pani coś o dżdżownicy, ma ona w ogóle jakąś umysłowość? Kopyto i klucze od mieszkania Feli trzymała w domu pod ścierkami, w celu podrzucenia ich pani przy najbliższej okazji. Nienawidziła pani, na własne uszy to słyszałam, a wielce szanowny małżonek zaczął chłonąć… nie, chłódnąć…? Ochłonął albo ochłódł, co za idiotyczne słowa, gramatycznie skomplikowane, wychodzi tylko w czasie przeszłym, forma dokonana, jak je przedstawić w czasie teraźniejszym…? Bo jeśli chłonął, to jest całkiem co innego…
Zgłupiałam od tego telefonu tak przeraźliwie, że spróbowałam się wdać w dywagacje językowe.
– Ochłódniwał…? – powiedziałam niepewnie.
– Nie najlepiej – skrytykowała Chmielewska. – Powinnam to wiedzieć, ale możliwe, że emocje mi umysł naruszyły. Coś tam, w każdym razie, małżonek negatywnego okazał, więc bała się panicznie ujawnienia afery. I pieniędzy jej zabrakło, a Fela żądała.
Za poniechanie przedstawień. Koniec streszczenia. Wszystko sama święta prawda, udokumentowana, żadnych wątpliwości. Powinno pani być przyjemnie, dobranoc.
Odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam na Agatę. Przyszło mi na myśl, że w życiu nie widziałam równie osłupiałej ludzkiej istoty.
– Coś ty powiedziała…? Ochłódniwał…? Specjalnie zapamiętałam! Co to było…?!
Jeszcze przez chwilę nie byłam w stanie ubrać w słowa euforii, jaka się we mnie rozszalała. Ponadto jej rozmiary chciałam ukryć nawet przed Agatą.
– Nic – powiedziałam z wysiłkiem. – Chmielewska dzwoniła. Podobno dopadli mojej następczyni w stanie nadużycia i to ona kropnęła przyjaciółkę Felę… Mają dowody. Ze strachu.
Agata powolutku zmyła z siebie wyraz osłupienia, przyjrzała mi się uważnie, obejrzała stół, no, rzeczywiście, nie wyglądał zbyt zasobnie, kawa i wino, zajrzała do szafki, wydłubała koniak, pół butelki stało gdzieś tam w kącie. Nalała mi od serca, sobie też, stanowczym gestem zmusiła mnie do wypicia.
– Teraz powiedz porządnie, co ona ci powiedziała! – zażądała z naciskiem.
Opanowałam się, powtórzyłam całą rozmowę z komplikacjami gramatycznymi włącznie. Agata nalała sobie dodatkowo.
– Szampana nie masz? – spytała po chwili. – Szkoda… Nic, przyniosę jutro.
Najdroższy, jaki znajdę w tym mieście. Więc jednak…! Ona się chyba nie wygłupiała, pierwszy kwietnia po drugiej stronie roku… Rozpoznałaś ją po głosie?
– Rozpoznałam.
– Więc jednak ta kurwa…? No i popatrz, jak się wszystko zgadza! Co za oślica jakaś, nie, przepraszam wszystkie oślice, nie mam dla niej porównania, istnieją chyba skorpiony płci żeńskiej…?
– Skorpion sam z siebie nie atakuje – skorygowałam słabo. – Musi się czuć zagrożony…
– Widziałaś?
– Widziałam. Uciekł.
– Wszy, pluskwy i karaluchy – rozważała Agata jakoś okropnie naukowo. – Nie, też nie, one gryzą dla życia, nie ze złośliwości. Staram się straszliwie wykombinować cokolwiek gorszego niż człowiek, ale sama widzisz, że mi źle wychodzi. Znasz jakiegoś obrzydliwszego ssaka?
Nie miałam w tym momencie głowy do ssaków, wysiliłam się jednak i nie znalazłam żadnego. No, owszem, mignęła mi gdzieś jakaś walka jeleni o łanię, ale to chyba nie było to…
– Chcesz może encyklopedię zwierząt…? – spytałam, wciąż niemrawo.
– Idiotka! – zirytowała się Agata. – Gdzie tej szmacie do zwierząt…?! Trudno mi w to uwierzyć, ale chyba Stefan na oczy przejrzał, a ona zaczęła się bać, że intryga wypłynie. Mówiłam ci, nie potrafiłaś uwierzyć, że to kretyn, któremu gówno na umysł padło, jasne było, że się otrząśnie prędzej czy później, proszę, proszę, jeszcze i to chciała na ciebie zwalić, ale za głupia! Zaraz, nad półgłówkami coś tam czuwa, nie Pan Bóg, kogo Pan Bóg chce skarać, temu rozum odbiera, jakaś siła przeciwstawna, nie przypomnę sobie na poczekaniu, ale ty pomyśl przez chwilę, jeśli zdołasz! Gdybyś była tu, a nie w Kołobrzegu, gdyby twój samochód stał pod ręką…!
Teraz się wreszcie otrząsnęłam, może nawet skuteczniej niż Stefan.
– Ty się puknij – rzekłam gniewnie. – Ona za głupia, żeby się włamać do mojego samochodu. Do domu też, chyba że przez dzieci, ale ja mam dzieci inteligentne, one są moje, a nie jej. Może i miała takie kretyńskie nadzieje, no i co? Co by jej z tego przyszło?
Po dość długim zastanowieniu i zniweczeniu znacznej ilości koniaku Agata odzyskała trzeźwość umysłu.
– Masz rację. To idiotka. W ostatecznym rezultacie rozum nad głupotą panuje, pod warunkiem, że głupotę do wiadomości przyjmie. Trudno mu, ja wiem. Ale niech diabli biorą rozum i głupotę, ważne, że wreszcie do jakiejś prawdy doszli! Myślisz, że Stefan na to co…?
To wiedziałam na pewno i nie musiałam myśleć wcale.
– Nic. Nie obchodzi mnie. Niech on się martwi. Dla mnie umarł, wiesz? I nagle czuję, że zaczynam żyć na nowo, wcale nie jestem stara, dzieci są po mojej stronie i jeden taki… Paweł mu na imię i co cię reszta obchodzi… W Kołobrzegu go poznałam, ale on z Warszawy i może nawet do niego zadzwonię…
Przez całe lata mojej przyjaźni z Agatą z takim poparciem chyba się nigdy nie spotkałam…
Bieżan z Górskim całą dobę spędzili pracowicie, chcąc wreszcie przekazać zamknięte dochodzenie prokuraturze. Prokurator Wesołowski, prowadzący sprawę, zdołał wykręcić się od udziału osobistego, aczkolwiek o słuszności ekspresowego wystosowania nakazu wszelkich przeszukań został powiadomiony grubo przed północą.
Bezwzględnie najtrudniejszą częścią śledztwa było przesłuchanie na trzeźwo osób, uprzednio pijanych. Nastąpiło to na końcu, bo osoby musiały porządnie wytrzeźwieć, ponadto jedną z nich trzeba było sprowadzić do komendy przemocą.
– No i popatrz, nieprawdopodobne w rezultacie okazało się prawdziwe – rzekł po tej katordze Bieżan z westchnieniem ni to ulgi, ni zgrozy. – Jak to tam było u tego Holmesa? Odrzucić niemożliwe nieprawdopodobne samo wyjdzie…
– Ślepy fart, nawet nie musieliśmy tego niemożliwego odrzucać – zauważył Robert z samą ulgą, bez zgrozy. – Ale rzeczywiście, sam z siebie człowiek by tego nie wymyślił.
Motyw Borkowskiej aż się pchał, i to by każdy zrozumiał, nawet miałaby okoliczności łagodzące. Chociaż jednak poszlakówka…
– Gdyby ta… jak by tu elegancko powiedzieć… głupia gęś, sprawczyni, zdołała podrzucić jej dowody rzeczowe, mielibyśmy cholerne kłopoty. Chwalić Boga, Zenia nam się złamała. Czekaj, muszę to wszystko uporządkować.
Własną ręką Bieżan układał wszelkie dokumenty, protokóły i zeznania, nie mając najmniejszej ochoty eksponować przed całym światem swoich własnych błędów, wolał w nich grzebać osobiście. Utwierdzał się w mniemaniu, że tak głupio żadnego dochodzenia nigdy dotychczas nie prowadził, a w pomyłkach i zaniedbaniach bije w tej chwili wszelkie rekordy. Górski go nie pocieszał, bo sam żywił podobne poglądy, aczkolwiek czynił nieudolne próby usprawiedliwiania ich zaćmień umysłowych.
– Dowód, no, dowód to dowód, dokument tożsamości – mówił niepewnie.
– Człowiek spojrzy, ma nazwisko i adres… Żeby chociaż miała dwa dowody…!
– I pamiętnik z dokładnym opisem wydarzeń – powiedział Bieżan kąśliwie. – Ta kretynka, sprawczyni, narobiła tyle głupot, że włos na głowie dęba staje. A myśmy się chyba od niej zarazili.
– Ale Chmielewska zaświadczyła, że tam dalej, w tych domach, żywego ducha nie było!
– Należało sprawdzić porządniej. No dobrze, nie było, a facetka firanki wieszała.
I nie myśmy na nią trafili, tylko osoba postronna, co by było, gdyby sobie nie skojarzyła? Bzdura, nie bzdura, samochód należało wziąć pod lupę od razu, a nam się zachciało lekceważyć blondynki… Przeszukanie mieszkania denatki, też natychmiast, to nie, na Wyduja czekaliśmy, ja chyba musiałem na głowę upaść. Tajemnicza przyjaciółka ofiary, zawracanie Wisły kijkiem, było przycisnąć nauczycielkę, tego amanta z młodych lat, jak mu tam, Woźniaka, tego Ramona, on jeszcze siedzi, mieliśmy go pod ręką, przyjaciółka by nam sama wyszła!
– Ale motyw wskazywał na pierwszą Borkowską, to na co ta przyjaciółka…
– A no właśnie, sam widzisz, tak się mszczą zaniedbania. Borkowski mi się majaczył, było ściągnąć go z tej Szwecji na porządne przesłuchanie, to znów nie, towarzyską pogawędkę z nim odbyłem i cześć.
– Ale one obie łgały…
– Które?
– Borkowska i Młyniak…
– A co miały robić? Na ich miejscu też bym zełgał! Gdyby mówiły prawdę, wiesz, co bym zrobił? Aż mi niedobrze, jak sobie pomyślę… Posadziłbym tę Agatę Młyniak, przecież ona nie miała żadnego alibi, Borkowska w Kołobrzegu, a Młyniak ją cichutko uwalnia od życiowej zmory… O, właśnie! Też kretyński pomysł, denatka jechała samochodem z przeciwniczką, ewidentnym wrogiem, jasne było przecież, że musiała jechać z przyjaciółką, wspólniczką, z kimś swoim! Jedno przeczy drugiemu, same niejasności, a my nic, jak te żłoby i tumany!
– Nie, to nie my – zaprotestował Robert rozpaczliwie. – To ta sprawczyni! Ona do myślenia niezdolna, ona jeszcze do tej pory nie wierzy, że wszystko wyszło na jaw!
– Ale do premedytacji owszem, zdolna. Zamiast dać forsę Feli, kupiła spluwę na bazarze, tego jej nie udowodnimy, bo tam nikt się przyzna, że sprzedawał, ale wystarczy sam fakt, że miała. Przy sobie. Nawet odcisków palców nie starła. No i te klucze, denatka żadnych kluczy nie ma, dowiadujemy się, że mieszka sama, i co? Wychodzi z domu bez kluczy? To jak mieszkanie zamyka? A my nic. W bluzeczce jedwabnej, bez kurteczki, bez niczego, a my co? Nic. Dzieci ma dwoje, chociaż nigdy nie rodziła, a my zaniedbujemy identyfikację, rany boskie…!