– Skąd pan wie, że to byłam ja? – spytałam głosem jeszcze bardziej nieludzkim niż on na początku.
– Dowód osobisty, zameldowanie… Nie zgłaszała pani kradzieży dowodu osobistego, sprawdzałem.
Milczałam przez chwilę. Płaszczyzna zawodowa to płaszczyzna zawodowa.
– Osób, nazwiskiem Barbara Borkowska, jest w tym kraju zatrzęsienie. Sfałszowanie pieczątki meldunkowej jest zupełnym drobiazgiem nawet dla pseudofachowców. Czy przeprowadzono identyfikację i zwłok? Czy rozmawiał pan z osobami bliskimi dla ofiary? Czy denatka została rozpoznana?
– Nie. Jeszcze nie. Identyfikacja przewidziana jest na jutro, brat denatki…
– Matko jedyna, Włodek! Niech pan się nie wygłupia, niech pan nie straszy mojego brata! A tym bardziej rodziców! Ja żyję, nie zauważył pan?! Jeśli łupnę pana tą pustą flachą w ciemię, może pan dostrzeże moją aktywność…?! O, cholera, najmocniej przepraszam…
Zreflektowałam się. Walenie flachą w ciemię to już płaszczyzna nie bardzo zawodowa.
Z lekkim wysiłkiem weszłam z powrotem w skórę prokuratora.
– Oparł pan się wyłącznie na dowodzie osobistym i pieczątce zameldowania? Bez rozpoznania ofiary?
– Istotnie, błąd. W dodatku istnieje silne prawdopodobieństwo, że Barbara
Borkowska, dziennikarka, była umówiona w miejscu przestępstwa na zbliżoną godzinę, przybyła tam i została zabita.
– Jak?
– Jednym strzałem, prosto w serce, od tyłu.
– Tam jacyś ludzie mieszkają…?
– Teren i okoliczności sprzyjają popełnieniu tego rodzaju zabójstwa. Pistoletu nie znaleziono, mógł mieć tłumik.
– Z kim była umówiona?
– Z Joanną Chmielewską, pisarką.
– I co ona mówi?
– Że dziennikarka była nachalna i natrętna, umówiła się na wywiad wbrew jej woli, w dodatku spóźniła się…
No i teraz wreszcie zrobiło mi się niedobrze…
Zaczęło się to mniej więcej ze cztery lata temu, a możliwe, że nawet wcześniej, ale niczego nie dostrzegałam i o niczym nie miałam pojęcia.
– Co miałaś wczoraj po południu na sobie? – spytał znienacka mój mąż pewnego wrześniowego wieczoru, kiedy już upchnęliśmy dzieci do łóżek i siedzieliśmy przy herbacie.
– To samo, co i rano – odparłam, zdumiona. – Także to samo, co i dzisiaj. Nie mam zbyt wielu strojów, nie zauważyłeś tego?
Przemilczał moje pytanie, siedział jakiś stropiony i nieswój, łypał na mnie okiem albo wpatrywał się w durszlak, wiszący na ścianie za moimi plecami, bo oczywiście, piliśmy tę herbatę w kuchni. Nie chciało mi się latać z kolacją do pokoju, rozkładanego stołu jadalnego używaliśmy tylko wtedy, kiedy jedliśmy razem z dziećmi. Od czasu do czasu należało sprawdzić, czy potrafią posługiwać się nożem i widelcem.
Kolację dzieci jadły wcześniej, my później, i były to zazwyczaj krótkie chwile relaksu.
Tym razem relaks wychodził mu jakoś nie najlepiej.
Zaniepokoiłam się.
– Bo co się stało? Źle wyglądałam?
– Wiem, że po drodze do domu wstąpiłaś na Mokotowską – rzekł opornie, ale z wyrzutem, znów omijając pytanie. – Musiałaś…?
Na żadną Mokotowską w drodze do domu nie wstępowałam, nie miałam tam najmniejszego interesu, ponadto na ogół wcale to nie było po drodze. Wyjątkowo tym razem jechałam z Krakowskiego Przedmieścia, z prokuratury okręgowej, gdzie musiałam obgadać parę drobiazgów, potrwało to trochę, śpieszyłam się, przebiłam się do
Marszałkowskiej i jechałam prosto, nigdzie nie zbaczając. Skąd mu ten pomysł wpadł do głowy?!
– Wcale mnie tam nie było. Dlaczego miałam być? Kto to wymyślił?
Patrzył potępiająco to na mnie, to na durszlak.
– Widziano cię. Dlatego spytałem, co miałaś na sobie. Ponadto… Mogłabyś zachowywać się trochę taktowniej…
Nic z tego nie mogłam zrozumieć, ale nie przejęłam się wcale. Jakiś idiotyzm, ktoś się pomylił, kretyn albo kretynka. Nie, raczej kretyn, płci męskiej, facet przeoczy rozmaite szczegóły garderoby, baba zauważy wszystko. Ubrana byłam w zwykły, prosty kostium, ciemnoszary, spódnica, żakiet, beżowa koszulowa bluzka, mój normalny, służbowy strój, na jesienne dni doskonały. Zaraz, czy nie miałam apaszki…? Miałam, cienka, dobrana kolorystycznie, czarno-szaro-beżowo-oranżowa. Kupiona na jakimś straganie, żaden unikat.
Zaciekawiło mnie to nagle.
– A jak się zachowywałam? – spytałam z zainteresowaniem.
– To chyba sama wiesz najlepiej – odparł z niesmakiem, całą uwagę poświęcając już teraz durszlakowi. Najwidoczniej nie zasługiwałam nawet na spojrzenie.
– Właśnie nie wiem. Może nie pamiętam? Jesteś pewien, że to byłam ja?
– Całkowicie. Opisano cię dokładnie, tak jak wyglądałaś. Pomijam już fakt, że byłaś uprzejma przedstawiać się głośno, prokurator Barbara Borkowska. Myślę, że tego mogłaś już nam zaoszczędzić.
– Musiałam, wobec tego, upaść na głowę – stwierdziłam beztrosko. – Nie pojmuję, skąd masz te osobliwe informacje, naprawdę jesteś w stanie uwierzyć, że to byłam ja?
Szczyt nonsensu!
Mąż oderwał wreszcie wzrok od durszlaka, łypnął na mnie ponuro jeden raz i dla odmiany wpatrzył się w szklankę z herbatą. No owszem, wiedziałam, że zawsze uważał mnie za istotę zdolną do wszystkiego, ale nawet to moje „wszystko” powinno mieć jakieś granice. Publiczne wykrzykiwanie na ulicy, że jestem prokuratorem, daleko poza nie wykraczało. Wzruszyłam ramionami, pewna, że doznał jakiegoś zaćmienia umysłu, które wkrótce mu przejdzie, i porzuciłam temat. Miałam na głowie kilka trudnych i nieprzyjemnych spraw, konferencja w okręgowej nieco mnie zirytowała i w ogóle byłam zmęczona. A musiałam jeszcze przejrzeć akta.
Jakiś czas później, może to były dwa tygodnie, może trzy, nieco wcześniejszym wieczorem, zadzwonił telefon i damski głos powiedział:
– A pani to nic, że ten pani mąż to tak się z tą Urszulką prowadza, romans na dwadzieścia cztery fajerki, ślepa pani czy co?
Po czym dźwięki zrobiły takie wrażenie, jakby ktoś w tle coś gwałtownie zaszeptał, owej babie wyrwano z ręki słuchawkę i rozłączyło się. Zajęta byłam, równocześnie pilnowałam posiłku dzieci, sprzątałam kuchnię i przyrządzałam obiad na jutro.
Komasowanie prac w jednym pomieszczeniu zaoszczędzało mnóstwo czasu.
Mojego męża w domu nie było i mógł się w tym momencie prowadzać nawet z niedźwiedzicą polarną, ale nie uwierzyłam w ani jedno słowo. Głupie dowcipy przez telefon ludzie robią nagminnie, nawet mu o tym nie wspomniałam, bo zresztą natychmiast zapomniałam o kretyńskim donosie. Z anonimami miewałam w pracy dużo do czynienia.
Następny dziwny sygnał dobiegł mnie właśnie z miejsca pracy.
Jesień przestała być ciepła i nosiłam już ciemnoszary płaszcz na odmiennym nieco służbowym stroju, była to granatowa garsonka typu Coco Chanel, z białym albo jasnoniebieskim kołnierzyczkiem pod szyją. Niekiedy z malutkim żabocikiem. Kołnierzyczki, żabociki i szaliczki mogłam zmieniać, tanie były, służbowych strojów więcej nie posiadałam. Frywolne falbany i jaskrawe barwy wydawały mi się wysoce niestosowne przy rozmowach ze świadkami i podejrzanymi, tym bardziej w występach przed sądem, musiałam wyglądać poważnie, choć niekoniecznie ponuro. Dostojny, acz elegancki umiar był właściwy dla tej niezbyt radosnej instytucji.
– Zaszalało się przedwczoraj, co? – powiedział złośliwie Jacuś, kolega równy mi stanowiskiem, zdolny i błyskotliwy, ale zarazem nieco lekkomyślny i bardzo nietaktowny. – I to tak prosto z pracy, nawet się przebrać nie zdążyłaś! Światowe życie ciągnie, ciągnie…
Nie zrozumiałam, co powiedział. Przedwczoraj wieczorem przepisywałam uzasadnienie wyroku, podczas gdy w pralce kotłowała się odzież moich dzieci. Może i dałoby się nazwać to szaleństwem, bo napchałam tej odzieży trochę za dużo i nie miałam jej potem gdzie rozwiesić do suszenia. Jeszcze i dziś zostały niedoschnięte resztki.
– Zwariowałeś? – spytałam grzecznie. – O czym ty mówisz?
– Nie wypieraj się, przede mną nie musisz. Tylko dlaczego w barze Tajfun?
– Co w barze Tajfun?
– To mordownia. Fakt, że znajomych trudno tam spotkać, ale jednak się zdarza.
– Możliwe – zgodziłam się. – I co w tej mordowni Tajfun?
– Jak to co, aktywnego relaksu, jak rozumiem, zażywałaś.
– Ja?
– No a kto? Przecież nie ja! Mnie tam przedwczoraj nie było, dopiero wczoraj wstąpiłem w poszukiwaniu świadka.
Świadek zainteresował mnie bardziej niż relaks w mordowni. Znaliśmy nawzajem swoje sprawy, mimo iż prowadzone oddzielnie, i niekiedy nawet służyliśmy sobie pomocą.
– Którego?
– Tego łysego. Stępniaka.
– I znalazłeś go?
– Łaska boska, znalazłem. Głupio mi było cholernie, bo sam go zwolniłem za wcześnie, a on się zmył radykalnie, sama rozumiesz…
– Było potrzymać drugi raz te czterdzieści osiem godzin. On łże aż ziemia jęczy.
– A było, było, ale nie potrzymałem i dzięki temu uzyskałem przy okazji informacje o eksplozjach twojego temperamentu. Starannie dotychczas ukrywanego.
– Chcesz mieć sprawę o zniesławienie?
– Oszalałaś? Wytoczyłabyś przed sądem komukolwiek jakakolwiek sprawę…?! Ty, prokurator…?!
Zreflektowałam się.
– Nie, za nic!
– No więc! Poza tym, nie masz świadka.
– No dobrze, więc ci nie wytoczę, ale powiedz to wszystko jakoś porządnie – poprosiłam. – Bo mnie zaczyna ciekawić. Skąd ja do baru Tajfun?
– Też się trochę dziwię – przyznał Jacuś. – Ale dałaś się przecież zauważyć dosyć ostro. I nie masz co przeczyć, bufetowa opisała cię z detalami, w tej chwili wyglądasz identycznie, tylko ten farfocel pod szyją masz w innym kolorze. Ona mówiła o białym w granatowe kropeczki, a ja tu widzę gładkie, niebieskie, o ile nie jestem daltonistą. Ale zdaje się, że nie jestem.
Poczułam się odrobinę oszołomiona, bo rzeczywiście przedwczoraj miałam białą apaszkę w granatowe kropeczki. Pilnowałam tych zmian dekoracji jak oka w głowie, żeby nie chodzić w kółko w tym samym.
– Może cierpię na zaniki pamięci albo na rozdwojenie jaźni – rzekłam gniewnie – ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była w barze Tajfun.
– Nic straconego, zaczęłaś bywać od przedwczoraj…