– No więc! – wykrzyknęła Krystyna z triumfem i machnęła widelcem, z którego zleciał jej kawałek królika w sosie koperkowym, Wpadł, na szczęście, do salaterki z sałatą, nie tykając obrusa. – Też to wymyśliłam! Chociaż mam wrażenie, że Przylesie to nie po tamtym pradziadku… Ale rodzina. I z tego wniosku jestem szalenie dumna, bo nie moja dziedzina i o historii gówno wiem. Z tym że myślałam, że przyjechał i przywiózł to ze sobą, właśnie tak, jak mówisz. Dlaczego uważasz, że do kraju nie wrócił?

– Bo był powstańcem styczniowym. Jak tylko wrócę, pogrzebię u Kacperskich, może coś się tam znajdzie. Intryguje mnie, jakim cudem ocalili majątek, jego córka, pra-pra… czekaj, muszę liczyć na palcach, pra-pra-pra-prababka Klementyna miała posag, co wynika z intercyzy ślubnej…

– Skąd wiesz?

– Widziałam intercyzę. Znalazłam tu rodzinne dokumenty, fantazja, możesz sobie też poczytać, jak będziesz chciała. Jej tatuś siedział w Anglii, ulic tam chyba nie zamiatał, po pierwszej wojnie światowej jeszcze mieli co tracić, a nawet po drugiej im trochę zostało. A powstańcom styczniowym skonfiskowali całe mienie. Pradziadek był emigrant, jeśli za wielką łapówę nie załatwił sobie amnestii, a ta Anglia wskazuje, że nie załatwił, nie mógł przyjechać, bo kibitka już na niego czekała. Papiery po nim jednakże mogli przysłać, uczciwy notariusz takie rzeczy załatwiał.

– No dobrze, rozumiem. Chcesz wina?

– Pewnie, że chcę. Jak ci się ono widzi?

– Znakomite. Co to jest?

– Nasze własne z siedemdziesiątego drugiego roku. Był to najlepszy rok na wina, trochę nam zostało i wycyganiłam flachę od Gastona. Żeby nas uczcić.

– Bardzo praktyczną wiedzę zyskałaś z tych dokumentów rodzinnych – pochwaliła Kryśka, oglądając butelkę. – Może ja też poczytam. No, wal dalej. Ten drugi wniosek?

– Zdaje się, że nie ma siły, trzeba jechać do Anglii.

– Właśnie. Samo się nasuwa. Przelałam na kartę kredytową całą resztę pieniędzy, bo byłam pewna, że też na to wpadniesz. Znalazłaś tu coś jeszcze?

– Owszem – powiedziałam jadowicie. – Sokoły.

Kryśka o mało nie wylała wina na siebie.

– No wiesz…! Ona, któraś tam prababka, zdenerwowała się trucizną w sokołach! Ja się tej lektury nauczyłam na pamięć! Co to znaczy?

Wzruszyłam ramionami i przysunęłam sobie marynowane oliwki.

– Duch Święty jestem? Już próbowałam się popytać, bez rezultatu…

Powiedziałam jej wszystko, co odkryłam przez czas jej nieobecności, i nic nam z tego, w kwestii sokołów, nie wynikło. Snując rozmaite przypuszczenia, co jedno to głupsze, skończyłyśmy kolację i na dalszy ciąg rozważań udałyśmy się do gabinetu. Zebrałyśmy do kupy całą uzyskaną wiedzę o diamencie.

– Wreszcie rozumiem prababcię – oznajmiła Kryśka. – Diament ma być podwójny, a nas jest dwie. Bliźniaczki. Pewnie omen. Zawiadamiam cię uroczyście, że jeśli uda nam się go odnaleźć, do końca życia złego słowa nie powiem przeciwko bliźniętom. Sama jestem gotowa takie świństwo urodzić!

– W ostateczności mogę i ja – zaofiarowałam się szlachetnie. – Czekaj, popatrzmy na to chronologicznie…

– I na wszelki wypadek przepiszmy sobie oddzielnie wszystkie nazwiska. Daj kawałek papieru…

***

Chciałyśmy tego diamentu. Nie miało znaczenia, w jakim stopniu odzyskanie go było realne, pragnienie od razu stało się silniejsze niż rozum. Rozwiązywał nasze życiowe problemy, skomplikowane finansowo, mimo ogólnej zamożności rodziny. Spadek po prababci dawał dużo, ale jeszcze nie umiałyśmy tego w pełni ocenić. Noirmont musiało zarabiać na siebie tymi krowami, drobiem i winem, zysku dodatkowego nie było, wydawało się, że ogólnie zdobywamy zaledwie połowę tego, na czym nam zależało.

A zależało nam cholernie, obu z tego samego powodu. Przez chłopa. Krystyna już się przyznała do Andrzeja, normalny maniak, średnio sytuowany, uparł się przy swoich badaniach i jakaś pracownia analityczna była mu potrzebna jak powietrze. Twierdził z rosnącym uporem, że w przyrodzie istnieje lekarstwo na raka i on ma szansę je odkryć. Nie popuści, taki Judym cholerny. Na szczęście resztę charakteru miał więcej do życia i Krystyna mu w tej pracy nie przeszkadzała, przeciwnie, chętnie by ją widział przy swoim boku, jako pomoc i wspólniczkę. Podział zajęć, ona kombinuje forsę, a on odwala robotę, nie śpiąc po nocach, bo mu coś tam w naczyniu bulgocze. I olejki eteryczne musi łapać, pewno za ogon.

Krystyna siedziała w komputerowej łączności, mogła się przestawić na komputerowe analizy bez trudu, ale musiała zarabiać. Duży zastrzyk finansowy rozwiązałby jej tę sprawę.

Ja swojego jeszcze ukrywałam, głupio mi było ujawnić własne zidiocenie. Sytuację miałam akurat odwrotną. Pawełek był monstrualnie bogaty w trzecim pokoleniu. Cichutko bogaty, bez rozgłosu, bo zaczął jeszcze jego dziadek w niesprzyjających czasach, wdał się w międzynarodowe interesy, co było bardzo źle widziane i forsę musiał ukrywać. Puścił na swoje ślady syna jedynaka, któremu było łatwiej, ale ujawnić mienie mógł dopiero Paweł, i to w ostatnich latach rozkwitu gospodarczego, o ile ten generalny odgórny kant można nazwać rozkwitem. Z kantu korzystać nie musiał, wszyscy oni po kolei mieli talent do biznesu i stan posiadania Pawełka przekraczał moją wiedzę matematyczną. Nigdy nie zdołałam zapamiętać, jak się nazywa to coś, z taką ilością zer, znany mi z nazwy miliard to była dla niego suma na drobne wydatki.

Już od dziadka pokutowało w nich przekonanie, że baby lecą na forsę. Dziadek urodą nie grzeszył, ojciec był już znacznie przystojniejszy, a Paweł… lepiej nie mówić. Same mi się ręce do niego wyciągały i nie tylko mnie. Matki były pięknymi kobietami i stąd wzrastające walory zewnętrzne synów.

Mimo to żywił pewność, w genach chyba zakodowaną, że nic z tego, mógłby wyglądać jak małpa, i też dziwy by go opadły. Uczucia ukrywałam także i przed nim, udawałam, że go wcale nie chcę. Marzyłam o zdobyciu samodzielnie wielkiego majątku, jaguarem chciałam jeździć, rolls-roycem, mieszkać w willi z elektroniczną kuchnią, której bałabym się śmiertelnie, mieć łazienki wykładane delftami, meble nie, na ludwikach siedziało się niewygodnie, komódki ewentualnie i sekretarzyki. Karnawał w Rio spędzać na własny koszt, nawet tym jachtem parszywym dysponować. Może by wtedy wreszcie zmienił zdanie.

Ambicja mnie ogłuszyła, ale rozum miał w tym swój udział. Lecieć na mnie, owszem leciał, nie był dziwkarzem, baby lazły mu w ręce nachalnie, ale nie szedł po linii najmniejszego oporu, wybierał starannie i wyglądało na to, że wybrał mnie. Ale w jego upodobaniu ciągle tkwił cień lekceważenia, biedna sierotka, którą jaśnie pan podniesie, bosą i obszarganą, z zakurzonej drogi, posadzi na tronie i kawiorem nakarmi. Ciemno w oczach mi się robiło od czegoś takiego, zaczynałam zazdrościć Krystynie, bez wielkiego majątku nie miałam szans przekonać go, że mam gdzieś jego forsę. To znaczy owszem, uwierzyłby, nie zarzucałby mi perfidii i łgarstwa, ale jakiś tam ślad przekonania w głębi duszy by mu pozostał, nieudolnie zaklajstrowany.

Nie chciałam tego. Umiałam sobie wyobrazić, co by z takiej sytuacji wynikło. Głupie szynszyle na gwiazdkę mogły stać się kamieniem obrazy i ciosem sztyletu w serce. A samochód…? Gdybym sama kupiła sobie tego rolls-royca, zabrakłoby mi w sklepie na mydło i filety z morszczuka i co, miałabym wymówić takie głupie słowa: „Pawełku, daj pieniędzy"…? Ależ przez usta by mi nie przeszło, udławiłabym się na śmierć!

Nie, za nic. Nie ustawię się w roli małej kurewki na utrzymaniu milionera, chyba takiej, co milionerem pomiata… O, nie, też do kitu, primo, Paweł nie nadawał się do pomiatania, a secundo, pomiatanego bym nie chciała, odpadał w przedbiegach.

Za to, gdybym mogła, przy tych szynszylach, dać mu nawzajem w prezencie bliźniaczą połowę największego diamentu świata… O tak, to by mi wreszcie rozwiązało ten supeł! Inaczej czekało mnie najgorsze, dziki upór i rezygnacja z Pawła. I żal do końca życia, ściśle spojony z niepewnością, czy to w ogóle miało jakiś sens, czy nie należało plunąć na honor i ambicję, poddać się, pogodzić z jego kretyńskim zdaniem o kobietach, a za to mieć go dla siebie chociaż przez jakiś czas… Niezbyt długi, bo jedno, czego byłam pewna, to to, że długo bym nie wytrzymała.

Okropne. Kiedyś wysiłki czynili mężczyźni, a baby siedziały na tyłku i czekały, co im z tego wyjdzie. Wolałabym…? A skąd! Baba wisząca na chłopie to ohyda, nie człowiek. Z dwojga złego preferowałam sytuację obecną.

Możliwe, że była to głupota śmiertelna. No to co…?

***

Notariusz, z wielkim wahaniem i wyraźną niechęcią, obiecał nam w razie czego zaliczkę na poczet spadku, zamieszkałyśmy zatem w dwóch hotelach, średnim, Grosvenor, i tańszym, Eden Plaża. Grosvenor był wygodniejszy i trzy razy droższy, z góry uzgodniłyśmy, że będziemy się wymieniać. Mogłyśmy, być może, zatrzymać się u rodziny, ale wyliczyłyśmy sobie stopień pokrewieństwa z obecnym lordem Blackhillem i wyszło nam, że jest on bratankiem prababki Karoliny, zatem stryjecznym bratem naszej babki Ludwiki, zatem, naszym stryjecznym dziadkiem. Trochę daleko, poza tym lord. Niby my też hrabianki po kądzieli, ale jednak.

– Nie będę robiła za ubogą krewną – uparła się Krystyna. – Mogę iść z wizytą jako arystokratka na własnych śmieciach, to zrobi lepsze wrażenie. Znasz ich, nie uznają innych narodowości.

Znałam ich tak samo jak ona i też wolałam niezależność w hotelu. Wizyta jednak była niezbędna, bo gdzież miałyśmy szukać zapisków sprzed blisko dwustu lat, jak nie w ich rodowej siedzibie. Zabrałam ze sobą stosowne dokumenty i pokrewieństwo mogłyśmy z łatwością udowodnić. Miałam pomysł.

– O diamencie ani słowa – ostrzegłam na wstępie, a Kryśka energicznie pokiwała głową. – Nie daj Boże, znów wybuchnie ta afera sprzed wieków. Wystąpimy w jednej osobie, jako ja…

– Dlaczego ty? – zaprotestowała natychmiast.

– Głupiaś. Bo to ja jestem historykiem, nie ma znaczenia, że sztuki. Piszę coś o zamierzchłych powiązaniach rodzinnych, dzieje rodu Noirmontów, z przyległościami. Ród Noirmontów połączył się z rodem Blackhillów, ze starej korespondencji wiem, że prababka, jak jej tam, Arabella była pięknością i coś tam wyskoczyło głupiego, więc oczywiście muszę się cofnąć do niej i niech dadzą papiery do wglądu…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: