– Po cholerę mi te duperele opowiadasz tak szczegółowo?
– Przeciwnie, streszczam. Musisz to wiedzieć, bo może się zdarzyć, że mnie zastąpisz. Obmyślmy to. Z wizytą pójdę do nich sama.
– A jakby się zróżnicować? Wbiję się w tę perukę, makijaż, okulary…
– I tak będziemy podobne.
– Jako siostry, mamy prawo, byle bez przesady. Poświęcę się, pójdę w spodniach i na płaskim, a ty na obcasie. Kupię jakieś pepegi…
Doceniłam jej ofiarność, obie lubiłyśmy wysokie obcasy i obuwia na niskich nie miałyśmy wcale, niemniej zgorszyłam się.
– Oszalałaś, na wizytę musisz mieć eleganckie!
– Ale tandetne. Tekturowe lakierki. Nagminnie ich używać nie będę, tego możesz być pewna.
– No dobrze. Ale skoro masz być przy tym, całe to gadanie przestaje być potrzebne. Chociaż myślałam, że ja pójdę do dziadka, a ty do biblioteki. Obejrzysz prasę z tamtych czasów.
– Pali się? Zdążę później. Dzwonimy.
– Może list…?
– Zgłupiałaś, czasy ci się mylą. Telefon jest od tego, żeby się nim posługiwać. Spytam o numer.
Naradę odbywałyśmy u niej, dokąd przyszłam po południu w peruce i ciemnych okularach. Informację telefoniczną załatwiła błyskawicznie, rozmawiała z gosposią, czy może pokojówką. Okazało się, że lord Blackhill przebywa w swojej wiejskiej rezydencji, a jego syn, Blackhill młodszy, mieszka gdzie indziej, na peryferiach, prawie za miastem. O tej porze zapewne jest w drodze do domu. Numeru telefonu rezydencji obcej osobie nie poda za skarby świata, bo nie wie, czy wolno.
– Nie to nie – mruknęła Krystyna pod nosem i znów połączyła się z informacją. Czekałam cierpliwie.
Pomoc domowa Blackhilla młodszego, Williama, bez oporu poinformowała, że spodziewa się państwa dopiero wieczorem, koło ósmej, a może nawet później. Krystyna wyjaśniła uprzejmie, że jest rodziną, i odłożyła słuchawkę. Nazwisko i tak im nic nie powie, wątpię nawet, czy bodaj słyszał o Noirmontach, nie wspominając o jakiejś tam Jezierskiej. Dobra, prujemy do biblioteki…
Rok wydarzeń był nam znany, afera wybuchła mniej więcej w 1858. Rychło wyszło na jaw, że pod sam koniec, przejrzałyśmy jedenaście miesięcy bez żadnego rezultatu, dopiero w grudniu pojawiła się pierwsza, delikatna wzmianka na temat rabunku hinduskich klejnotów. Pisał ją jakiś wróg Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, bo w podtekście i między wierszami dyplomatycznie szkalował jej pracowników. Gdyby zbrutalizować jego utwór, byli to sami złodzieje, oszuści i rabusie, po których można spodziewać się najgorszego. Coś podobnego musiało mieć dalszy ciąg, nawet gdyby nie dotyczyło diamentu, ale nie zdołałyśmy tego dopaść, bo nam zamknęli bibliotekę. Pozostało już tylko czekanie na powrót kuzyna do domu.
– Co on jest nasz? – spytała Krystyna, wychodząc na ulicę. – Syn stryjecznego dziadka…
– On właściwie nie jest naszym stryjecznym dziadkiem – przerwałam jej z lekkim zakłopotaniem. – Stryjeczny dziadek to byłby brat dziadka w prostej linii, a on, ten dziadek, jest, czekaj… stryjeczny, nie, to brat ojca, a brat matki to wuj… wujecznym bratem babci Ludwiki. Więc dla nas dziadek wujeczno-cioteczny, a jego syn… no, jedno wujeczny trzeba dodać…
Krystyna słuchała z wyraźną zgrozą.
– Zwariowałaś, i ty chcesz to wyjaśnić temu Anglikowi?!
– On nie jest całkiem Anglikiem. Jest mieszańcem francusko-angielskim, z domieszką polskości. Może zrozumie…
– Kundel, znaczy – zaopiniowała stanowczo moja siostra. – Kundle są mądrzejsze od rasowych. To ja kicham na formy, jedziemy tam od razu, jak go jeszcze nie będzie, zaczekamy w pobliżu. Cholera. Szkoda, że nie wzięłaś samochodu!
– I miałabym jeździć tą idiotyczną lewą stroną, jeszcze czego. Zrobimy złe wrażenie.
– A tam. Nie chcemy go przecież za męża…? Zresztą zrozumiałam, że jest żonaty. Poza tym, widząc przed sobą niewychowaną dzicz, powie nam wszystko, co wie, żeby się nas prędzej pozbyć.
– Z całej jego wiedzy potrzebny jest nam telefon jego tatusia. Ale możemy zadzwonić z najbliższej budki, no dobrze, szukaj wychodka. Przebieramy się.
– Po co?!
– Bo mam być ja, jako ja. Ty, jako ja, też będziesz wyglądała normalnie.
To do niej przemówiło. Zamieniłyśmy się włosami, oddałam jej okulary, zmazałam z ust jaskrawą szminkę, Krystyna poszerzyła sobie brwi. Ciągle byłyśmy do siebie upiornie podobne, ale już nie takie identyczne.
Dom kuzyna okazał się normalną, tyle że bardzo dużą i elegancką willą, niedaleko Hampton. Widocznie miał królewskie ciągoty. Ze stacji pojechałyśmy taksówką, uzgodniwszy między sobą, że dzwonić jednak nie należy. Jeszcze by nas umówił na pojutrze albo zgoła za tydzień, a zaczynało nam brakować cierpliwości. Lepiej zatem było zadziałać przez zaskoczenie i niech nas uważa za dzicz, jeśli mu to sprawi przyjemność.
Przypadek był po naszej stronie. W chwili kiedy płaciłam taksówkarzowi, a Krystyna szukała dzwonka na bramie ogrodzenia, podjechał mercedes i otworzył sobie tę bramę elektronicznie, niewątpliwie pilotem. Zrezygnowałam z reszty pensów, które taksówkarz wygrzebywał z portmonetki, i obie weszłyśmy do środka, tuż za wjeżdżającym mercedesem. Spokojnym krokiem bez frywolnego skakania i biegania. Dzicz, proszę bardzo, mogłyśmy robić za dzicz, ale zarazem damy.
Wjeżdżająca całość, mercedes i osoby w środku, również zachowała spokój. Zatrzymała się przed drzwiami garażu, facet uniósł wrota, również pilotem, ale musiałyśmy stanowić rażący dysonans, bo nie wjechał do wnętrza, tylko wysiadł. Z drugiej strony wysiadła osoba żeńskiej płci.
Byłam ciekawa, co też nasz krewniak powie. Przez całe wieki oni mieli kłopoty z odzywaniem się do obcych ludzi, którzy nie zostali im przedstawieni, a kuzynek, najwyraźniej w świecie, ze swojej sfery nie wyszedł, mimo skromniejszego miejsca zamieszkania. No i powiedział. Cudo!
– Proszę się stąd oddalić. To jest prywatny teren.
– Gdybyś pojawił się przed NASZYM domem, z pewnością nie zostałbyś wyrzucony – strzeliła z miejsca Krystyna językiem niemal piękniejszym od jego oksfordzkich wytworności. – Mamy zwyczaj gościnniej przyjmować rodzinę.
– Nawet jeśli pojawia się znienacka i bez uprzedzenia – dodałam godnie.
Kuzynek jakby zbaraniał i zapomniał ludzkiej mowy. Wtrąciła się dama, bez wątpienia małżonka.
– Rodzinę…?
Wzięłam w ręce dalszy ciąg konwersacji, rozpoczętej tak mało entuzjastycznie.
– Pan Blackhill zapewne? Szukamy naszego kuzyna, Williama Blackhilla. Proszę wybaczyć nagłe najście. Czy nasz stopień pokrewieństwa mam wyjaśnić tu, czy też jednak, mimo wszystko, zostaniemy zaproszone do domu? No, trawnik piękny…
Z drzwi wyjrzało coś jakby lokaj. Kuzynek pomyślał widocznie, że przy pomocy męskiej siły zawsze zdoła nas wyrzucić, bo jakoś oprzytomniał. Owszem, zostałyśmy zaproszone do domu.
Dokumenty praprababki Justyny zamierzałam pokazywać dopiero wujeczno-wujecznemu dziadkowi, ale miałam je przy sobie, i to nawet w eleganckim portfelu. Rzecz jasna kopie, oryginały, na sztywnych kartonach, musiałabym wozić w walizce.
O swoim pradziadku, Jacku Blackhillu, William Blackhill słyszał i pamiętał nawet, że ów pradziadek poślubił cudzoziemkę. Z tego związku, istotnie, urodziła się najpierw córka, a potem syn, zostało to zapisane w rodzinnych archiwach. Córka, zdaje się, opuściła kraj, wracając do strony francuskiej, po kądzieli, po czym, oczywiście, miała prawo do potomstwa…
Przypomniał sobie to wszystko z wielkim wysiłkiem i nie bez pomocy z naszej strony, ale jednak, po czym, już bez żadnego oporu przyjął do wiadomości nasze pochodzenie. Rzeczywiście, byłyśmy rodziną. Z wielką galanterią przeprosił za niesympatyczne przyjęcie i prawie zaczął się wahać, czy nie zaprosić nas na kolację, ale zdjęłam z niego ten ciężar. Zeszłam z drzewa genealogicznego i przeskoczyłam na własne potrzeby, piszę tę pracę historyczną o związkach wielkich rodów, wiem, że ród Blackhillów zawierał w sobie jakiś zygzak, muszę się cofnąć jeszcze o stulecie i tak dalej. W oczach żony, czujnie śledzącej naszą rozmowę, dostrzegłam błysk ulgi, a kuzynek William rozpromienił się wyraźnie. Ależ tak, oczywiście, wszystko znajdę u ojca, w familijnym archiwum, z pewnością zostaniemy powitane życzliwie, ojca bardzo ucieszy pomysł opracowania historii rodziny, a zygzak był, zgadza się, przeszło sto lat temu tytuł przeszedł na boczną linię. Syn, zdaje się, trzeciego brata, bo starsi zmarli bezpotomnie…
Tu się nieco zająknął. Wiedziałam doskonale, że doszedł właśnie do owej nadludzko pięknej Arabelli i musiało mu zamajaczyć coś o dawnym skandalu.
– Oczywiście – rzekł. – Tuszę… Mam nadzieję… Pewne sprawy… Nieistotne szczegóły… Niekoniecznie muszą być eksponowane. Różne błędne interpretacje… – I nagle ucieszył się. – O właśnie, różne błędne interpretacje przy tej okazji będzie można skorygować!
Z tym poglądem zgodziłam się chętnie, aczkolwiek wcale nie byłam pewna, czy korekta przypadnie mu do gustu. Upewniłam się, że do dziadka możemy zadzwonić, umawiając się na wizytę, zapisałam numer telefonu, wdzięcznie przyjęłam obietnicę, że on też zadzwoni i niejako nas zarekomenduje, po czym zaczęłam się żegnać. Krystyna starała się być niewidoczna, chwilami tylko pogadując na stronie z małżonką. Państwo domu nie zatrzymywali nas wcale, chociaż pożegnanie wypadło znacznie czulej niż przywitanie. Lokaj, a może to był w ogóle taki sługa do wszystkiego, odwiózł nas na stację.
– Głodna jestem cholernie – powiedziała z irytacją Krystyna, na wszelki wypadek już po opuszczeniu pojazdu. – Wyobrażasz sobie ich u nas i żeby im nie dać nawet herbaty?
– Chyba też byli głodni i dlatego tak skwapliwie nas się pozbyli. Czy ja wiem… Co byś im dała? Bo ja mam w domu żółty serek i jajka.
– I wino masz, widziałam. Zostawiłam w lodówce paczkowaną szynkę i zdaje się, że gdzieś się poniewiera spleśniały pumpernikiel. Może masz rację… Ale ja nie mam służby, a w ogóle miałam na myśli babcię!
– U babci owszem, zgadza się, całą kolację by zeżarli. Jadę do ciebie, bo Eden Plaza nie ma restauracji. Doskonały hotel na odchudzanie.
– Przebieramy się?
– Po co? Wystąpię jako ty. Nie będą pamiętać, w co byłaś ubrana. Potem wyjdę jako ta druga, najwyżej zamienimy kiecki. Jak jej na imię?