– No dobrze. Jeśli zgodzimy się na klęskę głodową, na wyczerpanie zapasów zboża, a w konsekwencji parę miesięcy później także i mięsa, co z tego wyniknie dla dyscypliny społecznej?
Po chwili ciszy odezwał się Pietrow. Przyznał, że już teraz wyczuwa się podskórną falę niepokojów wśród szerokich mas, czego świadectwem mogą być mnożące się akty niesubordynacji w szeregach partyjnych, a nawet występowanie z Partii. Liczne wiadomości na ten temat istotnie docierały doń, do Komitetu Centralnego, milionami włókien nerwowych partyjnej machiny. A więc w razie rzeczywistej klęski głodowej wielu działaczy partyjnych opowie się z pewnością przeciwko aparatowi, po stronie głodującego proletariatu.
Obecni na sali nie-Rosjanie przytaknęli. W ich republikach władza centralna nigdy nie była tak silna jak w Rosji.
– Moglibyśmy ściągnąć więcej z sześciu europejskich satelitów – zaproponował Petrianow, nie zadając sobie nawet trudu, by nazywać wschodnich Europejczyków “bratnimi narodami”.
– Polska i Rumunia staną natychmiast w ogniu – sprzeciwił się Szuszkin, człowiek odpowiedzialny za kontakty z Europą Wschodnią. – A przypuszczalnie w ich ślady pójdą zaraz Węgry.
– Armia Czerwona potrafi sobie z nimi poradzić – warknął marszałek Kierenski.
– Nie ze wszystkimi trzema naraz i nie w dzisiejszej sytuacji – ostudził go Rudin.
– Zresztą nie uzyskalibyśmy w ten sposób więcej niż dziesięć milionów ton – dodał Komarów. – A to nie wystarczy.
– Towarzyszu Stiepanow? – Rudin zwrócił się do człowieka, który dotychczas milczał. Przewodniczący sterowanych przez państwo związków zawodowych starannie dobierał słów.
– W razie rzeczywistej klęski głodowej – zaczął, uważnie przy tym oglądając swój ołówek – nie mogę gwarantować, że nie dojdzie do zakłóceń porządku, być może na wielką skalę.
Iwanienko, który siedział dotąd cicho, skupiając całą uwagę na wciśniętym między palce amerykańskim papierosie, poczuł nagle w nozdrzach coś więcej niż zapach dymu. Nieraz już w swoim życiu czuł w powietrzu woń lęku: w toku procedur śledczych, w pokojach przesłuchań, w korytarzach swego ponurego przedsiębiorstwa. Teraz poczuł go znowu. I on sam, i otaczający go ludzie byli potężni, uprzywilejowani, chronieni. Ale znał ich wszystkich dobrze, miał ich teczki. I wiedział, że wszyscy boją się czegoś bardziej nawet niż wojny. Gdyby proletariat, cierpiący, ale cierpliwy, jak znoszący wszelką niedolę wół – kiedyś nagle wpadł w szał…
Wszyscy patrzyli teraz na niego. “Zakłócenia porządku” i walka z nimi – to była jego działka.
– Mogę poradzić sobie z jednym Nowoczerkaskiem – powiedział spokojnie. W sali dały się słyszeć tłumione westchnienia. – Mogę poradzić sobie z dziesięcioma czy nawet z dwudziestoma. Ale wszystkie siły KGB razem wzięte nie dadzą sobie rady, jeśli takich zrewoltowanych miast będzie pięćdziesiąt.
Wspomnienie Nowoczerkaska wywołało w pokoju widmo, którego Iwanienko się spodziewał. Rozruchy robotnicze w tym wielkim przemysłowym mieście wybuchły prawie dwadzieścia lat temu, 2 czerwca 1962. Ale i dwadzieścia lat nie zatarło ich śladu w pamięci. Zaczęły się na skutek głupiego, przypadkowego zbiegu wydarzeń: jedno ministerstwo podniosło cenę mięsa i masła, a jednocześnie inne obniżyło zarobki pracowników wielkiej fabryki lokomotyw NEWZ o trzydzieści procent. Protestujący w demonstracjach ulicznych robotnicy przez trzy dni panowali w mieście – rzecz w Związku Radzieckim niesłychana. Równie niezwykłe było to, że wygwizdali miejscowych liderów partyjnych, zmuszając ich do ucieczki w mury komitetów; przepędzili też wielogwiazdkowego generała i zaatakowali jego uzbrojonych żołnierzy, a czołgi obrzucili błotem, zalepiając szczeliny obserwacyjne tak, że maszyny musiały stanąć.
Reakcja Moskwy była miażdżąca. Zablokowano wszystkie drogi, wszystkie tory, wszystkie linie telefoniczne i telegraficzne. Wokół miasta stworzono próżnię, by nie przedostała się na zewnątrz ani jedna wiadomość. Akcję zakończyły dwie sprowadzone specjalne dywizje KGB, które wyrżnęły buntowników. Osiemdziesięciu sześciu cywilów padło od kuł na ulicach, ponad trzystu odniosło rany. Żaden nie wrócił już do domu, żadnego nie pogrzebano w mieście. Nie tylko ranni, ale dosłownie wszyscy członkowie ich rodzin – mężczyźni, kobiety, dzieci – zostali wywiezieni do Gułagów; pozostawieni w mieście z pewnością szukaliby swoich krewnych, podtrzymując w ten sposób żywą pamięć o rozruchach. Zatarto wszelkie ślady tej sprawy – a jednak nawet po dwudziestu latach ludzie na Kremlu wciąż dobrze ją pamiętali.
Kiedy Iwanienko wypluł swoją bombę, wokół stołu zapanowała cisza. Przerwał ją Rudin:
– No cóż, wydaje się, że wniosek jest oczywisty. Będziemy musieli kupić za granicą więcej niż kiedykolwiek przedtem. Towarzyszu Komarów, ile zboża będziemy musieli zakupić, aby uniknąć katastrofy?
– Towarzyszu sekretarzu generalny, jeśli pozostawimy na wsi niezbędne minimum i wybierzemy do ostatniego ziarna trzydzieści milionów ton rezerwy państwowej, to będziemy potrzebowali jeszcze pięćdziesiąt pięć milionów ton zboża z zagranicy. A to oznacza całą nadwyżkę produkcyjną USA i Kanady w latach szczególnego urodzaju.
– Nie sprzedadzą nam! – zawołał Kierenski.
– Nie są tacy głupi, towarzyszu marszałku – odparował spokojnie Iwanienko. – Ich satelity Kondor z pewnością dostrzegły już, że coś złego dzieje się z naszą pszenicą. Na razie nie wiedzą co, ani jakie to ma rozmiary. Ale jesienią będą się już w tym orientować całkiem dobrze. A są chciwi, cholernie chciwi na każdy dodatkowy grosz. Co do mnie, to mogę zwiększyć produkcję w kopalniach złota Syberii i Kołymy, mogę wysłać tam więcej siły roboczej z obozów Mordowii. A więc pieniędzy nam wystarczy.
– Zgadzam się z wami, towarzyszu Iwanienko – oświadczył Rudin – ale nie do końca. Oni zapewne mają to zboże, a my możemy mieć dość złota, żeby je kupić. Ale jest też prawdopodobne, po prostu prawdopodobne, że tym razem zażądają koncesji.
Na sam dźwięk słowa “koncesja” wszyscy zesztywnieli.
– Jakiego rodzaju koncesji? – spytał marszałek Kierenski podejrzliwie.
– Tego nikt nie wie, zanim nie zacznie się negocjacji – odparł Rudin. – Ale musimy się liczyć z taką możliwością. Mogą zażądać ustępstw w dziedzinie militarnej.
– Nigdy! – wrzasnął Kierenski, zrywając się na równe nogi, purpurowy na twarzy.
– Wielkiego wyboru nie mamy – przyhamował go Rudin. – Chyba zgodziliśmy się tutaj, że nie możemy sobie pozwolić na powszechny, katastrofalny głód. Cofnęłoby to rozwój Związku Radzieckiego, a tym samym opóźniło światowe panowanie marksizmu-leninizmu o całą dekadę, może o więcej. Potrzebujemy tego zboża. Innego wyjścia nie ma. A przecież, jeśli imperialiści zażądają ustępstw w dziedzinie militarnej, możemy się na nie zgodzić… na dwa, trzy lata… po to tylko, aby później w przyspieszonym tempie odrobić zaległości.
Ogólny pomruk był wyrazem aprobaty. Rudin już niemal przekonał zebranych, kiedy do ataku przystąpił Wiszniajew. Wstawał powoli, gdy szmery już przygasały.
– Towarzysze, stojące przed nami problemy – zaczął gładko i z pozornym umiarem – są ogromnej wagi, a ich konsekwencje mogą być nieobliczalne. Dlatego uważam, że za wcześnie jest na jakiekolwiek konkluzje. I proponuję odłożyć tę sprawę na dwa tygodnie. Przez ten czas przemyślimy dokładnie wszystko, co tu powiedziano i zaproponowano.
Jego trud nie poszedł na marne. Chciał zyskać na czasie – a tego właśnie Rudin miał powody się obawiać. Zebrani zgodzili się, dziesięcioma głosami przeciwko trzem, by odłożyć dyskusję.
Jurij Iwanienko był już na parterze i szedł do czekającej go limuzyny, gdy poczuł, że ktoś chwyta go delikatnie za łokieć. Za nim stał wysoki, pięknie zbudowany major gwardii kremlowskiej.
– Towarzysz sekretarz generalny prosi was do siebie na chwilę rozmowy, towarzyszu przewodniczący – odwrócił się w milczeniu i ruszył pierwszy korytarzem biegnącym wzdłuż budynku, coraz dalej od głównego wejścia. Iwanienko szedł za nim. Obserwował świetnie skrojony mundur majora, jego płowe prążkowane spodnie i błyszczące oficerki – i nagle przyszło mu do głowy, że jeśli któregoś dnia znowu któryś z członków Politbiura zasiądzie na “ławie oskarżonych”, to zaraz po wyjściu z sali obrad aresztują go chłopcy Iwanienki, żołnierze z oddziałów specjalnych KGB, zwanych dla niepoznaki “strażą graniczną”, z jaskrawozielonymi otokami na czapkach i oznakami KGB w kształcie miecza i tarczy. Gdyby to jednak on sam, Iwanienko, miał być aresztowany, robotę wykona ktoś inny, bo ludziom z KGB nie będzie można zaufać, tak jak nie można było zaufać bez mała trzydzieści lat temu, kiedy aresztowano Laurentego Berię. Zadanie wykona ta elegancka, wyniosła gwardia kremlowska, ci pretorianie strzegący siedziby najwyższej władzy. Być może będzie to właśnie ten piękny, pewny siebie major, idący teraz przed nim, i nie będzie miał cienia skrupułów.
Weszli do windy. Po chwili Iwanienko znalazł się ponownie na trzecim piętrze, tym razem jednak w osobistym apartamencie Maksyma Rudina.
Stalin upodobał sobie mieszkanie w kremlowskiej pustelni. Ale już Malenkow i Chruszczow zerwali z tą praktyką; zamieszkali, podobnie jak większość ich najbliższych współpracowników, w luksusowym (choć niczym nie wyróżniającym się z zewnątrz) kompleksie budynków na odległym krańcu Prospektu Kutuzowa. Rudin też tam kiedyś mieszkał, ale od dwóch lat, to znaczy od śmierci żony, przeniósł się z powrotem na Kreml.
Jak na człowieka dzierżącego najwyższą władzę, było to mieszkanie stosunkowo skromne: sześć pomieszczeń, w tym kuchnia, wyłożona marmurem łazienka, prywatny gabinet, salon, pokój stołowy i sypialnia. Rudin żył sam, jadał skromnie, obywając się bez wielkich luksusów. Opiekowali się nim stara gosposia i nieodłączny Misza – niedźwiedzio-waty, ale nadzwyczaj cicho poruszający się były żołnierz, który nigdy się nie odzywał, ale zawsze był blisko. Kiedy Iwanienko wszedł do gabinetu, zaproszony niemym gestem Miszy, byli tam już Rudin i Pietrow. Rudin wskazał mu wolne krzesło i od razu przystąpił do sedna sprawy.
– Poprosiłem was tutaj, bo szykują się kłopoty, o których wszyscy wiemy. Jestem stary i za dużo palę. Dwa tygodnie temu wybrałem się do tych konowałów w Kuncewie. Zrobili mi trochę badań. No i chcą, żebym znów do nich przyjechał.