Pietrow rzucił Iwanience niespokojne spojrzenie. Ale szef KGB siedział nieporuszony. Wiedział już o wizycie w superekskluzywnej klinice ukrytej w lasach na południowy wschód od Moskwy. Doniósł mu o niej jeden z tamtejszych lekarzy.
– W powietrzu wisi sprawa sukcesji – ciągnął Rudin – a jak wiemy, a w każdym razie powinniśmy wiedzieć, ma na nią ochotę Wiszniajew.
Rudin odwrócił się w stronę Iwanienki.
– Jeśli ją dostanie, a jest na to dostatecznie młody, będzie to oznaczało twój koniec, Juriju Aleksandrowiczu. Wiszniajew nigdy nie zaakceptuje zawodowca na stanowisku szefa KGB. Mianuje na to miejsce swojego człowieka, Kriwoja.
Iwanienko splótł dłonie i popatrzył na Rudina. Trzy lata temu Rudin złamał radziecką tradycję, by stanowisko przewodniczącego KGB powierzać któremuś z zasłużonych dostojników partyjnych. Szelepin, Semiszczastnyj, Andropow – wszystko to byli ludzie Partii, osadzeni na szczycie KGB przez siły zewnętrzne tej instytucji. Tymczasem Rudin upatrzył sobie wśród zastępców Andropowa zawodowca Iwanienkę i jego właśnie wylansował na nowego szefa.
Nie był to jedyny grzech wobec tradycji. Iwanienko był bardzo młody jak na stanowisko najpotężniejszego w świecie szefa policji i wywiadu. Nadto dwadzieścia lat temu pracował jako agent w Waszyngtonie, co zawsze będzie powodem do podejrzliwości ze strony ksenofobów z Biura. W życiu prywatnym gustował w zachodniej elegancji. Uważano też – choć nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno – że ma prywatne wątpliwości w kwestii niektórych dogmatów. A to, przynajmniej dla Wiszniajewa, było czymś absolutnie niewybaczalnym.
– Jeśli on przejmie władzę, teraz czy kiedykolwiek, popsuje to również tobie karty, Wasylu Aleksiewiczu – rzekł Rudin do Piętrowa. Prywatnie skłonny był zwracać się po imieniu i “otczestwie” do obydwu swoich ulubieńców; nigdy jednak nie czynił tego publicznie. Pietrow skinął głową ze zrozumieniem. On i Anatol Kriwoj pracowali kiedyś razem w wydziale organizacyjnym Partii w sekretariacie KC. Kriwoj był starszy i miał większy staż. Oczekiwał więc, że to on zostanie szefem wydziału, ale gdy odszedł poprzedni kierownik, Rudin wyznaczył Piętrowa na to stanowisko, które prędzej czy później musi przynieść najwyższą nobilitację; krzesło we wszechwładnym Biurze Politycznym. Rozgoryczony Kriwoj przyjął awanse ze strony Wiszniajewa i został szefem sztabu głównego ideologa Partii, jego prawą ręką. Ale wciąż jeszcze marzyło mu się stanowisko okupowane przez Piętrowa.
Iwanienko i Pietrow dobrze pamiętali, że to właśnie poprzednik Wiszniajewa, teoretyk Partii Michaił Susłow, zorganizował większość, która obaliła w 1963 roku Chruszczowa. Rudin czekał tylko, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie.
– Ty, Jurij, wiesz, że nie możesz zostać moim następcą… nie z twoim życiorysem…
Iwanienko pochylił głowę. Nie miał co do tego żadnych złudzeń.
– Ale – podjął Rudin – ty i Wasyl razem moglibyście utrzymać ten kraj na solidnym kursie. Co do mnie, to w przyszłym roku odejdę… w ten czy inny sposób. A kiedy odejdę, chcę, abyś ty, Wasylu, zajął moje miejsce.
To wyznanie zelektryzowało obu słuchaczy. Żaden nie pamiętał, by którykolwiek z poprzedników Rudina snuł takie plany. Stalin doznał ataku serca i został prawdopodobnie dorżnięty przez własne Biuro, w chwili, gdy sam zamierzał ich wykończyć. Próbował sięgnąć po władzę Beria – śmiertelnie przerażeni koledzy kazali go uwięzić i rozstrzelać. Malenkow popadł w niełaskę, zanim zdążył pomyśleć o swoich następcach. Podobnie Chruszczow. Breżniew trzymał wszystkich w niepewności aż do ostatniej minuty swego życia.
Rudin wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona.
– Jeszcze jedno – powiedział. – Wiszniajew szykuje jakiś bigos. Próbuje wyciąć mi sztuczkę w stylu Susłowa w związku z tym spaskudzonym zbożem. Jeśli mu się uda, wszyscy będziemy skończeni… a być może cała Rosja także. Bo to ekstremista. Znakomity w teorii, ale beznadziejny w praktyce. Teraz muszę dokładnie wiedzieć, co robi, jaki numer szykuje, kogo będzie chciał skaptować. Zajmijcie się tym. Macie czternaście dni.
Na Kwaterę Główną KGB, czyli w żargonie szpiegów anglosaskich Ośrodek, składa się ogromny, kamienny kompleks biurowców, zajmujący całą północno-wschodnią stronę placu Dzierżyńskiego, na końcu Prospektu Karola Marksa. W środku kompleksu znajduje się wielki dziedziniec. Budynek frontowy i obydwa skrzydła zajmuje KGB. Blok na zapleczu to Łubianka – biura śledcze i więzienie. Bliskość tych placówek, połączonych wewnętrznymi korytarzami, pozwala oficerom śledczym pracować nadzwyczaj sprawnie.
Gabinet przewodniczącego znajduje się na trzecim piętrze, na lewo od głównego wejścia. On sam jednak z tego wejścia nie korzysta. Wjeżdża zawsze – a raczej czyni to jego kierowca – na dziedziniec przez boczną bramę. Jego wielki gabinet z mahoniową boazerią, i luksusowymi orientalnymi dywanami jest przeładowany ozdobami. Na jednej ścianie wisi nieodzowny portret Lenina, na innej – Feliksa Dzierżyńskiego. Przez cztery wysokie kuloodporne okna z ciężkimi zasłonami można dostrzec jeszcze jedną podobiznę założyciela Czeki, ogromny posąg z brązu stojący pośrodku placu i patrzący na Prospekt Marksa, w stronę Placu Rewolucji.
Iwanienko nie lubił ciężkich, napuszonych, kapiących złotem ozdób radzieckich urzędów, ale w swoim gabinecie zdziałał niewiele. Samo biurko, odziedziczone po jego poprzedniku Andropowie, podobało mu się. Było ogromne i mieściło się na nim aż siedem telefonów. Najważniejszym z nich była tzw. kremlówka, łącząca bezpośrednio z Kremlem i samym Rudinem. Następna wedle ważności była “wiertuszka”, w KGB zielona, umożliwiająca porozumienie z innymi członkami Politbiura i Komitetu Centralnego. Inne telefony łączyły drogą radiową z głównymi placówkami KGB w całym Związku Radzieckim i wschodnioeuropejskich krajach satelickich. Jeszcze inne dawały Iwanience bezpośredni kontakt z Ministerstwem Obrony i z wywiadem wojskowym GRU. Właśnie przez ten ostatni dotarła doń tego popołudnia – na trzy dni przed końcem czerwca – wiadomość, na którą czekał półtora tygodnia.
Człowiek, który dzwonił, przedstawił się jako Arkadij. Iwanienko już przedtem zawiadomił centralę, żeby Arkadija łączyć z nim natychmiast. Rozmowa była krótka.
– Lepiej osobiście – zakończył ją Iwanienko. – Nie, nie teraz i nie tutaj. Dziś wieczór u mnie w domu.
Mało kto z głównych przywódców ZSRR zabiera robotę do domu. Właściwie niemal wszyscy Rosjanie mają dziś podwójną osobowość: życie oficjalne i życie prywatne. I jeśli to tylko możliwe, starają się nie łączyć tych dwóch sfer. Im wyżej ktoś się znajduje, tym ostrzejszy jest ten podział. Tak jak szefowie mafii, do których zresztą członkowie Biura Politycznego są zdumiewająco podobni, odsuwają swe żony i rodziny od interesów zawodowych, nawet od rozmów na temat tych interesów, zwykle niezbyt czystych.
Iwanienko postępował inaczej – i głównie dlatego nie ufali mu aparatczycy z Biura, wyniesieni tam typową drogą awansu partyjnego. Z powodów starych jak świat Iwanienko nie miał żony ani własnej rodziny. Nie chciał też mieszkać w sąsiedztwie innych dygnitarzy, którym na ogół odpowiadało życie stadne. W dni robocze na Prospekcie Kutuzowa, a podczas weekendów – w kolonii dacz wokół Żukowki i Usowa. Członkowie elity nie lubią zbytnio oddalać się od siebie.
Wkrótce po objęciu rządów w KGB Iwanienko znalazł sobie ładny stary dom na Arbacie – w centrum Moskwy, w dzielnicy pełnej niegdyś wspaniałych rezydencji, cenionej przed rewolucją zwłaszcza przez kupców.
Ekipy budowlane KGB, malarze i dekoratorzy wyremontowali budynek w ciągu sześciu miesięcy – wyczyn normalnie niewiarygodny, chyba że idzie o członka Biura Politycznego.
Przywróciwszy budynkowi pierwotną elegancję, choć z najnowocześniejszymi środkami bezpieczeństwa i systemami alarmowymi, Iwanienko bez trudności wyposażył go również w najwyższe w skali kraju symbole statusu – sprowadzone z Zachodu meble. Kuchnia była ostatnim krzykiem kalifornijskiego komfortu, całe wyposażenie pokojów przypłynęło kontenerem od Searsa. Salon i sypialnia miały boazerię z sosny szwedzkiej, sprowadzonej przez Finlandię, a łazienka lśniła marmurami i kaflami holenderskimi. Sam Iwanienko zajmował tylko górne piętro. Stanowiło ono niezależny apartament, w którym był między innymi specjalny pokój muzyczny, z potężną aparaturą stereofoniczną Philipsa, oraz biblioteka pełna książek zagranicznych i zakazanych, po angielsku, francusku i niemiecku; władał bowiem wszystkimi tymi językami. Poza tym na piętrze były jeszcze: pokój stołowy, salon, sypialnia i sąsiadująca z nią sauna. Personel, składający się z szofera, agenta ochrony osobistej i ordynansa (wszyscy byli pracownikami KGB), mieszkał na parterze, gdzie mieścił się także wewnętrzny garaż. Tak wyglądał dom, do którego Iwanienko wrócił tego wieczoru i w którym czekał na swego telefonicznego rozmówcę.
Arkadij, który wkrótce przyszedł, krępy i czerwony na gębie, miał na sobie cywilne ubranie, choć zapewne lepiej by się czuł w swoim zwykłym mundurze generała Armii Czerwonej. Był jednym z wielu agentów Iwanienki w wojsku. Kiedy mówił, pochylał się cały do przodu, balansując na krawędzi krzesła. Szczupły szef KGB słuchał swobodnie rozparty w fotelu, zadając od czasu do czasu pytania i robiąc drobne uwagi w notatniku. Kiedy generał skończył, Iwanienko podziękował mu i nacisnął guzik w ścianie. Po paru sekundach drzwi się otwarły i stanął w nich ordynans, młody żołnierz o jasnych włosach i olśniewającej urodzie, by odprowadzić gościa do tylnego wyjścia.
Iwanienko długo rozmyślał nad otrzymanymi nowinami. Czuł się coraz bardziej zmęczony i zniechęcony. A więc takie są zamiary Wiszniajewa. Trzeba o tym już jutro powiedzieć Rudinowi.
Wziął kąpiel z dodatkiem drogich aromatycznych olejków, sprowadzonych z Londynu. Potem zawinął się w jedwabny szlafrok i łyknął odrobinę starego francuskiego koniaku. W końcu wrócił do sypialni, zgasił światła, pozostawiając jedynie małą lampkę w narożniku pokoju, i wyciągnął się na szerokim posłaniu. Podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu. Nacisnął jeden z guzików. Wezwany zgłosił się natychmiast.
– Wołodia – zwrócił się doń Iwanienko zdrobniale, cicho i z uczuciem. – Przyjdź tu, proszę.