Doskonale zdawała sobie sprawę, że wszelkie podstępne machinacje zarządczyni skierowane są nie przeciwko niej, tylko przeciwko Arabelli, to Arabellę pani Davis chciała wykończyć. Możliwe, że posądzała pokojówkę o wspólnictwo z panią, ale to już nie miało znaczenia, kompromitując Arabellę zarazem odbierała Marietcie łup. W dodatku teraz nie było pewne, czy pani Davis widziała kłębek, czy nie, nie było pewne, co podejrzewa i jakie oskarżenie wymyśli. Marietta musiała ją po prostu usunąć i nie drgnął w niej nawet cień sumienia. Mętnie pomyślała tylko, że wszyscy się ucieszą.
Sposób usunięcia nie przysporzył jej trosk. Jasne, że nie mogła dziabać jej nożem ani też strzelać do niej z broni po pułkowniku, powieszenie również nie wchodziło w rachubę. Znała jednakże metodę, którą już raz przy jej pomocy zastosowano, pozbywając się niepożądanego młodocianego spadkobiercy, którego Marietcie wcale nie było żal, występował bowiem w postaci obrzydliwego, okrutnego, nieznośnego chłopaka, znienawidzonego przez całe otoczenie. Podobnie jak pani Davis. Chłopakowi podsunięto wino, pani Davis upić się nie da, ale istnieją inne środki.
Codziennie wieczorem pani Davis własnoręcznie parzyła sobie ziółka na trawienie i wypijała je przed snem. Wychowana na wsi Marietta znała także inne ziółka, takie, po których pani Davis mogła się nigdy nie obudzić, ale musiałaby je kupić od jakiejś znachorki, bo na własnoręczne zbieranie i suszenie brakowało jej czasu. Kupować nie chciała. Wiedziała za to, że Arabella posiada jeszcze zapas opium, przywieziony z Indii, a opium jej też pasowało. Mocny sen pani Davis stanowił podstawę planu.
Zarządczyni zamykała swój pokój na klucz zarówno w dzień, jak i w nocy, to jednak, jak już zostało powiedziane, dla Marietty nie stanowiło przeszkody. Umiała nawet wypchnąć klucz tkwiący w zamku. Na podłodze w pokoju pani Davis leżał miękki dywan, upadający klucz nie robił żadnego hałasu. Odrobina opium w ziółkach, odrobina pomocy później i pani Davis łagodnie przeniesie się na lepszy świat, gdzie nikomu już nie zdoła zaszkodzić…
Zwlekać nie miało sensu. W każdej chwili afera mogła wybuchnąć, mimo ponownej zamiany kłębków.
Arabella i George bawili w sąsiedztwie. Marietta znikła z horyzontu, pozostawiając pani Davis wolne pole do działania. Wybrała na to chwilę, kiedy ziółka zostały już zaparzone i czekały w jej pokoju. Swój dodatek nasenny miała przygotowany, nie poskąpiła pani Davis specyfiku. Po trzydziestu sekundach opuściła pomieszczenie i zastanowiła się.
Co odgadną…? Przy młodocianym spodkobiercy był wielki szum, wymyślono, że umarł z przepicia, czternastoletni chłopiec nie pożałował sobie wina, dla młodego organizmu stanowiło to nadmiar nie do przyjęcia. Taka zapadła diagnoza. W wypadku pani Davis młody organizm odpadał, czego też mogła sobie nie pożałować…? Opium! Miała kłopoty z zasypianiem, zwiększała dawkę, od śmierci pułkownika opium Arabelli zaczęło znikać…
Marietta wyprana była dokładnie z moralności, etyki i sumienia, nie zaś z rozumu. Już wiedziała, jak to załatwi. Wypłoszyła panią Davis z apartamentów Arabelli, gdzie sama musiała czekać na swoją panią, i na widok jej zaciętej twarzy złożyła sobie gratulacje. Diabli wiedzą co pani Davis znalazła, ale najwidoczniej podjęła jakąś decyzję. Zdążyła zatem w ostatniej chwili.
Jako zbrodniarka, Marietta zadziałała wyjątkowo racjonalnie. Obsłużyła wracającą z wizyty Arabellę dość niemrawo, ziewając, ułożyła ją do snu, wymknęła się i zakradła do pokoju pani Davis. Poobserwowała chwilę jej głęboki sen, po czym zręcznie posłużyła się poduszką. Pani Davis stawiła jakby lekki opór, ale widać było, że trzeba jej pomóc, bo we własnym zakresie sprawy właściwie nie załatwi. Następnie drobny zapas opium Marietta ukryła w szufladzie, sprawdziła, czy stan przeciwniczki nie sprawi jakichś głupich niespodzianek, i wyszła, nie pozostawiając po sobie najmniejszych śladów.
W zasadzie żadnych zbrodniczych skłonności Marietta w sobie nie miała, delikatne usunięcie pani Davis w ogóle nie kojarzyło się jej z morderstwem. Morderstwo to był nóż, sztylet wbity w serce, poderżnięte gardło, głowa rozbita siekierą, ale nie taki drobiazg. Kropelki w ziółkach, cóż to jest, a poduszkę na czyjejś twarzy można potrzymać dla żartu, gdzie tu morderstwo…?
A Wielki Diament lśnił kuszącym blaskiem…
Panią Davis znaleziono komisyjnie. Służąca, która przyszła uporządkować kominek, nie mogła dostać się do zamkniętego pokoju, a pukanie nie dawało rezultatu. Kolejne szczeble drabiny służbowej doprowadziły do kamerdynera, który nie zalecił wyważenia drzwi, tylko zaproponował wejście przez okno. Pani Davis miała je zawsze otwarte, ponieważ lubiła świeże powietrze. Do drugiego piętra żadna drabina wprawdzie nie sięgała, ale istniały okna strychu.
Na linie z małego okienka opuścił się zręcznie młody lokajczyk, zachwycony rozrywką. Cała zgromadzona pod domem służba zgodnie stwierdziła, że po raz pierwszy pani Davis dostarczyła wszystkim jakiejś przyjemności. Akrobatycznych ćwiczeń nie oglądała tylko Arabella, która jeszcze spała, uczestniczył w nich za to zdumiony i zaniepokojony George, który o wczesnym poranku uprawiał przejażdżki pod oknami ukochanej. Nie mógł już doczekać się chwili, w której zyska prawa do przebywania przy Arabelli przez całą dobę na okrągło.
Lokajczyk otrzymał ścisłe rozkazy, które wypełnił skrupulatnie. Do pani Davis się nie zbliżał, najwyraźniej w świecie również jeszcze spała, a nie miał najmniejszej ochoty być tym, który ją obudzi. Podniósł leżący na dywanie klucz, wetknął go w zamek i przekręcił. Drzwi stanęły otworem.
Kwestia leżącego na podłodze klucza, który powinien tkwić w zamku, na razie nie została podjęta. Marietta, zamykając drzwi od zewnątrz swoim wytrychem, klucz musiała usunąć i zostawiła go na podłodze tak, jak wypadł. Nie był to pomysł najlepszy, ale dziko przejęty swoją rolą lokajczyk prawie tego nie zauważył. Podnoszenie klucza z podłogi umknęło mu z pamięci, szczególnie że nie musiał go szukać, dostrzegł go od razu, z daleka, nic nie myślał, podniósł i otworzył. Nawet nikomu o tym nie powiedział. Fakt wyszedł na jaw później i niejakiemu panu Thompsonowi dał coś niecoś do myślenia.
Pan Thompson był londyńskim inspektorem policji i przybył na miejsce razem z wezwanym lekarzem, który potwierdził nadzieje personelu. Pani Davis nie żyła. Umarła we śnie. Może była chora na coś, czego nie leczyła, utrzymując chorobę w tajemnicy…? Sprawa ziółek wyskoczyła od razu, odnaleziono ich zapas z łatwością, przy okazji znaleziono także niezły zapasik opium.
Inspektora policji, rzecz jasna, nikt nie wzywał. Pan Thompson był zwyczajnym znajomym z młodości sir Blackhilla, wracał z wizyty od swojej siostry, zrobił sobie krótki urlopik i po drodze zamierzał wstąpić do arystokratycznego przyjaciela. Tak sobie, dla przyjemności. Pisał właśnie liścik w miejscowej gospodzie, zawiadamiając o przybyciu, kiedy dotarło do niego nagłe zamieszanie w okolicy. Doktor już leciał i pan Thompson, machnąwszy ręką na liścik, poleciał za nim.
George młodszy jego widokiem bardzo się ucieszył. Inspektora Thompsona bardzo lubił i cenił wysoko, w domu niegdyś stryja, a obecnie narzeczonej, czuł się już jak u siebie, zaprosił przybysza na śniadanie, polecając zawiadomić o wszystkich wydarzeniach Arabellę. Przedtem jednak, przy pomocy lekarza i funkcjonariusza policji miejscowej, spróbowali zbadać, co się właściwie z panią Davis stało i dlaczego tak nagle zeszła z tego świata. Zaczęli od służby.
Marietta postarała się we właściwej chwili wydać lekki okrzyk, dzięki czemu została przesłuchana jako pierwsza. Z wielkim przejęciem wyjawiła swoje spostrzeżenia, tak, pani Davis od śmierci pułkownika dręczyła się czymś, źle sypiała, popadała w melancholię i rozdrażnienie, próbowała różnych ziół na uspokojenie i na sen. Bywała jakaś dziwna. A co do opium, to Marietta od pewnego czasu zauważyła, że było używane. Ktoś je ruszał. Robiło się go coraz mniej. Nic nie mówiła, bo myślała… sądziła… obawiała się… że to może sama jaśnie pani… bardzo, bardzo przeprasza…
Słuchając jej nagłego jąkania, obudzona już i ubrana w strój poranny, Arabella wzruszyła ramionami, nie zgłaszając żadnych pretensji za głupie posądzenie, i Marietta bardzo demonstracyjnie odetchnęła z ulgą. Dołożyła już bez oporu, a nawet gorliwie, że teraz jej przychodzi na myśl… Panią Davis dwa razy zastała obok takiej specjalnej hinduskiej szafeczki jaśnie pani…
Po tym pięknym początku wszystkie następne pytania brzmiały sugestywnie, z czego pytający nie zdawali sobie sprawy. Każdy kolejny przesłuchiwany potwierdzał opinię pierwszego świadka, nawet Arabella, nawet sam George, cała służba zaś czyniła nagle spostrzeżenie, że tak, istotnie, pani Davis była jakaś dziwna, o te swoje ziółka dbała jak o źrenicę oka, w nocy czasem błąkała się po domu, chyba nie mogła spać, ale, oczywiście, nikt nie ośmielał się zadawać jej pytań…
Samobójstwa pani Davis nie przypisano. Stwierdzono przypadkowe przedawkowanie środków nasennych i tyle. Państwo Blackhill wyprawili jej przyzwoity pogrzeb, a spadek po niej, całkiem godziwy, wziął jakiś daleki kuzyn, odnaleziony przez doradców prawnych, zachwycony niespodziewanym uśmiechem fortuny. W głowie mu nie postało dociekanie, czy aby na pewno starszawa krewna zgasła w sposób naturalny.
Pojawiło się za to pytanie w tej kwestii w głowie inspektora Thompsona. Powodów do niepokoju nie miał żadnych, coś go jednak delikatnie skrobało, węszył jakąś nieprawidłowość i nie mógł sobie uświadomić, skąd pochodzi swąd. Na brak zajęć nie cierpiał i czasu miał mało, ale w nielicznych wolnych chwilach w kółko odczytywał swoje notatki i zwierzał się na piśmie samemu sobie. Wszyscy zeznawali to samo, szczerze i bez wahań, ale w tej zgodnej orkiestrze gdzieś mu dźwięczał fałszywy ton.
W odnalezieniu tego zgrzytu dopomógł mu sir Henry Meadows.
Sir Meadowsa uporczywie interesowało wszystko, co dotyczyło pułkownika Blackhilla i wdowy po nim, Arabelli. Od posądzeń o kradzież diamentu w zasadzie się odczepił, samobójstwo pułkownika wydawało się argumentem ostatecznym, ale gdzieś ten diament musiał się przecież podziać. Arabelli nie podejrzewał, do głowy mu nie przyszło, że angielska dama, w tamtych czasach jeszcze młoda dziewczyna, mogłaby sama, osobiście, dokonać podobnego czynu, bez opieki znaleźć się w indyjskiej dżungli, nie zostać rozszarpana przez tygrysy, pokąsana przez węże, zamordowana przez opryszków i w ogóle nie zwariować ze strachu. Niby tej dżungli był tam wtedy mały kawałek, ale jednak. Wedrzeć się do strzeżonej świątyni i z zimną krwią dokonać zamiany diamentu na szkło? Absolutnie wykluczone. Nie znał dostatecznie dobrze charakteru Arabelli i pojęcia nie miał o uczuciach, jakie nią miotały, a były to uczucia tej miary, że własną siłą mogły uśmiercić owego ewentualnego tygrysa, nie wspominając o złoczyńcy w ludzkiej postaci.