Zarazem żywiła przyjemną pewność, że dzięki wartości klejnotu, zgoła bezcennego, nareszcie będzie mogła urządzić sobie życie. Miała olbrzymi posag. Co prawda ujawniać go nie należało, wręcz przeciwnie, musiał na razie pozostać tajemnicą, ale jednak go miała i we właściwej chwili…
Postanowiła wyjść za mąż. Obmyśliła tę kwestię starannie i zaplanowany mariaż nosił cechy rozsądku. Nie zdecydowała się na żadnego hrabiego, markiza lub też innego arystokratę, jeszcze nie miała szans na wejście do najlepszego towarzystwa, coś musiało przegradzać baronową od pokojówki, wybrała sobie zatem jubilera. Ze względu na diament miało to swój sens.
W pieniądze zaopatrzona była nieźle. Z Anglii wywiozła pięćdziesiąt funtów, z wcześniejszej działalności paryskiej pozostało jej prawie trzy tysiące franków, mogła za to żyć dostatnio nawet przez cały rok. Dwie suknie Arabelli, które dostała w ciągu minionych trzech lat, załatwiły sprawę strojów, były to suknie balowe, Arabella nie chciała ich już nosić, a Marietta umiała dokonać maleńkiej przeróbki i uczynić z nich ostatni krzyk mody. Mogła pokazać się wszędzie.
Nie miała żadnych obowiązków, dysponowała czasem, ruszyła zatem w kurs. Systematycznie i bez pośpiechu obeszła wszystkich paryskich jubilerów, nie przebierając, penetrując kolejno wszystkie paryskie dzielnice i wszystkie ulice, poszukując trzech niezbędnych elementów. Odpowiedni dla niej jubiler musiał być wiekowy, nieżonaty i pozbawiony naturalnych spadkobierców. Dobrze wiedziała, czego chce. Kwestię jego etyki pozostawiła na uboczu w słusznym zapewne mniemaniu, że tę sprawę załatwi sam diament.
Jedynym osobnikiem, odpowiadającym założonym kryteriom, okazał się bezdzietny stary Żyd, który w dodatku był paserem i lichwiarzem. Sumienie by mu z pewnością nie bruździło, ale na myśl o poślubieniu go Marietta aż się otrząsnęła. Tego rodzaju mariaż cofnąłby ją w hierarchii społecznej chyba nieodwracalnie, a kto wie czy cały majątek nie zostałby po jego śmierci zakwestionowany. Z racji paserstwa policja miała go na oku, nie, takie małżeństwo nie wchodziło w rachubę.
Wszyscy inni zaś mieli żony i dzieci.
Marietta zaczęła się denerwować. Posiadanie ogromnego majątku, którego nie mogła ani ujawnić, ani użytkować, irytowało ją coraz bardziej. Obsesyjnie bała się chwili, kiedy wyda wszystkie pieniądze i będzie zmuszona sprzedać diament w pośpiechu, tracąc na tym potwornie. Takie rzeczy należy załatwiać spokojnie, czekając cierpliwie i wykorzystując okazję. Okazja nie chciała się przytrafić, a oszczędności topniały.
W trakcie rozważania jakichś nowych możliwości i godzenia się z myślą o przecięciu diamentu, nie w Paryżu, a na przykład w Amsterdamie, względnie zainteresowaniu nim jakiejś modnej kurtyzany, natknęła się przypadkiem na wicehrabiego de Noirmont, który był przyczyną jej pierwszego przyjazdu do stolicy i o którym prawie zapomniała. Było to zrządzenie losu.
Wicehrabia poznał ją z trudem. Po pięciu latach obracania się w wysokich sferach Marietta wyglądała znacznie lepiej niż we wczesnej młodości, robiła niemal wrażenie damy i znajomość z nią w najmniejszym stopniu nie była kompromitująca. Wicehrabia nawet się ucieszył i zaprosił ją na intymną kolacyjkę, bo akurat nie miał co robić i już się obawiał nudnego wieczoru.
Cokolwiek dałoby się powiedzieć o tym wieczorze, w towarzystwie Marietty z pewnością nie okazał się nudny. Wicehrabia nie miał nic przeciwko utrzymaniu niezobowiązującego romansiku, który prawie nic go nie kosztował, co było dość istotne, schedę po przodkach zdołał bowiem dokładnie roztrwonić i tonął w długach.
Marietta w stanie finansowym amanta zorientowała się błyskawicznie i zakwitły w niej nowe nadzieje.
– Chcę ci coś powiedzieć, Lou-lou – rzekła już po dwóch tygodniach miłej sielanki. – Ale musisz mi przysiąc na honor, że nigdy mnie nie zdradzisz. Nigdy nikomu nie wyjawisz mojej tajemnicy.
Wicehrabia był ciekawy z natury, przysiągł zatem chętnie. Nie przypuszczał, by tajemnica Marietty miała wielki ciężar gatunkowy, mogło to być nieślubne dziecko, jakieś drobne przestępstwo albo inna podobna rozrywka. Żadnych konsekwencji się nie spodziewał.
– Ile trzeba, żeby zostać wicehrabiną? – zaczęła Marietta poważnie i z naciskiem.
Wicehrabia zrozumiał pytanie i odpowiedział jej tak samo.
– Co najmniej dwieście tysięcy rocznie bez żadnych obciążeń.
– To znaczy… czekaj… cztery miliony gotówką?
– Mogłoby być w ziemi albo w papierach wartościowych. Z tym że lepsze wrażenie zrobiłoby pięć milionów.
– Przypuszczam, że mam tyle – powiedziała Marietta po chwili z lekkim westchnieniem. – Ale nie umiem tego zrealizować.
Wicehrabia najpierw nie pojął, co słyszy, potem nie uwierzył, a potem się wreszcie zainteresował, i to dość gwałtownie.
Marietta całą legendę miała porządnie opracowaną, bo różne rzeczy wicehrabia mógł strawić, ale faktu zwykłej kradzieży już by nie przełknął. Nie mówiąc o skromnej pomocy, udzielonej pani Davis. Natchnienia przysporzyły jej mgliste plotki na tle jakiegoś tam Francuza, rzekomego właściciela diamentu.
– Miałam wuja – oznajmiła, wydobywając się z objęć wicehrabiego i dolewając wina do kieliszków. – Brat mojej matki. Matkę, jak wiesz, ma się zawsze, gorzej bywa z ojcem, ja jednakże miałam nawet ojca, którego sam zresztą znałeś.
– Istotnie. I cóż ten wuj?
– Był także moim chrzestnym ojcem. I był marynarzem. Po latach doszedł w końcu do kapitana i do własnego okrętu, pływał po całym świecie, między innymi do Indii. Nie dam głowy, czy nie uprawiał trochę piractwa, ale to już nie ma znaczenia. Z ostatniej podróży przywiózł mi prezent, diament potwornej wielkości. Powiedział, że jest to mój prezent ślubny od niego, a daje mi go zawczasu, bo mojego ślubu może nie dożyć. Miał rację, mojego ślubu jeszcze nie było, a on już nie żyje. Powiedział, że sam również dostał ten diament w prezencie, za uratowanie komuś życia, ale nikt mu pewnie nie uwierzy, więc lepiej, żebym się tym zbytnio nie chwaliła. Lekceważyłam sobie to dość długo, dopiero później, widząc klejnoty różnych dam, zorientowałam się, jaką to może mieć wartość. Przestraszyłam się. Czyś słyszał o aferze z Wielkim Diamentem?
Sprawa diamentu, głośna w Anglii, we Francji odbiła się echem prawie wyłącznie wśród profesjonalistów. Wicehrabiemu może i wpadła w ucho, ale już o niej nie pamiętał.
Marietta westchnęła ponownie.
– Mam obawy – wyznała. – W Anglii grzmiała cała awantura o ten diament, który w ogóle zaginął. Wyglądało na to, że zaginął jeszcze w Indiach. Padały różne podejrzenia, pułkownik Blackhill się przez to zastrzelił, a mnie się wydaje, że zdobył go właśnie mój wuj. Obecnie mam go ja. I nie wiem, co z nim zrobić.
Teraz już wicehrabia zainteresował się dziko i namiętnie. Chciał zobaczyć to dziwo, zażądał demonstracji. Marietta bez oporu sięgnęła po swój gorset, porzucony na dywanie, i spod dolnej falbany wydobyła niewielką sakiewkę. Rozwiązała tasiemkę i z jedwabnego woreczka wyłuskała diament.
Wicehrabiemu zabrakło tchu.
Znał się nieźle na drogich kamieniach. Kupował je wielokrotnie, dawał w prezencie, tracił na nie pieniądze, wybierał najpiękniejsze, zastawiał w lombardach resztki rodowych precjozów, sprzedawał te mniej piękne i mniej ulubione, właściwie miał z nimi do czynienia prawie przez całe życie. Diament rozpoznał na pierwszy rzut oka, aczkolwiek własnemu oku nie uwierzył. Tej wielkości kamienia nie widział nigdy i nigdzie i nie przypuszczał, żeby coś podobnego mogło istnieć na świecie.
W milczeniu wziął diament do ręki i obejrzał go dokładnie.
– Ma skazę – rzekł wreszcie po długiej chwili, odetchnąwszy głęboko. – Akurat w środku. Z pewnością jest to pęknięcie, ale dodaje mu blasku. Klejnot na królewską koronę. Powinna go kupić królowa Wiktoria, nikt inny z panujących, o ile wiem, nie jest równie bogaty.
Marietta aż się otrząsnęła.
– Oszalałeś! – wyrwało się jej. – Przecież właśnie w Anglii wybuchła afera! I jeszcze ci powiem…
Zawahała się. Wicehrabia nie był zupełnie głupi, jakieś niepotrzebne myśli mogły mu przyjść do głowy.
– No? – spytał z lekkim roztargnieniem, nie odrywając wzroku od kamienia.
Marietta podjęła męską decyzję.
– W czasie tej całej awantury była mowa, że on jest jakby podwójny. Opisywano go. I ta skaza w środku… Wszystko się zgadza, to musi być ten sam, ale ja to stwierdziłam dopiero później, to znaczy ostatnio. Tam, w Anglii, w ogóle nie miałam go przy sobie.
– A gdzie go miałaś?
– Był w grobie mojej matki. Zakopałam go tam przed wyjazdem do Anglii, bo nie wiedziałam, co z nim zrobić. Niepokoiło mnie to, że wuj kazał nie chwalić się nim i cicho siedzieć…
Wszystkie te barwne łgarstwa, całą epopeję diamentową, obmyśliła starannie i szczegółowo w ciągu ostatnich dwóch tygodni, od spotkania wicehrabiego, decydując się wtajemniczyć go w sprawę. Prawdy powiedzieć nie zamierzała nigdy w życiu nikomu.
Jak dotąd, historia brzmiała prawdopodobnie. Jej matka jakichś braci miała, nie żyła już od dwunastu lat, od dawna nikt nie wiedział, co się działo z rodzeństwem nieboszczki. Gdyby ktoś chciał przeprowadzić ścisłe dochodzenie, z czym Marietta, otrzaskana poniekąd z przestępczością, liczyła się w dużym stopniu, napotkałby same przeszkody. Jedna jedyna Arabella mogła zdementować tę sensacyjną opowieść, ale wątpliwe było, czy zechce narazić się na posądzenia. Była dostatecznie bogata, żeby poświęcić diament dla własnej dobrej opinii, na to Marietta bardzo liczyła, nie wiedząc nawet o zapowiadającym swoje przyjście potomku.
– To nie ma ceny – zawyrokował wicehrabia bezapelacyjnie, odkładając wreszcie diament na stolik. – Mogłoby pójść za jakieś piramidalne pieniądze na aukcji, ale musiałaby to być aukcja oficjalna, rozgłoszona po całym świecie, taka, która ściągnęłaby bankierów, koronowane głowy, cesarza chińskiego, sułtana, nie wiem, kto tam jeszcze ma pieniądze. Plantatorów z Ameryki i handlarzy niewolnikami. Zdaje się, że tego nie chcesz, a zresztą, po co nam ten rozgłos. Trzeba go przeciąć w miejscu skazy i zrobić z niego dwa. Aż żal. A i tak nie wiem, kto go zdoła kupić…