– Rothschild – podsunęła zachęcająco Marietta.
– Rothschild mógłby, ale po co mu…? A, chyba jako lokata kapitału, wątpię, czy diamenty kiedykolwiek stanieją… Ożenię się z tobą. Odrobina wysiłku i zrobimy z ciebie naturalną córkę jakiegoś księcia, znajdzie się odpowiedni. Znasz język angielski?
– Znam, nawet dobrze.
– Coś się wymyśli. Tylko w żadnym wypadku nie możesz już być niczyją pokojówką.
– Nie jestem. Od powrotu z Anglii. To znaczy, we Francji już przeszło cztery lata.
– Bardzo dobrze. Moja miła, ożywiłaś mnie. Ogromnie zyskałaś przez ten czas, gdybym cię spotkał w jakimś salonie…
Jak niegdyś przed Arabellą, tak teraz przed Mariettą otwarło się niebo. Od Arabelli różniła się tym, że miała większe doświadczenie życiowe i darów losu nie przyjmowała bezkrytycznie. Odrobina nieufności trwała w jej duszy zakotwiczona pazurami i wzmożona niepokojem, co by było, gdyby wicehrabia poznał całą prawdę.
Wicehrabia nie był zakamieniałą, cyniczną świnią. Geny po przodkach zapchane miał honorem, ponadto Marietta w charakterze żony wydawała mu się w chwili oświadczyn atrakcyjna. Jej tolerancji był pewien, o nudzie nie było mowy, znaleźć się umiała, głupia rozrzutność nie wchodziła w rachubę, o majątek potrafiłaby zapewne zadbać lepiej niż on sam. Mógł się z nią ożenić, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzałoby przyjemnemu życiu, a przy tym usuwało troski materialne w stopniu, o jakim nawet nie marzył. Nie takie mariaże zawierano we współczesnych czasach…
Z chwilą jednakże, kiedy diament przestał mu lśnić przed oczami i działać ogłupiająco, poczuł w głębi duszy jakiś niepokój. Jego rodzice jeszcze żyli, zaprezentowanie im Marietty w charakterze synowej odrobinę przerastało jego siły, zbyt dobrze znał jej przeszłość. Zrobiło mu się trochę nieswojo, ale trudno, przepadło, słowo się rzekło, dziewczyna okazała mu bezgraniczne zaufanie, stał się posiadaczem jej tajemnicy, a z deklaracją małżeńską wyskoczył dobrowolnie…
Zdusiwszy rozterkę, pełen wielkich nadziei, że jakoś to wszystko rozwiąże się samo, wicehrabia zabrał się do roboty.
Potknął się już przy pierwszym kroku.
– O czym pan hrabia mówi? – spytał chłodno znajomy jubiler. – O tak zwanym Wielkim Diamencie? Pan hrabia wierzy w jego istnienie?
– Nie muszę wierzyć – odparł beztrosko wicehrabia. – Widziałem go na własne oczy. Okazuje się, że Anglicy wcale go nie ukradli. Dostał go Francuz, podobno w podzięce, czy może jako zapłatę, za jakieś działania obronne. Od Hindusów bezpośrednio.
– Jaki Francuz?
– Nie wiem. Może kapitan okrętu?
– Od jakich Hindusów?
– Nie wiem. Nie było mnie przy tym.
– Ale diament pan widział?
– Nawet trzymałem go w ręku.
– Tu, w Paryżu?
– Tu, w Paryżu. Niedawno.
– W takim razie musiał pan wicehrabia mieć do czynienia z szaleńcem. O ile diament był prawdziwy. Po całej aferze, po samobójstwie pułkownika Blackhilla, każde pojawienie się kamienia musi narobić bigosu. Jego posiadacz, nie pytam, kto nim jest, bo i tak mi pan tego nie powie… musi udowodnić swoje prawa do niego już chociażby po to, żeby oczyścić imię nie tylko pułkownika, ale także innych, zamieszanych w to, osób. Wskazać drogę, jaką ten diament przeszedł. Ja go, w każdym razie, palcem nie dotknę, dopóki to wyjaśnienie nie nastąpi. Kompania Wschodnio-Indyjska jest zainteresowana i trzyma sprawę w zawieszeniu.
– Nie pojmuję, dlaczego – rzekł wicehrabia, zdobywając się wciąż na beztroską obojętność, ale już widząc, że trafił nie najlepiej. – O ile wiem, dotyczy to czasów wojny w Indiach, ileż to lat…?! Wszystko było wtedy możliwe. Broniąc Hindusów przed Anglikami, nasi mogli dostawać rozmaite prezenty.
– Mogli – zgodził się jubiler. – Ale w wypadku Wielkiego Diamentu trzeba to udowodnić, bo sprawa zrobiła się zbyt głośna i w dodatku honorowa.
Pojąwszy, iż popełnił błąd i poszedł nie tam gdzie trzeba, wicehrabia porzucił temat, wzruszył ramionami, nabył żałobną szpilkę do żabotu i wyszedł. Zdenerwowanie udało mu się ukryć, ale po wyjściu od jubilera sposępniał.
Skorzystanie z bogatego ożenku okazywało się nie takie łatwe, jak sądził. Zamiast szukać krętych dróg, wiodących do celu, jął się zastanawiać, w czym nie miał wielkiej wprawy. Marietta, jako dodatek do wielkiego majątku, była, ostatecznie, jakoś tam do przyjęcia, Marietta bez diamentu nie miała żadnego sensu. Po cóż, u diabła, miałby się żenić z pokojówką, ladacznicą i szantażystką, wobec której nie miał żadnych zobowiązań, bo nawet nie był jej pierwszym kochankiem…? On, potomek wielkiego rodu! Nie daj Boże, stałaby się jeszcze matką jego dzieci…
Z drugiej jednakże strony coś go trzymało. No tak, oczywiście, honor. Obietnica. Ojciec miał rację, całe życie był lekkomyślnym kretynem i wcale mu to nie przeszło… Ponadto kusiły miraże bogactwa, pozbyć się wreszcie wierzycieli, u jubilera móc kupić szmaragdową tabakierkę, a nie żałobną szpilkę, najtańszą z możliwych…
Marietta z miejsca wywęszyła wahania amanta i przeraziła się. Wicehrabia jako mąż i zarazem wspólnik nie zagrażał jej niczym, jako były wielbiciel stanowił nieszczęście. Co gorsza, rola wicehrabiny niezmiernie przypadła jej do gustu i już się zaczęła do niej przyzwyczajać. Morale wicehrabiego oceniała wprawdzie wysoko, ale życie nauczyło ją, że różnie bywa, nie sposób przewidzieć, jak i kiedy niewydarzony półgłówek zdoła się wygłupić. Doświadczenia miał za sobą liczne, ale raczej jednostronne, z diamentem nie da sobie rady, o ślubie w ogóle nie ma co marzyć. Należało znaleźć raczej jakiegoś dobrze urodzonego oszusta, hochsztaplera, może nawet złodzieja…
Bez długich namysłów zdecydowała się położyć krzyżyk na wicehrabinie i zmienić kierunek działań. Mając do wyboru, bogactwo czy salony, wolała bogactwo. Zarazem jednak wicehrabiego nie mogła pozostawić odłogiem, bo za dużo o niej wiedział, jeśli już pozbyć się, to definitywnie.
Trochę jej go było szkoda, ale nie przesadnie. Straszliwy zawód, jakiego doznała, gruntownie zniweczył dawne uczucia, które i tak już pełzały słabym ogienkiem, obecnie interes był dla niej znacznie ważniejszy niż miłość. Czasu miała dość, na ziołach wciąż znała się doskonale, własnoręcznie przygotowała niezawodny wywar, którym należało poczęstować słabo przydatnego amanta. Zwlekała jeszcze, bo wicehrabia sprężył się w sobie i dokonał kolejnej próby, przeświecającej nadzieją. Postanowiła dać mu szansę.
Wicehrabia, przełamawszy opory wewnętrzne, kontrastowo udał się do jubilera, również znajomego, który prowadził interesy bez porównania mniej kryształowe niż ten pierwszy.
O diamencie napomknął bardzo delikatnie i natychmiast spotkał się z wielkim zainteresowaniem. Jubiler zażądał demonstracji.
Marietta o mało nie wylała od razu swojej mikstury. Czekała nazajutrz po drugiej stronie ulicy, bo sprowadzać podejrzanego kupca do własnego mieszkania nie miała najmniejszej ochoty. Wicehrabia również wolał nie. Wpatrzona w wejście sklepu przeżywała katusze, rozszalała się w niej bowiem nagle wyobraźnia. Wyraźnie czuła, widziała to, była pewna, że wicehrabia już jej diamentu nie odda, ucieknie ze sklepu tylnym wyjściem, obrabuje ją zwyczajnie, albo może nie, nie on, jubiler go zabije i zdobędzie klejnot dla siebie, ktoś zabije ich obu, jakiś złoczyńca już tam zaczajony, nikt nikogo nie zabije, tylko obaj razem wezwą policję i każą ją aresztować, może w magazynie wybuchnie pożar, może nastąpi inna okropność, ona w każdym razie diamentu już nie odzyska, a za to straci wolność…
Krótko mówiąc, po raz pierwszy w życiu wpadła w rzetelną histerię. Podkład już miała, wicehrabia, szczery chłopiec, nie umiał porządnie ukrywać swoich wahań i wątpliwości, napięcie Marietty narastało i tu, naprzeciwko jubilerskiego magazynu, doszło do zenitu.
Nie mając pojęcia o doznaniach wspólniczki, wicehrabia z diamentem wszedł do jubilera. Oględzin dokonano na zapleczu, w pokoiku, stanowiącym coś w rodzaju warsztatu złotniczego.
Pewności, że istotnie ma do czynienia z największym diamentem świata, wicehrabia nabrał dopiero na widok rumieńca, jakim zapłonęła twarz fachowca. Jubiler złapał dech oraz lupę, obejrzał kamień z największą dokładnością i nie zdołał w pełni stłumić emocji.
– Przeciąć czy pan wicehrabia chce sprzedać, jak jest? – spytał bez ogródek.
– Nie wiem jeszcze – odparł wicehrabia, wyjmując mu z ręki drogocenność niemal przemocą. – Na ile pan to wycenia?
– Trudno powiedzieć. Rzecz dla amatora. Po przecięciu…
– Niech się pan nad tym zastanowi – poradził sucho wicehrabia. – Właściciel chciałby dostać pieniądze. Przyjdę jutro albo pojutrze.
Jubiler nieco ochłonął.
– Pojutrze. Przeprowadzę rozeznanie. Może zdołam podać panu konkretną sumę.
Ukazując się znów na progu sklepu wicehrabia zamierzał dać radosny znak zawoalowanej Marietcie. Znak mu nie bardzo wyszedł, bo równocześnie błysnął w nim niepokój, że do pojutrza jubiler wgłębi się w ową aferę, o której było tyle gadania, i stworzy jakieś przeszkody. On sam zostanie wmieszany, diabli wiedzą w co… Zawahał się i zatrzymał na moment, z wyrazem niechęci na twarzy.
Półprzytomna z napięcia Marietta odebrała gest i wyraz jako potwierdzenie najgorszych obaw. Ślepo runęła ku niemu przez jezdnię wprost pod koła rozpędzonej karety hiszpańskiego ambasadora.
Wątpliwe, czy nawet w sto lat później zdołano by uratować jej życie. Początek drugiej połowy XIX wieku dysponował mniejszymi możliwościami i po kwadransie umarła w objęciach niedoszłego oblubieńca lub też niedoszłej ofiary.
Zważywszy wysokie sfery, do jakich należała kareta, w której zresztą jechał nie ambasador, tylko jego wiecznie śpieszący się sekretarz, wydarzenie doczekało się aż dwóch wzmianek w prasie. Trzecia wzmianka, podająca ten sam adres, pojawiła się w tydzień później i zawiadamiała o tajemniczej śmierci dwóch kobiet dzień po dniu. Zmarła mianowicie gospodyni domu, a zaraz nazajutrz jej służąca, obie otrute substancją, której resztki znaleziono w pustym mieszkaniu po zabitej w katastrofie lokatorce. W archiwach policyjnych pozostały zeznania świadków, z których to zeznań wynikało, że obie damy kolejno spróbowały napoju z eleganckiej, kryształowej karafki. Uczyniły to całkowicie dobrowolnie, a napój okazał się koncentratem bardzo silnej trucizny pochodzenia roślinnego.