– Przez naukę języka – wyznał Florek z lekkim zakłopotaniem. – Przepisywałem i poprawiałem, no i tak jakoś w pamięć zapadło… I jeszcze to, że jaśnie pani miała być tą margrabiną.
– Dziękuję ci. To mi wystarczy. Zachowaj swoje notatki i, broń Boże, ich nie zgub.
Po wyjściu Florka przez chwilę milczała, nie kryjąc wcale wielkiego przejęcia.
– Teraz ci powiem prawdę, którą zapewne sama już odgadujesz – rzekła wreszcie do Justyny. – Milczałam, bo nie byłam pewna, czy jakiejś hańby w tym nie ma. A otóż, rzecz nie do wiary, prawo jest przy nas. Diament, o którym mowa w tym kawałku listu, istniał naprawdę, sama go w ręku trzymałam, a lata całe znajdował się w książce, tej rzekomo trującej.
Przygotowana już w pewnym stopniu na tę informację, Justyna odczuła jednak wstrząs potężny.
– I co…? – spytała bez tchu.
– I trzeba go odnaleźć. Gdyby nie należał do nas, do rodziny, dałabym spokój i zachowałabym sekret, ale teraz widzę, że powinno się to uczynić. Tyle że po drodze jakieś dziwne rzeczy się działy i musiał być w to wmieszany ten twój lord Blackhill. To prawdziwy lord, o to możesz się nie kłopotać, a honor u nich w wielkiej cenie. Posłuchaj zatem…
Godzina, spędzona niepotrzebnie u jubilera, okazała się zgoła bezcenna. Mimo oszołomienia nagle uzyskanymi informacjami, Justyna zdołała przypomnieć sobie całą rozmowę i wszystkie dane o pomocniku. Miał narzeczoną. Posiadał także rodziców i zamężną siostrę, ale Justynie instynkt kazał z tego całego towarzystwa wybrać dziewczynę.
Narzeczona mieszkała w Calais i była córką cieśli okrętowego, fachowca wysokiej klasy. Jubiler znał jej nazwisko i adres, bo do pomocnika przychodziły listy. Ukrył tę informację przed policją, pewien był bowiem, że jego pomocnik ze śmiercią klienta nie miał nic wspólnego, i ukryłby ją także przed Justyną, gdyby nie to, że wyrwała mu się w pierwszej chwili.
O najwcześniejszym poranku Justyna wyruszyła do Calais, wciąż obarczona pokojówką, kryjącą starannie irytację. Pojąć nie mogła nagłej ruchliwości panienki i wszelkimi sposobami usiłowała dociec jej przyczyn, podejrzewając, że ma związek z nagłą śmiercią wicehrabiego Gastona. Śmierć wicehrabiego wprawiła ją we wściekłość dodatkową, bo tyle o niej wiedziała, ile zdołał powiedzieć jej stangret. W zasadniczej chwili nie została zabrana z wizytą, ominęła ją największa sensacja, obłędny pośpiech Justyny uniemożliwił jej zdobycie szczegółowych informacji i razem wziąwszy, doprowadziło ją to do furii. W końcu kłopoty państwa stanowiły najpiękniejszą rozrywkę służby, a tej rozrywki została pozbawiona. W dodatku tym razem w Paryżu jaśnie panienka nie zatrzymała się wcale, tylko od razu podążyła dalej, do Calais, tam zaś, wynająwszy fiakra i dojechawszy pod jakiś tajemniczy adres, pokojówkę zostawiła w powozie i gdzieś tam poszła sama. Oburzające. Wręcz potworne i sprzeczne z naturą.
Odnalazłszy bez wielkiego trudu siedzibę panny Antoinette Gibbon, Justyna zachowała się nader osobliwie. Zamiast zapukać do drzwi, podkradła się pod okno, cieśla okrętowy posiadał bowiem własny dom w niewielkim ogródku, zajrzała przez szybę i ujrzała widok wzruszający. W objęciach młodego człowieka młoda dama szlochała rozdzierająco.
Ani łkająca rzewnymi łzami panna Antoinette, ani trzymający ją w objęciach pan Trepon, pomocnik jubilera, nie mogli wiedzieć, jak przebiegało dzieciństwo i wczesna młodość panny Justyny Przyleskiej. Do głowy by im nie przyszło, iż panna Przyleska pierwsze lata życia spędziła na łażeniu po drzewach, wczesną młodość po części na ujeżdżaniu młodych koni, po części zaś na ćwiczeniach cyrkowych, wyniesionych z jednego jedynego przedstawienia, jakie udało jej się obejrzeć i podbudowanych pomocą zaprzyjaźnionego wsiowego chłopaka. Niejaki Wałek kowala zachwycił się pomysłami jaśnie panienki i wziął w nich żywy udział…
Wszystko wskazywało na to, że Wielki Diament lubił kowalstwo…
… a resztę na tańcu, skakaniu konno przez płoty oraz wszelkich wyczynach akrobatycznych, jakie jej wpadły pod rękę. Wybicie szyby i wejście przez okno do pokoju było dla niej drobiazgiem. Pozostawiona w wynajętym fiakrze pokojówka na szczęście tego nie widziała.
Dwie ogromnie zdenerwowane osoby wewnątrz zdrętwiały. Sprawnością fizyczną jednakże dysponowała nie tylko młoda arystokratka. Ściskający zapłakaną damę młodzieniec zareagował w jednym ułamku sekundy, mając drogę już otwartą, porzucił przedmiot uczuć i prysnął w odwrotną stronę.
Przez moment Justyna miała ochotę gonić za nim, ale opamiętała się i zrezygnowała. Dwie młode dziewczyny zostały same.
Dwie dziewczyny, zainteresowane tą samą sprawą, albo się z miejsca znienawidzą, albo równie szybko dogadają. Zważywszy, iż rywalizacja o względy młodzieńca nie wchodziła w grę, nastąpiło to drugie.
O tym, że otrucie odpadało, Justyna już wiedziała, aczkolwiek nikły cień wahania w niej pozostał. Obie z babką nabrały delikatnych podejrzeń, bo w końcu dzieło o sokołach tkwiło w bibliotece całe wieki, przez nikogo nie oglądane, i ślad trucizny, w którą nikt nie wierzył, mógł się po nim pałętać. Hrabia de Noirmont wycinał dziurę i sklejał kartki bez oblizywania, uszedł z życiem, ale kto wie…? Gdyby oblizywał…? Należało koniecznie stwierdzić, co tam nastąpiło u wicehrabiego de Pouzac i jaka była przyczyna jego nagłego zejścia ze świata, nie mówiąc już o tym, że zaginięcie zawartości dzieła było wysoce intrygujące.
Dając pierwszeństwo uczuciom, Justyna najpierw wysłuchała zwierzeń sercowych i wzięła udział w rozważaniu kwestii wierności odbiegłego w dal amanta, a potem dopiero przystąpiła do pytań na tematy zbrodnicze. Antoinette nie próbowała nawet opanować wyzwolonej dramatem szczerości, powtórzyła wszystko, co narzeczony jej wyznał. Sam był wzburzony i pełen rozpaczy i całkiem nie wiedział, co zrobić.
Otóż tak, istotnie, był przy tym. W śmierci wicehrabiego Gastona wręcz uczestniczył osobiście, ale bez winy, bez winy…!
Justyna chętnie zgodziła się z tym poglądem, mając świeżo w pamięci opinię jubilera. Z zapałem potwierdziła wiarę w niewinność podejrzanego, co ukoiło nieco doznania Antoinette. Opowiedziała wreszcie porządnie i dokładnie całą historię.
Pan Trepon, pomocnik jubilera, przybywszy z wygrawerowaną bransoletą, zastał wicehrabiego przy lekturze jakiejś wielkiej księgi. Przeglądając ją, wicehrabia siedział przy małym stoliczku pod oknem. W chwili kiedy pomocnik jubilera wszedł, wyjął z sakwojażyka przyniesiony klejnot i zamknął za sobą drzwi, klient na coś w tej księdze trafił i rzeczywiście zaczął wydawać okrzyki, kontrastowe w treści.
– Wielkie nieba…!!! Ach…! Cóż to…?!!! Na moce piekielne…!!!
Zarazem chciwie wydłubał to coś, wyłuskał spośród kart, błysnęło mu w palcach. Ręce mu się trzęsły, upuścił lśniącą rzecz, która upadła na dywan. Zemocjonowany był tak, że nie wzywał służby dla podniesienia przedmiotu, tylko sam schylił się gwałtownie. Równocześnie pomocnik jubilera, który już zdążył podejść bliżej, odruchowo rzucił się z pomocą i barkiem trącił ozdobną kolumnę, stojącą między oknami. Kolumna zachwiała się, zdobiąca ją marmurowa rzeźba zleciała na zbity pysk i elegancko trafiła pochylonego wicehrabiego w łeb.
Pomocnik jubilera, usiłując temu gwałtownie przeciwdziałać, popchnął jeszcze stolik. Stolik przewrócił się i kantem blatu dogodził wicehrabiemu ostatecznie. Pomocnik jubilera potknął się o to wszystko, podparł rękami i lśniący przedmiot znalazł się w jego dłoni.
W ułamku sekundy, nie patrząc i nie myśląc, wiedział, co trzyma, chociaż sam swojej wiedzy nie uwierzył. Za to olśnił go następny błysk. Wicehrabia nie żyje, na Boga, przecież będzie na niego…! Może zostać, wyjaśniać, ale kto mu uwierzy…?! Poza tym, pchnął przecież to coś, co tam stało, bez pchnięcia nic by nie spadło, a jak, u licha, wytłumaczyć pozycję wicehrabiego, z głową prawie na podłodze…?! Wielcy panowie nie zwykli czołgać się po dywanach w poszukiwaniu pogubionych rzeczy, od tego jest służba! Pchnął zatem i nie ma siły, będzie na niego! Może i przypadkowo, ale jednak wicehrabiego zabił, a przyczynę zabójstwa trzyma w ręku, klejnot, jaki nie ma prawa istnieć na świecie…
Wszystko to eksplodowało w jego umyśle. Wstrząs przeżywszy podwójny, otumaniony okropną sytuacją, nie zastanawiał się dalej. Najzwyczajniej w świecie uciekł.
Uciekłszy zaś, wciąż gnany więcej uczuciem niż rozumem, oparł się dopiero tu, u narzeczonej. Akurat z Gare du Nord odchodził pociąg. Po drodze zdołał się nieco opanować, uznał, że zrobił głupstwo, ale jest to głupstwo nie do odpracowania. Tę piekielną rzecz zabrał ze sobą, a jest to diament, prawdopodobnie największy na świecie, o którym chyba nikt nic nie wie. Cała zastana sytuacja wskazuje, że wicehrabia w starej książce dokonał odkrycia, po czym natychmiast padł trupem, zatem nadal o odkryciu nikt nie wie. Zatem co on ma zrobić, ujawnić kamień, i tym samym podsunąć wszystkim motyw zabójstwa, czy też ukryć go, przywłaszczyć sobie i uciekać przez całe lata… Bo przecież, jeśli przyłożą mu tego wicehrabiego de Pouzac, będzie ścigany zażarcie nawet i bez diamentu…
Przyjechał do Calais i wcale nie przyszedł do narzeczonej od razu. Skąd, błąkał się, jak głupi, gdzieś tam po wydmach, za miastem, bił się z myślami. Pojawił się dopiero dzisiaj, dopiero teraz, przed chwilą, wyznał jej wszystko…
Jeszcze się na nic nie zdecydował i chyba dlatego teraz też uciekł. Z zaskoczenia. Z paniki. Gdyby przez okno wlazł jakiś zbir, bandyta, niechby nawet trzech bandytów, dałby im do wiwatu, bo w ogóle to on jest strasznie silny i wręcz głupio odważny, ale na widok młodej, pięknej, wytwornej pani musiał zbaranieć do reszty. Gdyby chociaż pani wlazła z nożem albo rewolwerem…
– Mogłam wziąć ze sobą fuzję dziadka – mruknęła Justyna. – Nie przyszło mi to do głowy, może i dobrze się stało. To bez sensu, że uciekł. A co zrobił z diamentem?
Antoinette zakłopotała się lekko.
– Nie wiem. Kiedy tu przyjechał, miał go chyba przy sobie. A teraz nie wiem…
– Myśli pani, że wróci?
– Nie wiem – powiedziała Antoinette żałośnie i na nowo zaczęła płakać. – Może właśnie zdecyduje się już nie wracać. O mój Boże, mój Boże, za dwa miesiące miał się odbyć nasz ślub!