– Ja ci nie robię na złość, moje dziecko – rzekła smętnie. – Najzwyczajniej w świecie sama nie wiem, co zrobić, i muszę się nad tym zastanowić. Nie mogę na poczekaniu podjąć takiej decyzji, ważnej, być może, nie tylko dla mnie i dla ciebie, ale nawet dla całych pokoleń. Nie szarga się bez potrzeby dobrego imienia własnej rodziny…
Zrozumieć, Justyna zrozumiała, ale na stan emocji zrozumienie żadnego wpływu nie miało. Bezczynne oczekiwanie jutrzejszego dnia stanowiłoby udrękę nie do zniesienia, o pójściu spać w ogóle nie było mowy, musiała coś robić, czymś się zająć, czymś zmęczyć. Przypomniała sobie złożoną babce przysięgę, dotyczącą owej rozproszonej po bibliotece wiedzy o ziołach, zdecydowała się zacząć od razu. Klementyna zamknęła się w gabinecie, niegdyś hrabiego, obecnie swoim, jej wnuczka zatem bibliotekę miała do dyspozycji nawet na całą noc.
Ogromna sala, prawie pod sufit zabudowana półkami i szafami, zawierała w sobie kilkanaście tysięcy książek w ośmiu językach: francuskim, angielskim, niemieckim, włoskim, polskim, greckim i łacińskim. W rodzinie hrabiów de Noirmont co drugie lub trzecie pokolenie obfitowało w jednostki wykształcone, które lubiły czytać, i jeszcze przed wynalezieniem druku zbiór liczył sobie kilkadziesiąt pięknie iluminowanych dzieł. Więcej niż niejedno opactwo. Mimo upadku finansowego nigdy jakoś tych walorów nie sprzedawano, trwały spokojnie przez całe stulecia i, być może, zaszkodziłby im dopiero wiek XIX, gdyby nie posag Klementyny, który na nowo przywrócił rodowi odrobinę świetności. W dodatku, w czasie rewolucji, młodszy braciszek aktualnego wówczas przodka w prostej linii, zmarły bezżennie i bezdzietnie, wzbogacił rodzinną bibliotekę wszystkim, co udało mu się w panującym ogólnie zamieszaniu tanio odkupić, uratować od pożogi, względnie ukraść. O polskie książki zaś postarała się już sama Klementyna.
Dowiedziawszy się od babki, że wiedza o ziołach znajduje się gdzieś w książkach, Justyna ujrzała przed sobą galerniczą pracę. Stałego bibliotekarza nie zatrudniano już co najmniej od stu pięćdziesięciu lat, dzieła stały na półkach jak popadło, wymieszane tematycznie, chronologicznie i językowo, katalogi istniały, ale gdzieś poutykane i od dawna nieaktualne. Przeszukanie tego całego naboju wymagało ciężkich fizycznych wysiłków.
Przy obecnym stanie ducha Justynie w pełni to odpowiadało. Nie spróbowała nawet zapukać do babki i poprosić o jakąkolwiek wskazówkę. Zaczęła po prostu od jednego narożnika i postanowiła ruszyć w prawo. Równie dobrze mogła zdecydować się na kierunek w lewo i odkrycia dokonać po paru miesiącach, a może nawet latach.
Ten akurat fragment biblioteki zawierał głównie francuskie wydania sprzed dwustu i dwustu pięćdziesięciu lat, rzecz jasna poprzetykane chaotycznie Ariostem, Cervantesem i Fieldingiem w oryginale, wszystko wielokrotnie czytane przez całe pokolenia. Justyna nie wdawała się w lekturę, wyobraziwszy sobie, zresztą słusznie, że owe zapiski o ziołach zawarte są nie w druku, tylko mają postać luźnych kartek, względnie notatek na marginesach. A może zeszycików, ugniecionych między tomami w przypadkowych miejscach. Wyjmowała zatem każdą książkę, przeglądała ją, potrząsała i sprawdzała, czy nie ma czegoś pod okładką.
Zaczęła od najniższej półki i pchała się ku górze. Przy półce czwartej, kiedy mogła się już prawie wyprostować, pomyślała, że należało włożyć na siebie jakąś warstwę ochronną, fartuch na przykład, bo mimo iż grzebała w zamykanej, oszklonej szafie, zakurzona już była, jakby się tarzała na starym strychu. Sił wciąż jeszcze miała za dużo, ale uczucia zaczynały już w niej łagodnieć.
Szósta półka wymagała już drabinki. W bibliotece znajdowały się nawet dwie schodkowe drabinki, wyższa i niższa, i być może ten narożnik Justyna wybrała sobie na początek właśnie dlatego, że wyższa drabinka stała obok. Wyjęła teraz z piątej półki ostatni tom, przesunęła drabinkę bliżej i usiadła na niej na najniższym stopniu, przeglądając komedie Corneille'a.
Od razu na pierwszej stronie, tytułowej, zatem prawie pustej, ujrzała ręcznie pisany, słabo widoczny, trochę niewyraźny tekst.
Mandragora, przeczytała. Człek w korzenia zaklęty…
Ucieszona znaleziskiem, postanowiła przepisać to natychmiast, z góry przewidując trudności. Pismo wyblakłe, język jakiś dziwny, nie współczesny, zapewne przepisane to zostało z czegoś jeszcze starszego. Papier, zeszyt, atrament… Wszystkie niezbędne untensylia znajdowały się w szufladach długiego stołu, stojącego na środku, pomieszczenie wszechstronnie służyło pracy umysłowej. Cenną treść należało uratować, niewątpliwie to właśnie miała na myśli jej babka.
Zerwała się ze schodkowego szczebla, zaczepiła łokciem o poręcz drabinki i Corneille wyleciał jej z rąk. Upadł na podłogę i otworzył się w środku, gdzie w charakterze jakby zakładki tkwił jakiś papier. Znalazłaby ten papier dopiero po przepisaniu tekstu o mandragorze, teraz jednak chwyciła go z zaciekawieniem.
Papier wydawał się zdecydowanie młodszy niż tamto wyblakłe, stare pismo na pierwszej stronie książki. Elegancki z natury, ale zniszczony, pognieciony, trochę brudny, może przydeptany. Uwiecznioną na nim treść Justyna zaczęła czytać i już po pierwszych zdaniach zorientowała się, że trzyma w ręku fragment listu. Środek, bez początku i końca, pokreślony i pomazany, w dodatku z oderwanym narożnikiem.
Brzmiał następująco:
… oszałał. Dzikie pretensje. Nie dokonałeś przecież porwania? Diament należy do Ciebie, skoro go dostałeś, nawet gdybyś dostał bez powodu, zdaje się, że raz w życiu udało Ci się zrobić dobry interes. A gdybyś sprzedał konia? Zapłacono Ci diamentem zamiast złotem. Możliwe też, że pani de Blivet w oczach dzikiego nababa ma większą wartość niż jakiś tam koń, rzecz gustu, a doprawdy nie mogę znać ceny ladacznic w Hindustanie. Nie chcę Ci wymawiać, ale Ciebie również kosztowała dostatecznie, a teraz siostra płaci Twoje długi. Tak, siostra, bo matka już na to nie ma. Jeśli ten diament istotnie jest taki og… pokryje poniesione koszty i nie ma… do wątpliwości. Należy do Ciebie… do mnie. oczeku…
Przez długą chwilę śmiertelnie zdumiona Justyna odczytywała powyższe słowa, urywane na brakującym narożniku. Kartka wyglądała na brudnopis, kto do kogo wystosował tę intrygującą korespondencję, nie miała pojęcia i nie siliła się odgadywać. Porzuciwszy chwilowo starania o mandragorę, popędziła do babki.
– W czym to znalazłaś? – spytała Klementyna, zapłonąwszy lekkim rumieńcem po przeczytaniu tekstu. – Przynieś to.
Justyna biegiem obróciła tam i z powrotem, donosząc Corneille'a. Wyraz twarzy babki mówił sam za siebie.
W starym i podniszczonym tomiku na pierwszej stronie znajdowała się dedykacja, nie rzucająca się w oczy, bo zachodził na nią opis mandragory. Corneille'a z wyrazami uczuć własnych, jakiś L. de M. ofiarował pannie Ludwice de Noirmont, która niewątpliwie utwór czytała i zapewne zostawiła w nim brudnopis pisanego właśnie listu. Ona lub ktoś inny. Płeć osoby piszącej była nieodgadniona, ale jakiś tajemniczy duch, tkwiący między wierszami, sugerował kobietę. Być może, owa płacąca siostra pisała do brata i z pewnością w owym momencie nie była już młodą panienką.
– Nie do wiary – powiedziała Klementyna i wezwała Florka.
Kiedy przed piętnastu laty bystry chłopiec z polskiej wsi przybył do Francji, żyła jeszcze w Noirmont stara klucznica, bez mała stuletnia. Mimo wieku, trzymała się świetnie, a jedyny mankament jej umysłu objawiał się w pewnym pomyleniu osób. Klementynę brała za siostrę pana hrabiego, dożywającą wdowieństwa u brata, Florka zaś za swojego własnego wnuka, którego koniecznie chciała uczynić pierwszym kamerdynerem. Przez dwa lata czyniła te starania, po czym umarła, ale dwa lata okazały się owocne.
– Tyś spisywał kiedyś to wszystko, co ci gadała stara Wiktoryna – rzekła Klementyna bez wstępów do wiernego sługi. – Wiem, bo recepisy mi oddałeś.
– Nie całkiem wszystko, proszę jaśnie pani – odparł Florek ze skruchą i żalem. – Głupi byłem i przepuściłem dosyć dużo. Ale przez to spisywanie prawie wszystko pamiętam i gdyby jaśnie pani kazała, dopiszę…
– Po jakiemu pisałeś?
– Pół na pół. I po naszemu, i po francusku, bo języka przy okazji chciałem się nauczyć. Dziwnie może trochę to moje pisanie wypadło.
– Nie szkodzi. Przypadkiem z jej gadania może pamiętasz, kto to była i kiedy żyła panna Ludwika de Noirmont?
– A tego zapomnieć nie sposób, bo to właśnie była margrabina d'Elbecue, za którą ona jaśnie panią uważała. Z domu panna de Noirmont, owdowiawszy bezdzietnie, tu u brata mieszkała, no, u matki, bo jej matka jeszcze żyła. A brat w Indiach wojował. Zaraz, kiedy to było, jaśnie pani pozwoli, że obliczę, bo do liczenia ona głowy nie miała i wszystkie czasy myliła…
– Licz głośno.
– A dobrze. Dziewięćdziesiąt osiem lat miała, jak tu przybyłem, a w setnym roku umarła, przeto urodzić się musiała w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim…
Na znak babki Justyna, zaciekawiona już niepomiernie, zaczęła te daty spisywać. Florek kontynuował na głos.
– Osiem lat miała, to na pewno, jak już do posługi przy margrabinie przyszła, przeto najlepiej to pamiętała. Margrabina czterdziestki dochodziła. A w ogóle to onaż Wiktoryna, im dawniejsze czasy, tym lepiej pamiętała, kotu na ten przykład mleko w miseczce kazała na swoim sekretarzyku postawić, margrabina znaczy. Wiktoryna stawiała, a kot mleko wylał na listy margrabiny i cała awantura z tego wynikła. Na brata się złościła, bo jego długi musiała płacić. Krótko potem umarła, akurat jak hrabia de Noirmont, jej brat, z Indii powrócił, ranny i ciężko chory. Wiktoryna wtedy jedenaście lat ukończyła, wścibskie dziecko to było, a nikt na nią specjalnie uwagi nie zwracał, więcej widziała i zapamiętała niż kto inny. Jedenaście, tedy musiał to być rok tysiąc osiemset trzeci. We dwa miesiące margrabina umarła na alterację, przez brata rozzłoszczona. Wiktoryna powiadała, że skarb miał wielki w ręku i zgubił, i z tego ją atak jakiś trafił. Ale że nagle to było, przeto testamentu nie zmieniła i hrabia wszystko po siostrze odziedziczył.
– Nadzwyczajne, że tak to pamiętasz – pochwaliła Klementyna.