Nie wiadomo, co by z tego wynikło, gdyby nie to, że nadpłynęła Justyna, już oficjalnie zakontraktowana lordowi Blackhillowi, zaaprobowana przez całą lordowską rodzinę, przywrócona niejako elementarnej przyzwoitości. Młoda para oczekiwała jej w porcie. Jack Blackhill odprowadził narzeczoną tylko do Dover i nie pojechał z nią dalej, ponieważ absolutnie nie wypadało, żeby podróżowali razem.

Justyna była zakochana rzetelnie i wszelka miłość cieszyła się jej poparciem. Z Antoinette zdążyła się zaprzyjaźnić już w czasie pierwszej rozmowy, kiedy koiła rozpacz po wariactwie pomocnika jubilera, polubiła ją, obydwoje z Marcinkiem, jej zdaniem, pasowali do siebie i razem tworzyli prześliczny obrazek. Bez chwili namysłu obiecała poparcie. Niech sobie Florek mówi, co chce, babka też, istnieją jeszcze Przylescy, którzy ich przyjmą z otwartymi ramionami, już ona to załatwi. Marcinek zatem, nim odjechał z panienką, zdążył dać na zapowiedzi.

Tym sposobem wytworzyła się sytuacja, rzadko spotykana. Wszyscy byli nadzwyczajnie zadowoleni. Uszczęśliwiona Antoinette jęła szykować się do upragnionej odmiany życiowej, jej przyszła macocha promieniała radością, że pozbędzie się uciążliwej pasierbicy, ojciec niezbyt chętnie rozstawał się z córką, ale zarazem czuł ulgę niezmierną, bo też się obawiał zadrażnień, Marcinek odjechał w stanie upojenia, a Justyna, występująca w charakterze dobrotliwej opatrzności, czuła w głębi duszy błogość dodatkową. Istny raj! Dysonansem błysnął diament.

Przygotowując wyprawę i przeglądając swoje rzeczy, Antoinette natknęła się na zapomniany sakwojażyk. Jego właściciel przepadł niedawno, ale ślad po nim zdążył ostygnąć. Eks-narzeczona obejrzała przedmiot i zawahała się, zwróciłaby mu własność nienaruszoną, gdyby to było możliwe, ale kołatała się w niej jeszcze odrobina pretensji do niego i na żadne wysiłki nie miała ochoty. Wyrzucić było głupio. Po namyśle zdecydowała się zostawić go sobie na pamiątkę i wtedy dopiero przystąpiła do obejrzenia zawartości.

W sakwojażyku znajdował się pugilaresik, chroniący sumę stu dwudziestu franków, słoik pomady do włosów, nowiutki, wyraźnie świeżo nabyty, nie podpisane pokwitowanie odebrania bransolety, papierośnica z trzema papierosami, mała kłódeczka z kluczykiem, nadgryziony i nieco zjełczały batonik czekoladowy i coś owiniętego w używaną chustkę do nosa. Antoinette potrząsnęła zawiniątkiem z chustki i na blat stolika wypadła rozmigotana bryła.

Nie widziała tej bryły nigdy, ale słyszała o niej dosyć. Doskonale wiedziała, co to jest.

Zdrętwiała teraz na długą chwilę. Nie miała oczywiście pojęcia, że pomocnik jubilera wymyślił sobie utratę diamentu w morskiej toni, sam w to uwierzył i wmówił w Klementynę, orientowała się za to, iż kamień stanowi jakiś dowód obciążający. Przelotnie zdziwiła się, że nikt go dotychczas u niej nie szukał, po czym ogarnęła ją troska, zmartwienie i niepokój. Co, na litość boską, miała z tym fantem zrobić…?!

W zasadzie powinna może zwrócić temu komuś, do kogo należał…? Kto to był? Pomocnik jubilera twierdził, że nie świętej pamięci wicehrabia, wicehrabiego znalezisko zaskoczyło, nic o nim nie wiedział. Nie jego własność zatem. Wobec tego czyja? Ujawnić to w ogóle…? Ujawnienie byłoby równoznaczne z oskarżeniem pomocnika jubilera, zabił wicehrabiego, żeby mu zabrać klejnot, pretensje pretensjami, w gruncie rzeczy, porzucając ją i uciekając, wyświadczył jej przysługę, dostała w zamian Marcina, który wart jest wszystkich diamentów świata, nie ma powodu się mścić. Nikt tego skarbu nie szuka, nikt o niego nie pyta, dziwne, ale prawdziwe, więc chyba istotnie nikt o nim nie wie…? Jeśli nie chce pogrążyć eks-narzeczonego i może także sobie samej narobić kłopotów, powinna chyba ukrywać go nadal. O wyrzuceniu mowy nie ma, to już byłoby kretyństwo, o zużytkowaniu również, jakieś to takie jak pies ogrodnika, sam nie zje i drugiemu nie da…

Dobrą godzinę przesiedziała przy stoliku, wpatrując się w diament, od którego ciężko było oderwać oczy. Zaczęła się do niego przywiązywać. Miło posiadać taką rzecz, nawet jeśli nie można się nią przystroić, pochwalić, pokazać komuś… Najwyżej popatrzeć od czasu do czasu. No, a w razie czego jest to jakieś zabezpieczenie, nawet gdyby się sprzedało ze stratą…

Czas do wieczora spędziła pracowicie. Szyć umiała, palce miała zręczne, wyprodukowany starannie przedmiot użytkowy robił doskonałe wrażenie i nikomu by nawet nie zaświtało, że jego wnętrze wypchane jest dość nietypowo…

Po czym samej sobie poprzysięgła zachować znalezisko w tajemnicy nawet przed mężem.

***

W rodzinie Kacperskich, gdzie po odjeździe dwóch starszych synów pozostało jeszcze pięcioro dzieci, wykształcone były nawet córki. Wszystkie trzy umiały pisać, czytać i rachować, a jedna grała na fortepianie, udostępnianym jej przez dobrą panią Przyleską. Słowo pisane cieszyło się wielkim szacunkiem i całą korespondencję od nieobecnych braci przechowywano pieczołowicie, szczególnie ostatnie listy Marcinka, opiewające uroki francuskiej narzeczonej, a zaraz potem żony, odczytywane głośno przez najmłodszą siostrę z wypiekami na twarzy. Ojciec i młodsi bracia byli wprawdzie zdania, że Marcinek musiał w jakieś idioctwo popaść, bo nad głupotami się rozczulał, jaka to ta jego Antosia gospodarna, poduszeczki do szpilek pilnuje niczym oka w głowie, jakieś tam jeszcze inne wariactwa wyczynia, ale matka i siostry lekturę uważały za wręcz sensacyjną i napawały się nią z lubością wielką. Z całej siły chciały poznać egzotyczną powinowatą i zapraszały młodą parę w każdym liście gorącymi słowy.

– Głupie – mamrotał ojciec. – Gdzie wy ją tu gościć chcecie, w tej chałupie? Oni tam oba spanieli, synowa tyż wielga pani, już jom tu widzę. Nosem pokręci i w mgnienie umknie, a jeszcze nagada.

– A bobyś o nowem domu pomyślał, skoro ten się dawno wali – skarciła go żona, zważniała od bliskich kontaktów z jaśnie panią. – Toć uzbierało się trochę grosza, a co to my gorsze? Już panienka namawiała!

Córki poparły matkę z ogromną energią, nie bacząc na to, że rychło pójdą na swoje, opuszczając rodzinny dom. Żadna za skarby świata nie przyznałaby się do nadziei na zamążpójście, bo mogłyby jeszcze zauroczyć i zostać starymi pannami. Ojciec ugiął się pod presją i w ten sposób budowa nowego domu została postanowiona.

Obaj starsi synowie aprobatę wyrazili czynnie, przysyłając pieniądze na podniesienie ogólnego poziomu rodziny. Przyjechała Justyna, zobowiązana do wizyty u rodziców nadchodzącym ślubem. Wyjść za mąż bez udziału bezpośredniego ojca i matki było nie do pomyślenia, istniała jeszcze ponadto babcia Przyleska, która chciała widzieć wnuczkę w panieńskim stanie, obdarować ją, popatrzeć, czy aby na pewno szczęście sobie gotuje. Justyna, w pląsach i ze śpiewem na ustach, skłonna była uszczęśliwiać cały świat, przyjechała chętnie i przy okazji wtrąciła się do tego nowego domu Kacperskich, dokładając się finansowo. Wciąż uczciwie pamiętała, że żyje tylko dzięki poświęceniu Piórka, który skakał za nią do stawu, nałykała się wtedy mułu tyle, że ciężko było o tym zapomnieć.

Dom Kacperskich, murowany i z pięterkiem, więcej patrzył na pałac niż na chłopską chałupę. Dwór rzetelny. Było gdzie podjąć Marcinka, choćby miał i trzy francuskie żony. Trochę jednak ta budowa potrwała i w rezultacie cudzoziemską synową rodzice poznali osobiście dopiero po czterech latach, kiedy już jeden z pozostałych w kraju dwóch synów poszedł do seminarium duchownego, a drugi uderzał w konkury do bogatej kupcówny z miasta stołecznego Warszawy. Wszystkie córki były zamężne, Marcinek z małżonką przyjechali właśnie na wesele ostatniej.

– No i patrzaj, synu – rzekł do niego ojciec smutnie i z goryczą. – Jak nas było dziesięcioro, bo i stara babka jeszcze żyła, tośmy się gnietli na jednym przypiecku, a jak teraz miejsca a miejsca, to nie ma komu po tych komnatach chodzić. Kto tu po mnie nastanie? Wy oba na obczyźnie, Józio na księdza poszedł, a Franek do miasta się pcha. Dziewuchy na swoim i nie powiem, grzech byłby, jakbym narzekał, bo pańskie życie mają, ale co z ojcowizną? Ty też, już ci nie do ziemi, orać jeszcze umiesz, ale rączki masz białe. A twoja żona?

– Antosia ojcu się nie podoba? – zgorszył się Marcinek.

– Kto tak powiedział? Przylepna, serdeczna, urodziwa, koło ciebie chodzi, ale ona tyż nie ze wsi. Krowy nie wydoi…

– Jaśnie pani Przyleska też sama krów nie doi!

– Już ci w głowie jaśniepaństwo? Pan Przyleski ma włóki, a ty ledwo morgi. Nawet bym dokupił, bo pan Przyleski sprzedaje, jeno dla kogo?

Marcinek, obecnie wspólnik paryskiego radcy prawnego, stropił się nieco.

– Dla Florka…

– Nieżeniaty.

– No to co? Przecież nie stary. A całym Noirmont zarządza, gospodarz, jakiego ze świecą szukać! Stara hrabina nie wieczna, panna Justyna za Anglikiem, a przy hrabim Florek pewno nie zostanie. Wróci i na gospodarce osiądzie. Z drugiej znów strony będzie ojciec musiał i tak rozdzielić na wszystkie dzieci.

– Jeden spłaci resztę.

– Jeszcze musi mieć z czego.

– Florek nie ma?

– Mieć, ma. Ale mu niewiele zostanie. A ja… czy ja wiem? Coraz lepiej mi idzie, przywykłem do miejskiego życia… Nawet nie to, mieszkałbym na wsi bardzo chętnie, dlaczego nie, ale do interesów przywykłem. Lubię to załatwiać, trochę to, powiem ojcu, jak polowanie. Ubije się coś albo nie, a mnie się jakoś, odpukać, nieźle ubija…

Stary Kacperski westchnął i przyjął sugestię syna. Myśl o Piórku wydała mu się sensowna. Wykorzystując obecność i uczciwość Marcinka, oblatanego w kwestiach prawnych, napisał testament. Doskonale zorientowany w jego treści Marcinek, którego ów testament solidnie obciążał, pogodził się z wolą ojca, tyle że skonsultował z Antoinette.

Antoinette nie rozczarowała się małżeństwem z pięknym Polakiem, wręcz przeciwnie, po ślubie zapłonęła uczuciem jeszcze większym. Marcinek miał w sobie godność i dżentelmenerię, nie wiadomo skąd wziętą, bystry był i operatywny, zarabiał coraz więcej, a przy tym świetnie nadawał się do łóżka, co było dla niej zaletą podstawową. Nie rozpustnik w dodatku, za innymi nie latał. Chcąc być go pewna, rozwinęła w sobie cechy co najmniej Marysieńki Sobieskiej i wyraźnie czuła się jedyną kobietą na świecie. Usiłowała wprawdzie kryć, bodaj trochę, dziką miłość do męża, ale wychodziła z niej wszystkimi stronami, budząc przy okazji serdeczną sympatię teścia i teściowej. Pobyt na wsi bawił ją ogromnie i wcale nie rwała się do wyjazdu. Pora roku sprzyjała kontaktom damsko-męskim, czeremcha kwitła i pachniała, siano schło i również pachniało, gorzka woń zwykłych pokrzyw budziła w niej jakieś nowe doznania i razem wziąwszy, dla tego wybranego mężczyzny gotowa była na wszystko. Prawie dostała amoku na jego tle.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: